środa, 23 września 2015

koniec lata

"Krótka" wycieczka rowerowa, na którą w ramach adoracji ostatnich godzin lata zabrał nas mąż i ojciec w jednym, zaowocowała bólem wszystkich mięśni od miejsca, gdzie plecy koczą swą szlachetną nazwę (czyt. od dupy) w dół, kontuzją kręgosłupa, guzami na piszczeli i siniakami na pośladkach, udach, ramionach i kostkach.
Nie przewidział bowiem, że w lesie są drzewa, a po nawałnicy sprzed dwóch miesięcy, drzewa te szczodrze zalegają na drodze. Nie powiem, ile razy musiałam przenosić rower nad zwaloną tarcicą, po piętnastym się zgubiłam, poza tym oczy zalały mi: ciemność, zmęczenie, pot, wkurw i pms. 
Tym samym ogłosiłam koniec przejażdżek rowerowych, no bo co, kurcze blade (wywaliłam się z Leonem, uch, jaka byłam wściekła).
Syn młodszy natomiast oprócz zdolności przemieszczania się na jednym półdupku (swoista umiejętność, nie powiem), zaczął drzeć paszczę tak donośnie, że gmina cała ma okazję słyszeć, kiedy jaśnie pan skończy rzuć paszę, a matka nie dojrzy i łyżeczką nie dopchnie kolejnej porcji. Przestaliśmy go nazywać pieszczotliwie, Lenon zmienił się we Wrzeszczuna. Za to kiedy śpi, jest aniołem! (właśnie śpi, rozumiecie moje zbudynienie).
Dzisiejszy doodle na googlu mnie porobił (tak, poryczałam się, tak już mam, że nienawidzę jesieni i zimy).

piątek, 18 września 2015

I'm so excited!

Nie wiem jak Wy, ja na piątek zawsze mam plan (i realizuję go czasem w kolejny czwartek, podobnie sytuacja wygląda z czytaniem Dużego Formatu, zawsze z tygodniowym poślizgiem, zawsze!).
A potem zawsze w piątek pielęgnuję frustracyjki!
Cieszy mnie perspektywa trójkowej listy przebojów, upstrzonej muzyką niczym bluzka Leona jedzeniem na koniec dnia, ale to co powinno nastąpić przed nią nie ma nic wspólnego z przyjemnością.
Odpuść, mówi wewnętrzny aniołek, zapierdalaj, skutecznie przekrzykuje go diabeł, najgorsze w tym wszystkim jest to, że przenoszę swoje oczekiwania na całą resztę familii, która jednakowoż nie marzy o sprzątaniu chaty od góry do dołu akurat w piątek (ale w zasadzie oni nie marzą o sprzątaniu chaty od góry do dołu nigdy, także).
Póki co anioł ma większą siłę przebicia, siedzę i sączę zieloną herbatę, bez pomysłu na obiad, za to puchnę z dumy, gdyż synek puchaty, posiadacz grubej dupki, przestał siedzieć nieruchomo i zrozumiałym jedynie sobie sposobem przemieszcza się ruchem posuwistym trochę za pomocą rączek, trochę ciągnąc pośladek po płaskiej powierzchni. I robi trzy kroki (przed zaryciem twarzą w beton, kafelek, trawę, dowolnie).
Tak, ma trzynaście miesięcy, tak, to późno, tak miałam kilka miesięcy więcej niebiegania za człowiekiem o nieprzewidywalnych reakcjach i , ustalmy to jasno, małym rozumku i rozsądku w zaniku.
Tak, absolutnie mnie to nie martwi!

wtorek, 15 września 2015

ewolucje

Ewolucja mojej macierzyńskiej części osobowości trwa. Zawsze afirmowałam tezę wielodzietności (przy czym troje to zalążek tej tezy, umówmy się), nie zniechęcając się przewracaniem oczu moich babć, czy nieznośnymi grymasami cioć. Po urodzeniu drugiego i przetrwaniu we względnym zdrowiu psychicznym (choć pewnie rodzina miała inne zdanie) pierwszych miesięcy,  mentalnie niemalże zabetonowałam macicę i długo zaprawa wiązała. Aż po kilku latach (gdy dzieci wyrosły, drugie studia zaczęły niepokojąco nużyć i zbliżać się do końca) beton zaczął kruszeć, a myśl o nowym człowieku pączkować. Wypączkowała poronienie, depresję, lęki i mordor, ale w końcu się udało. Uff.
Poród jak poród, znów bez znieczulenia, bolało jak skurwysyn, nigdy, krzyczałam, nigdy już więcej, nie było siły, bym przeszła to z godnością, to ostatni raz, płakałam mężowi do ucha.
Do czasu. Opiniotwórcze blogerki parentingowo-lajfstajlowe opisują swe porody w kategoriach doświadczenia metafizycznego, a żaden z moich nawet się o metafizykę nie otarł, może robię coś nie tak (drę się, przeklinam, żądam znieczulenia bezskutecznie), nie wiem, w każdym razie rośnie we mnie potrzeba dotknięcia absolutu, której raczej nie zrealizuję, ale świadomość, że jeszcze wciąż mogę, trzyma mnie przy nadziei na wciąż nieutraconą młodość.
Nie uważam, by posiadanie trojga dzieci było wysiłkiem ponad moje możliwości, czasem o wielodzietności przypomina mi sakiewka wypchana Kartami Rodziny Dużej, Kartami Dużej Rodziny oraz Wielkopolską Kartą Dużej Rodziny (których nigdy, słowo, nie użyłam, bo ulgi są z dupy i do niej raczej/ EDIT: na termy raz poszliśmy ze zniżką!), kocham to, co robię w tej chwili, choć czasem cierpliwość kończy mi się o ósmej zero trzy.
I choć lubię także moją pracę zawodową, naprawdę lubię uczyć dzieci, to do pracy wcale mi nie jest pilno, cieszę się, że mogę kolejny rok być w domu z Lenonem, wygłupiać się i znosić jego wrzaski. Przy starszakach gnałam do pracy na łeb na szyję po roku, a po kilku miesiącach w domu marzyłam o kursie językowym w stuosobowej grupie. Tym razem zupełnie nie odczuwam potrzeby socjalizacji, wąskie grono wypróbowanych przyjaciół z luzem zaspokaja niezbędność afiliacji.
Z każdym rokiem (chciałoby się rzec - dzieckiem) jestem inna.
To dobrze. Nie znudzę się sobą.
ps. uprasza się o trzymanie kciuków jutro podczas rutynowej kontroli piersi, zawsze idąc do ginekologa zastanawiam się, czy wylecę na skrzydłach niesiona rodością, czy wyczołgam się ze skierowaniem do onkologa. Taka karma.

poniedziałek, 14 września 2015

dystans

Nasza córka, dziewczę nie tylko mądre, ładne, wyszczekane i pyskate, ale także naprawdę sprawne, przejechała wczoraj 57 kilometrów na rowerze. Zsiadając z niego poprosiła o szklankę wody (ufam, że po drodze nawadniała się równie intensywnie) i pobiegła skakać na trampolinie, żałując, że basen już po sezonie zniknął z trawy przyjaciół (nie wiem, planowała triatlon chyba). A po pół godzinie i solidnym posiłku wsiadła na rower i pojechała na plac zabaw.
Zamiłowania do wyciśnięcia ostatnich potów po mnie nie ma na pewno.
Powodem do dumy jest ogromnym!

piątek, 11 września 2015

tu i teraz

Piątek.
Poranny pośpiech, bo lekarz, szkoła, przejęcie najmłodszego gdzieś na trasie, zakupy, porządek, planowanie na poziomie master.
I wtedy drogę przeciął mi karawan. Skręcił do hospicjum (kolejny minęłam bliżej domu).
Wszystko przystanęło, galop myśli pod czerepem także.
Przestałam sama się poganiać i złościć na kolejną noc przerwaną zaledwie kilkanaście razy. Nawet mi przez łeb nie przeszło, żeby krzywo spojrzeć na kasjerkę, która przepraszała kilkukrotnie za dokładność (a co za tym idzie - powolność).
Kupiłam kwiaty, wypiłam kawę, zjedliśmy z Leo pyszny koktajl owocowy, a teraz spokojnie odkurzę półki i przygotuję obiad.
Bo mogę.
(zdjęcia, filmy i opinie serwowane przez moich znajomych na facebooku mnie przerażają. Jak przeczytałam - to dobry durszlak towarzyski, wielu z tych ludzi nie znam, bardzo nie znam).
Świat w dzisiejszych czasach boli i uwiera.

środa, 9 września 2015

A lato było piękne tego roku

Wakacje były intensywniejsze niż codzienność. Tysiące kilometrów, dziewicze dla nas Mazury, piękne, najpiękniejsze, najcieplejsze, wieczory przy ognisku, niezliczone partie w makao, motorówką na Śniardwy, łódką na wyspę, rowerem nad Maltę i z powrotem z przystankiem  na pizzę. Taki collage wspomnień, obrazów i myśli.










Piękne wakacje!

połączenia

Tak w istocie to nie wiem, czy kliknięcie w ikonę "nowy post" wywołuje jakieś ultradźwięki, czy to telepatyczne połączenie internetu z fazą snu REM mojego synka, grunt, że działa bezbłędnie, zawsze go budzi.

wtorek, 8 września 2015

Dobre i to.

Nad notką, która nie została opublikowana, gdyż nie dźwignął jej serwer przez kilka kolejnych dni, spędziłam długie kwadranse.
Nad kolejną też już się napociłam, szczególnie w nocy, gdy siedemnasty raz karmię już-nie-niemowlaka zatkanego katarem. Zagryzam zęby, zaciskam usta i jednocześnie całuję ten pachnący łepek czule, bo niczemu on nie jest winien, a słodyczy ma aż nadto.
Wakacje obfitowały we wszystko - wyjazdy, atrakcje, urodziny, rozstania i powroty. Pewnie kiedyś znajdę czas, by to opisać, ale nie obiecuję, bo cały dzień się krzątam i efektów nie widać, a na stanie "sześciolatek" w czwartej klasie i sporo pracy przy wciąż niesamodzielnie przemieszczającym się Leonie, a także piątoklasistce z planem lekcji zakładającym dziesięciogodzinny nieprzerwany pobyt w placówce.
Nie lubię wrześniowej zawieruchy, organizacji, gwałtownego spadku temperatury, krótszego dnia i porannych wojenek, ale za to paznokcie mam zrobione.