wtorek, 28 grudnia 2010

i poszszszły


ponieważ miałam w domu w pierwsze święto 23 osoby (dobra, ze mną, ale zawsze), w pozostałe dni, aż do dziś do 9, kiedy pojechali - odetchnęłam z ulgą. Następnie ze trzy godzinki sprzątałam, cztery kolejki wyprały bieliznę pościelową (ty się ciesz, że masz pralkę automatyczną i pościel flanelową, czujesz, jakby to było na tarze i z krochmalem???), ogarnęłam dzieci, pochowałam cukier z widoku i padłam radosna. Doceniając przestrzeń.
Teraz odpoczywam (piszę esej o multilingual Britain, ale phi, no całkiem bezrobotną być się nie da), także cichutko się oddalę... 

piątek, 24 grudnia 2010

krok po kroczku


U mnie idą święta (no co Wy, u Was też??!!)
Życzę Wam, kochani nieliczni tu przybywający, pięknych i wzruszających ciepłem, dobrocią i radością świąt. Żeby nic nie zakłóciło ich wyjątkowej aury. Żebyście byli zdrowi!
a temu blogu życzę, żeby go któś jednak czytał :)
Wasza chudsza

wtorek, 21 grudnia 2010

agenda


Miałam zaplanowaną każdą minutę tego dnia. Ba, sekundę nawet. I wszystko się zesrało, gdyż mąż zabrał do Bydgoszczy foteliki. Punkt pierwszy planu dnia (brzmiący: zakupy produktów potrzebnych do realizacji planu dnia) w związku z tym się był pokichał. Tym samym nadal nie posiadam połowy prezentów, sera na sernik, maku na makowiec (co się martwisz, kochanie, mamy pierniki, prawda). Popołudnia w miejscach masowej masakry (marketach i centrach handlowych) mnie przerażają, jutro praca i odwiedziny przedświąteczne u babci, pojutrze już goście, gdyż przecież cóżtam święta, damy radę ugościć wszystkich (także jak nie macie co i gdzie, jak w dym, wschodnie obrzeża Poznania...).
Ze złości, która niebawem przeistoczyła się w świętą błogość, po drodze zaliczając jednakowoż furię i zniecierpliwienie i ryk z bezsilności (łatwo nie jest, nienienie) upiekłam sobie i nieletnim (mężu też, no przecież) czekoladowe muffinki z moich wypieków. Jezus, mlaskom nie było końca. Wczoraj, wydając fortunę w szwedzkim sklepie z meblami, nabyłam także drogą kupna nową formę do wypieku owych, i wyszły tak klasycznie, wąskie u dołu i wyrośnięte u góry, chrupiące i z wilgotnym wnętrzem, po prostu aż brak mi słów na ich cudowność. Wyleczyły też mą złość i furię i i zniecierpliwienie i bezsilność, wypełniły dom rozkosznie rozgrzewającym aromatem czekolady (oj tam, że teraz w piecu siedzi schab i aromat zgoła inny). Jak tu nie wierzyć, że czekolada leczy.
Muszę się zabrać do przygotowania obiadu, w planach mam jeszcze mani i pedicure, upragnione zakupy w na pewno pustym sklepie albo i trzech,  farba na włos, streszczenie na pisanie akademickie i outline research paper tamże, marynata mięs, zakwas z buraków na barszcz, prezenty self-made, pocięcie bakalii, prasowanko i już mnie świt zastanie prawdopodobnie. Ale cóż tam, dżingubels i do przodu!

piątek, 10 grudnia 2010

jasełka


Zofijka odegrała dziś swą pierwszą główną rolę - była Maryją w przedszkolnych jasełkach. Dostarczyła mi mnóstwa wrażeń, nie tylko chyba zresztą mi. Fransik też zachował się godnie na widowni, powoli czuję święta.
Last Christmas w radio też już króluje, jutro pierwsza porcja pierników, zabieram się do solidnej pracy u podstaw.
Uff!

czwartek, 9 grudnia 2010

ADHD


Jezus, co ja dzisiaj mam. Emocjonalne adhd jakieś. Łapy mi się trzęsą, mam do zrobienia dziesiątki rzeczy, siadam i nie robię nic. Dziś nie zrobiłam absolutnie nic. No nic po prostu. Siedzę nad świątecznym menu i nie mogę się zdecydować na rodzaj sernika. Mieliśmy pierwszy raz święta spędzić w wąskim gronie, a mamy całą familię z wigilią u cioci (reszta u nas, przecież mamy jedem pokój i dwie kanapy. i kominek. i dzieci, każdy do nich lgnie, babcie z każdej strony). No i z tym sernikiem. W totalny stupor wbiły mnie pierniki i sposób dekoracji, przy wyborze mięs wymiękłam całkiem. Pierdolec to się chyba nazywa, nie wiem. A zza ramienia słyszę - mamo, może kartki zrobimy? wieniec adwentowy popełniliśmy wczoraj, dobrze, że nie w wigilię prawda, chcę jeszcze zrobić marcepan dla męża, prezenty, dekoracje, jasełka, kaszel, katary, streszczenie, translacja aaaaaaaaaaaaaaaaAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!! oszaleję!
Robię więc listę (spokojnie, tylko lista może nas uratować, lista, torebusia, wdech, wydech, wdech, wydech, wdech...). Listę zakupów, listę zadań, listę prezentówmiejsca na lodówce mi nie wystarczy.
I najbardziej zaskakujące w tej całej szalonej sytuacji jest to, że jestem w tym wszystkim radością.

wtorek, 7 grudnia 2010

puszysty biały lekki


Jako, żeśmy chorzy (jak to, WY jesteścieście chorzy??? wy przecież nigdyt nie chorujecie! i zaśmiała się gorzko...) zalegliśmy w domu obserwując śnieg zza okna. To, powiedziałabym, nawet sympatyczna perspektywa śnieżna. Jedyna sympatyczna. Żadna inna sympatyczną nie jest. Nie będę popularna, gdy powiem, iż NIENAWIDZĘ śniegu (i zimy). Mówię o tym co roku, nie jest mnie w stanie nic przekonać, a już usilne próby mojej teściowej dają dokładnie odwrotne efekty nienawiści coraz głębszej. Drażni mnie na drogach i chodnikach, na dachach i drzewach (śnieg, nie teściowa). Jest zimny i niebezpieczny, a po kilku chwilach albo zmienia się w ohydną breję albo brunatną maź przybrudzoną psimi odchodami i brudem cywilizacyjnym. Jedyne, co lubię tej zimy to nasz kominek. Nie lubię natomiast perspektywy kilku miesięcy tej męczarni, śnieg, który spadł w listopadzie ma nam towarzyszyć do marca?? Jezu, oszaleję...
Tymczasem coś robić trzeba, zgłębiam więc glottodydaktykę, lepię masę solną, którą po dwóch godzinach zeskrobuję ze stołu, wałka, foremek, podłogi i ścian, doskonalę się w chińczyku i tańczę do tego, co nam serwuje eremefefem. W kółku, żeby szaleńczą zabawą nie wywołać kaszlu.
Mimo wszystko jednak odpoczywam, gdyż mój organizm błaga o litość, krzycząc tym razem dolną partią, czyli krzyżem. Jogo, przybądź na ratunek.