niedziela, 4 stycznia 2015

Być może? Może być!

Tak sobie ostatnio myślałam, ile w naszym życiu zmienił Albercik. Jest z nami już niemal pięć miesięcy, niby niewiele, acz pozwala zapomnieć minioną rzeczywistość, doprawdy.
Nadal sporo czytam. Więcej śpię. Wywalone mam na tak wiele spraw, że aż mi się wierzyć nie chce. Tyko paznokcie mam krótkie i włosy nieco rzadsze i czasem w nieładzie (artystycznym).
Myślałam, że czasu mi nie wystarczy na pisanie. Że będzie trudno ogarnąć dzieci i ich indywidualne potrzeby, i nie powiem, nie jest to bułka z masłem, biorąc pod uwagę mą nadwątloną życiem cierpliwość i nadwrażliwość na dźwięki, ale chyba jestem jednak spokojniejsza.
Nie będę tu tworzyć atmosfery sielankowości. Póki co czuję się trochę jak w więzieniu. Ciut dziadzieję, ale mam tego fejsbuka i garstkę przyjaciół, którym się chce ruszyć się w kierunku lasu albo ruszyć mnie w kierunku miasta. Mąż mnie wspiera, jak potrafi. Z Zośką wyrywamy się na babskie zakupy od czasu do czasu, mamy swoje sprawy, jest dobrze (chociaż ten wiek, matko z córką, nas doświadcza nieledwie). Staram się trzymać rękę na pulsie w temacie nowości wydawniczych i już nawet raz na samotnej (z niemowlakiem, no bo jak inaczej)  kawie w La Ruinie byłam.
I nie powiem, Albercik nie utrudnia. Jest łatwy w obsłudze. Ale i my sobie nie utrudniamy. Nie narzucamy chorych zasad bezkrytycznie wyczytanych/usłyszanych/podpowiedzianych. Nie stajemy się niewolnikami rutyny i dziecięcych potrzeb, tak często złudnych. Dajemy sobie czas. I dużo luzu. No i jednak mimo wszystko - bardzo się kochamy. Bardzo. A to ułatwia wiele rzeczy bezwzględnie.
W obecnej chwili starsze poszły z Mężem na basen, a ja przeczytawszy czasopismo nomen omen "Sielskie Życie", ugotowałam ziemniaki, nogą pokołysałam fotelik, przemówiwszy od czasu do czasu i zasiadłam przejrzeć internety. Może być. Naprawdę może być!

sobota, 3 stycznia 2015

refleksje sprzed roku

Rok temu to było, w czasach odległych galaktyk. Wigilię spędzaliśmy w licznym gronie, dwadzieścia z hakiem człowieka przy suto zastawionym stole, gwar, hałas, języki świata i życzenia. A za oknem, na tarasie u sąsiadów, krzyczało niemowlę, wystawione zapewne na drzemkę, trochę zapomniane w ferworze świątecznej krzątaniny. Widziałam to, zapamiętałam trwale, dopiero dziś jednak dojrzałam ten obraz szerzej.Taka metafora, taki symbol prosto po oczach, bardziej się nie da wprost. Chuda dobrze to ujęła.
Rok temu już wiedziałam o drugiej kresce, ale była to wiedza świeża, nieoswojona, na drżących oparta kolumnach. I bardzo nierozpowszechniona. W te święta Kreska była już pełnoprawnym beneficjentem świątecznej atmosfery, zdominowała ją swoją chorobą, szczęśliwie niegroźną. Inne były te święta, w gronie stałym, bez nadmiaru gości (teściowa) i bez jeżdżenia (infekcja). Spokojne i niespokojne. Gwarne i ciche. Radosne i pełne zadumy.
Leoś jest najsłodszym niemowlakiem ostatnich lat. Jest spokojny, rozśmiany, pogodny. Silny, zaraz będzie sam trzymał pion przy siedzeniu, towarzyski, uwielbia Zosię i Frania, łatwo dostosowuje się do warunków. Wisienka na torcie.