piątek, 25 lutego 2011

żar z rozgrzanego jej ucha bucha


Jezu pęknę chyba ze złości i bezsilności i deadlinów i tego, że nie mam NIGDY chwili dla siebie (ale nie dla siebie, żeby popachnieć, tylko, żeby napisać pracę, kurdemol). Od tygodnia chucham i dmucham na Fransa, żeby ozdrowiał i poszedł do przedszkola cały i nieszczęśliwy, Zosia przełaziła ten katar i chyba wyszła obronną ręką, po czym poszli dziś na spacer, miało być krótko, było półtorej godziny, Frans wrócił z mokrą podkoszulką, śniegiem w gaciach i skostniałymi girkami. Szlag mnie trafi zaraz.
Po czym mąż udał się z radosnym "paaaa" do marketu budowlanego, a ja zostałam z dzieciokami (no przecież jestem matką, zaraz sobie naprawdę ulżę bluzgami, bo mi para z uszu, osiadając na szkłach okularów, widoczność ogranicza) i mam do napisania tę cholerną pracę i za godzinę jadę na zajęcia. (dobra, to "paaaa" nie było takie radosne, bo go ciut wcześniej nielekko opierdoliłam, MUSIAŁAM, sorry).
Upuściłam ciut jadu po polsku, to odejdę cichutko i spokojniej (przecież jestem matką) do opisywania zjawiska culture shock w języku anglosasów...
mać

czwartek, 24 lutego 2011

uczelniany zgiełk


wiecie, co jest najgorsze w studiowaniu? Koszmarne po prostu?
Zdobywanie.
Nie, nie nienie, nie chodzi mi o zdobywanie wiedzy, jestem chłonna i chętna, radzę sobie całkiem nieźle. Zdobywanie wpisów do indeksu jednakowoź wkurza mnie głęboko, żeby nie użyć wulgaryzmu. Dziś poświęciłam kolejne, już zdaje się czwarte lub piąte, popołudnie, by złapać, dopaść, ustalić, wpisać, przepisać, zdobyć. I ufffff, z wielkim hukiem mój indeks dzień przed terminem wylądował w dziekanacie. Skończyłam pierwszy semestr, jutro zaczynam drugi, przerwy nie zaznałam specjalnej, ale przecież po co mi przerwa.
Za to mój ukochany syneczek, z którym spędzam uroczy tydzień w domu (czyli jeżdżę i zdobywam wpisy), powiedział mi dziś: jutjo fstanę jano, zabioję Figę na spacejek, pojdę po bułki i ci psyniosę.
Mam z niego pociechę niezłą! I uciechę po pachy.

poniedziałek, 21 lutego 2011

trzeba mieć fantazję


i dziś z niej skorzystałam, za oknem minus piętnaście, a ja nabyłam śliczne japonki, także wiecie, sorry, lata nie będzie, nabycie przeze mnie obuwia letniego Wam to gwarantuje!
Będzie za to cała kolekcja stworów origami, Zosia połknęła bakcyla i składa z zapałem zamęczając okolicznych dorosłych przy co trudniejszych zagięciach.
Plany na ten tydzień mam tak gęste, że nie wiem, czy znajdę czas na opiekę nad chorym dzieckiem... no ale życie.
A o 1 procencie pamiętacie???? mogę podpowiedzieć, Mikołaj Was potrzebuje!
www.macierzynstwo-bez-lukru.blogspot.com

piątek, 18 lutego 2011

bogactwo inwentarza


Oprócz tego, iż wczorajsza noc zaowocowała podgłośniowym zapaleniem krtani u Fransa i mieliśmy inhalacje na mrozie i nocne bajeczki podczas inhalacji w domu (udało się hurra bez izby przyjęć), a co za tym idzie mam dziś wolne od pracy, ktoś się przecież pacholęciem zając musi, to moja córka weszła w wiek nałogu czytania.
Umiejętność tę posiadła stosunkowo późno (mać mając 5,5 roku czytała biegle), bo jakieś trzy miesiące temu (trudno to oszacować, naprawdę, bo literki znała i składała je od kilku miesięcy, ale z nielekkim trudem). Ale jak już zaczęła, to wieczorem nie widzi przeszkód w oddawaniu się tej czynnośi do oporu. Wyrażenie "nie widzi przeszkód" w znaczeniu literalnym należy traktować, gdyż ciemności absolutnie jej nie zniechęcają. I tak, o 22.30 nieświadomi niczego rodziciele (czyli my) układając swe zmęczone członki na kanapie, zostają zaskoczeni widokiem rzeczonej pochylonej nad lekturą (obecnie "Biblia dla najmłodszych"). Wczoraj rzekła, że żałuje, iż nie umiała czytać wcześniej. I kiedy tylko wróci z przedszkola - zabierze się za lekturę (jej niedoczekanie, czeka nas sprzątanie, hehehe).
W zwolnieniu dociera do mnie fakt, iż moje dzieci są coraz starsze (teraz niech tylko wyrosną z tych chorób, bo zaraz wizyta u pediatry)

czwartek, 17 lutego 2011

ćwierkają wróbelki od samego rana


nadejszła wiekopomna chwila i wszyscy zaczynają mnie poganiać. A ja lekuchno zaczynam panikować, jak mnie poganiają. I w temacie rekrutacji do gimnazjów wiem dużo, jestem alfą i omegą, pytajcie, bez obaw. Natomiast nieco mniej (nic w zasadzie, ale ciii, bo wyjdzie, że jestem złą matką) wiem o rekrutacji do podstawówek, której mam poddać dzieci moje puchate. Oba. Dwa. Córka do pierwszej klasy, syn do zerówki, nie ogarniam. Nie nadążam. Nie dowierzam.
Oprócz tego właśnie spojrzałam, iż drzwi otwarte do potencjalnej szkoły moich dzieci odbyły się dwie godziny temu. Także yay me not.
Źle, źle i gorzej. Weź się do roboty i podejmij tę decyzję, tę jedną szkołę w życiu dziecka wybieramy my. Ciut mi ciąży ta odpowiedzialność...

czwartek, 10 lutego 2011

fryzjer


Po siedmiu miesiącach udałam się do mego ulubionego miejsca wypoczynku - fryzjera. Wyszłam zadowolona, balejaż jak sie patrzy! Po fryzjerze w te pędy do domu, bo toczy nas niezmiennie wirus, wczoraj padło na męża, a wiadomo - facet chory - armagedon w chacie. Więc lecę ogarniać, poić, studzić, doglądać, przykryć i przytulić, wyprowadzić psy (bo mamy pod opieką półrocznego haskiego sąsiadów, oprócz wyprowadzania przypadło nam również sprzątanie, niewątpliwie niewymownie przyjemna czynność, prawda) i zagrać wplanszówkę. O fryzurze zapomniałam.
A dziś na uczelni, pojechawszy po wpis z tego i owego spotkałam kolegę, który spojrzawszy na mnie i dzieci, też przetoczone przez stos mikroorganizmów chorobotwórczych, powiedział: Ty wyglądasz znacznie gorzej niż one, one to okazy zdrowia, Ciebie musiało wymęczyć. (wyczucie, do licha, ma facet niebywałe)
Nie wiem, kiedy znów pójdę do fryzjera, skoro zdrowa i nietknięta jelitówką, ze świeżutką blond czuprynką wyglądam chorzej niż te paskudki, pełne energii i zewnętrznego (wewnętrznego też, dobra) uroku.
No chyba, że opieka nad chorymi odejmuje mi zdrowia na oko???

wtorek, 8 lutego 2011

jesteśmy


Gdzieś tak koło 9.34 łypnęłam lewym okiem (dioptrii +3) dojrzawszy nieład (ojtam) i dwoje nieletnich pod moją kołdrą. Dobrze jest, mlasnełam leniwie i odwróciłam się na drugi bok.
Od niemal tygodnia po rodzinie baraszkuje sobie beztrosko wirus jelitowy. W środę zaczęła ciocia moja najukochańsza, mając jeszcze złudne nadzieje, iż zaszkodziła jej skóka od pomidora względnie jabłka. W czwartek pałeczkę przejął mąż (to na pewno owoce morza spożyte wieczorem, kochanie). W piątek padła Zosia z wielkim hukiem, dosłownie ścieło ją z nóg, drzemała na kibelku z miską na kolanach. W niedzielę w nocy do chóru (a może haftującego koła gospodyń wiejskich??) dołączył Frans, a na południu, skąd wirusa zabraliśmy, teściowa. Guess who stayed alive? Tylko ja się ostałam i ponaddziewięćdziesięcioletni nasz kochany Dziadek. I teraz czekam - kiedy i mnie sieknie. Wczoraj na ten przykład najadłszy się bigosu wieczorem (moja teściowa robi pyszny bigos!!!) nękało mnie przeczucie, że to już. A to zaledwie obżarstwo. Albo dziś przed jedenastą, kiedy zaczęło mnie mdlić, już miałam nadzieję, że to przejdę, a tu chyba głód raczej, bo ciągle nie zdążyłam zjeść śniadania...nie wiem. Także o naszych feriach można powiedzieć wiele, nudno nie było.
Teraz ogarniam, pralka czerwona od intensywności prań, dom po tygodniu nieobecnośi przykryty równą warstwą kurzu, mam do napisania mini-research paper, wyjazd do centrum po kilka wpisów do indeksu, fryzjera jutro, także rozumiecie - wirus DOPRAWDY mógłby sie zlitować i albo przyjść dziś, albo wcale.
Migawka:AZieleniec. Zosia na nartach, sezon drugi.