poniedziałek, 24 stycznia 2011

jubileusze


Statystyki mnie prawie nie biorą. Prawie, bo pewnie, że zależy mi na czytelnikach, których wiem, że mam niewielu, za to wiernych, gdyby nie - nigdy nie zaczęłabym pisać w sieci. I nie, nie piszę dla dzieci ku pamięci, chyba nie chcę by to czytały za wcześnie...
ale mam tu na dole licznik i wlazłszy tu popołudniu ogarniać komenty (bosz jaka jestem trendy dżezi i jakie znam aktualne skróty) i paczę i oczom nie wierzę: 12999. Czyli kto wlezie tu po mnie będzie 13000 wchodzącym. Z góry gratuluję (czyli kongrats).
Jutro ósma rocznica naszego ślubu. Wierzyć się nie chce, a z drugiej strony - jesteśmy ze sobą tyle lat, że zlewa się to wszystko w piękną całość i nikt już nie liczy. Grunt, że miłości nam styka na tę pracę u podstaw (no bo przecież nie na orkę na ugorze), pracę organiczną, jesteśmy, literalnie POZYTYWISTAMI! (tego się trzymając poszła szukać miejsc godnych świętowania!)

niedziela, 23 stycznia 2011

od rana coś


Jest niemal czternasta, a ja miałam już całe stado nieprzyjemnych przygód i chętnie bym się zwinęła w kłębek i przespała resztę dnia nie prowokując losu.
Po pierwsze rano w popłochu przeszukiwałam komputer w nadziei odnalezienia pliku z przetłumaczonym misternie tekstem na translację. Bez sukcesu, niestety, z dużym prawdopodobieństwem skasowałam go nie zapisując zmian. Dobry kolega powiedział, że "raczej chyba go nie da się odzyskać", co oznacza kolejne popołudnie nad słownikiem (jakbym miała wybór).
Po drugie wróciwszy z zajęć do samochodu, który stał w tym samym miejscu, które okupuję co tydzień, zastałam go z wątpliwej urody ozdobą na kole - pomarańczową, wredną, paskudną i drogą niczym kolia blokadą. Ochłonąwszy chwilę, czekając na straż skonstatowałam, że ignorowany przez wszystkich od kilku miesięcy (odkąd ja tam parkuje, zawsze w rzędzie aut, zawsze na styk, między dziesiątkami takich samych jak ja nieszczęśników) zakaz parkowania to pestka w obliczu braku przeglądu, który skończył się w mojej hondzie 19 dnia miesiąca bieżącego. Pokornie więc przyjęłam mandat (stówka, setunia, seteczka) i jeden punkt karny zostawszy bezlitośnie rozdziewiczoną (to mój pierwszy mandat w życiu) i zmykałam z miejsca przestępstwa grzecznie i przepisowa acz szybciutko, skacząc z radości, że pani strażniczka nie spojrzała do dowodu. Mogło to się skończyć odebraniem dowodu i odholowaniem hondy na parking, a to przyniosłoby znaczące konsekwencje dla mojego budżetu domowego...
Teraz więc delektuję się spokojem domowego ogniska, ale tuż po obiedzie siadam to tłumaczeń przeróżnych, prania, prasowania, przeglądu odzieży i porządków w szufladach...niedziela po prostu. Zwykła i nudna.

czwartek, 20 stycznia 2011

wiecznie pod górkę


W takie piękne i słoneczne dni (czytacie tę ironię, nie, widzicie ją wyraźnie?) nie mogę się zdecydować czy około południa (czyli w samym centrum dnia pracy ale też w ciemnicę kompletną) bardziej chce mi się spać czy też nicnierobić. Ale ponieważ nie mam do wyboru żadnej z tych opcji, pokornie ziewam ukradkiem i ciągnę tego tira pod wysoką stromą górę. Mając na stanie dwoje chorych i kaszlących nieletnich oraz teściową, która potrzebuje dyskusji akurat gdy poprawiam niezaliczony esej lub gdy próbuję w ładne słowa ująć tekst na translację, chwilami przyjęłabym postawę jaskiniowca i grzałabym do jaskini jak w dym! Na miesiąc! Po czym po tygodniu wrzeszczałabym o litość ale ojtam. Kobieta zmienną jest.
Jutro dzień babci!

poniedziałek, 17 stycznia 2011

it's been a hard weekend's Monday


Jezu, co za weekend i jego ciąg dalszy dzisiejszy. Najpierw pobudka o 5 w sobotę płaczem i świszczącym oddechem wraz z cudnym szczekającym kaszelkiem. Nie pomogło wyjście na dwór ani parówka nad wrzątkiem. Przyjechało więc pogotowie, którego lekarka zarządziła jazdę do szpitala. Nie wnikajmy w głęboki sens słów pani w rejestracji szpitalnej na temat lekarki, która nie potrafi dziecku zrobić zastrzyku, gdyż musiałabym użyć wulgaryzmów. Spędziłam jednak cudowną godzinę z niemal dwudziestokilowym chłopczykiem na rękach (obuwia mu nie zabrałam, był w piżamie, kurtce i kocu, grunt, że ja byłam kompletnie niemal ubrana). Chłopię po godzinie wzrokiem i rękoma gonił koty na szpitalnym podwórku, śpiewał i żartował, ja po godzinie nadawałam się na OIOM, pognałam więc na zajęcia bez śniadania i herbaty choćby. Mąż zagarnął ferajnę i otoczył należytą opieką, a ja targana rozterkami spędziłam upojne dwanaście godzin na unikaniu zarazków (bo jak wiadomo grypa szaleje). W niedzielę kaszel pierworodnej zaniepokoił mnie na tyle, że dziś podczas osłuchania wyszło zapalenie oskrzeli, antybiotyk, sterydki, cud miód i orzechy.
no więc zadzwoniłam po teściową.
no comments needed, well.
a do tego rodzic mojego ucznia zbeształ mnie dziś przez telefon, następnie pofatygował się do szkoły naskarżyć dyrekcji i obmówić me kompetencje z innymi nauczycielami. Niskie ciśnienie nie było dziś naprawdę moim problemem.
Następny weekend też na uczelni, szykuję się dwa tygodnie z teściową, nie mamy jak pogadać ze ślubnym, rany Boskie, oszaleć można.

pomoc potrzebna


klikajcie, jak co roku, jak co dzień, potrzebujących jest bardzo wielu:
dziękuję...

środa, 12 stycznia 2011

co z tą wiosną...


Co za dzień... mąż w pierwszych słowach po codziennym rozejściu się do obowiązków zawodowych oznajmił, że cały dzień zmagał się z dziurawą oponą, złamanym kluczem, ukręconą śrubą i odwołanymi spotkaniami. Ja na to zapodałam mu historię o tym, jak wreszcie na czas i ze spokojem dotarłam do przedszkola, w którym to Frans uraczył mnie soczystym pawiem w wyniku suchego kaszelku, zahaczając moją spódnicę i kurteczkę i z którym na sygnale gnałam do mamusi, żeby placówki dalej niezarzygał, cały dzień zmagając się aromatem haftu na odzieniu, traumą spóźnienia do pracy, niepokojem dotyczącym zdrowia młodszego. Mąż zamilczał na mą opowieść taktownie i nie licytował się dalej.
Później nastąpił wizyta duszpasterska zwana potocznie kolędą (wiem, potocznie zwana jest jeszcze gorzej), ksiądz podpadł mężu memu, gdyż nie wiedział nic o jego mieście zamieszkania przedstudiowego (a to miasto powiatowe, 35 tysięcy, a on pytał, czy to wieś i gdzie leży!!! zagłębie turystyczne, ma u mnie minus, że jasna cholera, powiedział mniej więcej temi słowy).
Następnie nastał wieczór a ja znów w dupie czarnej, streszczenie się kończy, ale ile innych przyjemności przede mną... i te ciemności. Wczoraj na jodze (jak mnie dziś wszystko boli, to nie macie pojęcia) usłyszałam, iż są ludzie, którzy, znając się na rzeczy, głoszą, że to już koniec zimy. Ja się pytam gdzie ten koniec, bo może i temperatury wyższe i śnieg topnieje (ujawniając tony psich gówien tu i ówdzie, na trawnikach i chodnikach, na butach i we wgłębieniach traperów), za to 8 rano to ciemności egipskie i bez lampy nie dasz rady.
ps. czy ja nie tworzę przydługich zdań z wieloma wtrąceniami, aproposami i aluzjami, trudnych do przyswojenia???

poniedziałek, 10 stycznia 2011

zaległości


o matko święta, jak mi się nie chce. Nie żebym miała jakieś sterty robót zaległych. Wyrabiam. I dlatego, mam wrażenie, nie ogarniam kuwety. Im mam więcej na głowie, tym lepiej to wszystko funkcjonuje.
W pracy kłopoty. Posługując się cytatem (niestety bardzo dosłownie): umarł król, niech żyje król. Król, który oczekuje poklasku, a któremu do poprzedniego Króla (Królowej, naprawdę kochanej Królowej) sporo charyzmy brakuje. Zaczyna się wśród bab knucie i szeptanie, donosy i plotki w palarni (którą omijam szerokim łukiem). Dostarcza mi to coraz to silniejszych bodźców zachęcających do dokonania zmian w życiu.
Dziś wieczorem zamierzam rozliczyć się coraz wyżej piętrzącym się górzyskiem prania, montewerestem rzec by można. I zmierzyć się w końcu z tym streszczeniem napisanym do połowy. Do roboty zatem (na kanapie obok zalega piątkowa, sobotnia i dzisiejsza prasa, nieotwarta nawet. Czeka weekendu, jak ja)

czwartek, 6 stycznia 2011

remont numer jeden


Sernik, który wczoraj popełniłam made my day. Po pierwsze dlatego, że był po prostu niewypowiedzianie dobry, co mlaskaniem i dobrym zaprawdę słowem potwierdził ślubny. Po wtóre dlatego, iż wyszedł jak na zdjęciu Doroty, gdybym potrafiła fotografować, bym wam pokazała (i dwie przecudnej urody filiżanki i spodki do nich, którymi uraczyła mnie moja najlepsza przyjaciółka). A tak - mogę tylko opisać bez grafomańskiego nacieku, mam nadzieję, jego doskonały smak.
Pozdrawiam jednocześnie wszystkich, którzy obchodzą długi weekend, nam go odpuszczono, placówka pracuje normalnie, jedyne pocieszenie, że mnie z rana może korki nie dopadną, ale kto wie?
Mąż chyba postanowił się solidnie zabrać za postawienie łazienki, chcąc tym samym ukrócić nasze pielgrzymki do sąsiadów z ręcznikiem i szamponem w jednej a żelem w drugiej ręce. Powiało jakimś remontem, Chryste Panie, ratunku.

niedziela, 2 stycznia 2011

teraźniejszość


...jest taka, że czas zakasać rękawy i wdzięcznie zabrać się do solidnej pracy. Bez sentymentów, ociągania i migactwa - dziesięć dni umknęło z prędkością światła, trudno.
Także, kochani, życzę powodzenia w przekonaniu siebie, że pracę można kochać!

sobota, 1 stycznia 2011

new year, new york, tomatoł, tomejtoł.


jakoś tak niepewnie wkraczam w ten nowy rok. Nie żebym się nastawiała wrogo do tego, co nowe. Ale końcówka minionego nie należała do łatwych, zmarła bliska mi osoba, trudno mi się z tą śmiercią pogodzić. Doświadczył nas wszystkich 2010 solidnie, mimo że dla mnie osobiście skończył się sukcesem - wyszliśmy obronną ręką z pierwszego etapu budowy, choć łatwo, czego dałam tu wyraz, nie było; czas poczynić jakieś założenia na przyszłość. Acz się boję, bo wiem, że za rogiem czyha tyle nieszczęścia i zła, że matko jedyna trudno ogarnąć (tak, wiem też, że jest szczęście i dobro, ale trudniej mi je dziś dostrzec, taki niepokój mam w sobie).
Nowy Rok powitaliśmy spokojnie w fajnym gronie dobrych znajomych, dużo nie brakowało, żeby dzieci pokonały dorosłych, po pierwszej tatuś do nich zajrzał, i siłą spokoju do łóżek poupychał. Tuż po drugiej padliśmy i my całe szczęście. Bo tu się Wam do czegoś przyznam: nie przepadam za sylwestrem. Nie lubię się bawić na żądanie. I nie lubię czuć się podle pierwszego stycznia (dlatego uznaję tegoroczne obchody za udane). Dziś więc delektuję się wieczorem, pociągając martini przy kominku i doceniam moment, pełna jednak refleksji. Aura sprzyja rozmyślaniom... Mocno wieje.