Ewolucja mojej macierzyńskiej części osobowości trwa. Zawsze afirmowałam tezę wielodzietności (przy czym troje to zalążek tej tezy, umówmy się), nie zniechęcając się przewracaniem oczu moich babć, czy nieznośnymi grymasami cioć. Po urodzeniu drugiego i przetrwaniu we względnym zdrowiu psychicznym (choć pewnie rodzina miała inne zdanie) pierwszych miesięcy, mentalnie niemalże zabetonowałam macicę i długo zaprawa wiązała. Aż po kilku latach (gdy dzieci wyrosły, drugie studia zaczęły niepokojąco nużyć i zbliżać się do końca) beton zaczął kruszeć, a myśl o nowym człowieku pączkować. Wypączkowała poronienie, depresję, lęki i mordor, ale w końcu się udało. Uff.
Poród jak poród, znów bez znieczulenia, bolało jak skurwysyn,
nigdy, krzyczałam,
nigdy już więcej, nie było siły, bym przeszła to z godnością,
to ostatni raz, płakałam mężowi do ucha.
Do czasu. Opiniotwórcze blogerki parentingowo-lajfstajlowe opisują swe porody w kategoriach doświadczenia metafizycznego, a żaden z moich nawet się o metafizykę nie otarł, może robię coś nie tak (drę się, przeklinam, żądam znieczulenia bezskutecznie), nie wiem, w każdym razie rośnie we mnie potrzeba dotknięcia absolutu, której raczej nie zrealizuję, ale świadomość, że jeszcze wciąż mogę, trzyma mnie przy nadziei na wciąż nieutraconą młodość.
Nie uważam, by posiadanie trojga dzieci było wysiłkiem ponad moje możliwości, czasem o wielodzietności przypomina mi sakiewka wypchana Kartami Rodziny Dużej, Kartami Dużej Rodziny oraz Wielkopolską Kartą Dużej Rodziny (których nigdy, słowo, nie użyłam, bo ulgi są z dupy i do niej raczej/ EDIT: na termy raz poszliśmy ze zniżką!), kocham to, co robię w tej chwili, choć czasem cierpliwość kończy mi się o ósmej zero trzy.
I choć lubię także moją pracę zawodową, naprawdę lubię uczyć dzieci, to do pracy wcale mi nie jest pilno, cieszę się, że mogę kolejny rok być w domu z Lenonem, wygłupiać się i znosić jego wrzaski. Przy starszakach gnałam do pracy na łeb na szyję po roku, a po kilku miesiącach w domu marzyłam o kursie językowym w stuosobowej grupie. Tym razem zupełnie nie odczuwam potrzeby socjalizacji, wąskie grono wypróbowanych przyjaciół z luzem zaspokaja niezbędność afiliacji.
Z każdym rokiem (chciałoby się rzec - dzieckiem) jestem inna.
To dobrze. Nie znudzę się sobą.
ps. uprasza się o trzymanie kciuków jutro podczas rutynowej kontroli piersi, zawsze idąc do ginekologa zastanawiam się, czy wylecę na skrzydłach niesiona rodością, czy wyczołgam się ze skierowaniem do onkologa. Taka karma.