sobota, 25 kwietnia 2009

manicure proszę bardzo


-z tobą się mamo bawić nie możemy. Ty ciągle jesteś taka zapracowana - skonstatowała jednego dnia ze smutkiem w głosie Zosia i bezwiednie zamgliła moje oczy łzami.
Po fatalnym, ale to naprawdę okropnym i bezprecensowym tygodniu zawodowo jestem wypalona na kilka lat. Obyś cudze dzieci uczył mnie budzi, kołysze w ciągu dnia i nie pozwala zasnąć.
Jedynie zapach lasu (kwitną robinie? woń cudowna!), mąż uspokajający, który wie, jak pomóc, uśmiechnięte potomstwo i stos książek czekających na kiedyśtamtrzyma mnie w pionie i powoduje że ciągle rano chce mi się wstać.
I właśnie dlatego klikam w te klawisze paznokciami wściekle różowymi, popijam sok wieloowocowy i nie myślę o poniedziałku, kiedy to znów będę musiała zmierzyć się z nastoletnimi dziećmi, które tak bardzo chcą być dorosłe. Teraz jest sobotni wieczór. Jutro niedziela. Poniedziałek to daleka przyszłość... 

czwartek, 23 kwietnia 2009

tuż przed (i zasnęła)


Po dwunastu godzinach na uczelni względnie w pracy (jak mi jeszcze kto powie, że nauczyciele mało pracują i hurrra, jaki to zawód dla leniwych, to jak nic wybiję kielochy CO-DO-JEDNEGO zgrabnym ciosem w paszczękę) mam jedynie ochotę upodlić się litrem kokakoli z dodatkiem wysokoprocentowym, względnie dobrym winem południowoamerykańskim. Jako jednakowoż osoba świadoma, ze slow food i zdrowym trybem życia (ehe, dwunastogodzinny tryb na wysokich obrotach, ehe) wysmarowanym niejako na czole, upadlam się litrem multiwitaminy i michą sałatki. No i stertą frytek. Dziś owe frytki poddając termicznej obróbce, oraz dorabiając niespiesznie fragment białkowy centralnego posiłku w ciągu dnia, doszłam do wniosku, że Sphinks zbankrutował z bardzo prostego powodu: ludzie nauczyli się robić shoarme po prostu. Jest to tak skomplikowane, jak budowa cepa. Mieso od kurczaka (najchętniej z nogi, gdyż biust okazuje się często za suchy) zatw curry i krótko smażę. Podaję z ryżem opcjonalnie z frytkami, acz rzadziej i męża mam ugotowanego, całuje mi stopy od spodu, powaga. Call me a master from now on. Mistrzem kuchni egipskiej...
Po kolejnej porcji jogi zauważam niejaki postęp, czoło w skłonie lekuchno przybliza się do kolan, co sprawia, że na cotygodniowe zajęcia biegnę wiatrem niesiona. Z prędkością światła.
I nie. Nie potrafię utrzymać porządku w samochodzie. Wygląda on trochę jakby tam się rozsypał cały wór z odzieżą. Przeważają swetry/bluzy, rozmiar 92 i 110, ale i kurtki xs i spodnie się by znalazły. I tony piasku i błota, no ale. Mam dzieci umówmy się. Względny ład utrzmuje się do kolejnej podróży (pięć minut? Dziesięć? Może kwadrans najwyżej...) i uważam za wysoce niestosowne tracenie czasu na sprzątanie. I mam. Lumpeks na kółkach (dziś wytagałam sztuk odzieży 7 i trzy zostały, gdyby się ochłodziło znienacka). I mam poukładane w samochodzie aż do rana, co daje rezultat rekordowy. Kilkugodzinny. Kto by się jednak bawił w takie statystyki...

niedziela, 19 kwietnia 2009

druga niedziela wielkanocna


Armagedon świąteczny (o tak, były święta, ZALEDWIE tydzień temu na Boga) płynnie przeistoczył się w armagedon codzienny a za moment zaledwie zamieni się w armagedon przedsesyjny. Na uczelni wszyscy popadają w retorykę charakterystyczną dla zdesperowanych wykładowców, który mają przed sobą grupę niemrawych studentów, z których jedna trzecia kolejny raz nie zaliczyła testu ze słówek. Najczęściej powtarzanym w tej retoryce zdaniem, żeby nie nazwać tego sloganem, jest to, iż MOŻE FILOLOGIA NIE JEST DLA WAS, JEŚLI NIE POTRAFICIE NAUCZYĆ SIĘ SETEK SŁÓW NA PAMIĘĆ! (w dialekcie odpowiednim, obviously). Mogę nieskromnie uznać, że słowa te do mnie kierowane nie są, gdyż zaliczam wszystko na czas z nawiązką, czyli na czwórki raczej, słuchanie tego on a regular basis jest jednakowoż nieco deprymujące i, jakby nie patrzeć, lekko stresujące.
A w domu? Czas infekcji chwilowo zażegnany, antybol tylko u połowy nieletnich, mąż sprawujący nad młodymi opiekę wręcz wzorowo (a że łazienka nie na wysoki połysk, oh well), za dwa tygodnie majówka, stosuję metodę drobnych celów i nieodległych dystansów, to daje mi szansę na dotrwanie lata bez siwizny na skroniach i w ich okolicach.
-Mamo, a czy wiesz, że mam już chłopaka? - zagadnęła mnie znienacka przed spaniem Zosia - Piotr sie zdecydował i mnie wybrał!
-Jak to - odrzekłam zdumiona - on wybrał? Przecież to ty powinnaś wybierać.
-No tak,mamo, prawda, to przecież ja go wybrałam. - i mrugnęłyśmy porozumiewawczo do siebie.
-A Piotjuś ziabiejał Ziosi jowejet dzisiaj, bił niemiłi. - nieoceniony brat doniósł na szwagra z prędkością światła. Miłość nieletnich nie jest łatwa, prawda.
Padam z nóg po weekendzie, rany boskie, emeryturo nadejdź!

sobota, 11 kwietnia 2009

the show must go on


Dzieci po pełnej emisji Shreka 2 nareszcie zapadły w sen. Kończy się już ta sobota, tak, mamy tu trochę świąteczny armagedon.
I po czym poznać wiosnę w Polsce zachodniej? Po zapaleniu oskrzeli u nieletniej. Tak, mamy tu TAKŻE zapalenie oskrzeli, ale na Boga , mam tak serdecznie dość wspominania tu o smarkach, gilach i gruźliczym kaszlu, że tu zakończę temat nierozwinięty. Z tym że Frans dziś zaczął pokasływać, więc nie wiem, czy wątek sam nie ulegnie odświeżeniu... ale nie myślcie sobie,że tylko wirusy u nas o czymkolwiek stanowią. Wiosnę w moim domu można poznać po tym, że wiecznie brakuje szklanek do chłodnych napoi. Zimą zmywarka zapełnia się w tempie dobrej jakości motoru suzuki na autostradowym odcinku 100m (czyli nanosekundy, mniej obrazowo rzecz ujmując) kubkami po gorącej herbacie, w miesiącach ciepłych nie starcza nam szklanek.
Popijając mołdawskie wino czerwone (bdb, by the way), życzę Wam wesołego i weselszego. I zdrowia (i poszła, malować. Paznokcie, na malowanie jaj czas znalazł się rano, trzeba było dziecięcia czymś zająć, one tuż po świcie stoją karnie w szeregu przy drzwiach, ubrane w trampki i kaski, gotowe do kolejnych eksploracji naszego, pożal się Boże, ogródka. Drzwi przed spaniem ryglujemy i zawsze zastawiamy wyjście na taras, dom przypomina twierdzę.). Moja przydługa aluzja nakazuje mi się już zamknąć i zadbać o siebie i te pazury.
Pięknych świąt Wam życzę. Niezmiennie.

środa, 1 kwietnia 2009

dandasana - pozycja kija


No to wróciłam z jogi, tradycyjnie poobijana, z zakwasami czyhającymi tuż za rogiem. I zamiast się uczyć (ale na swoje usprawiedliwienie mam ćwiczenia na platformie na stronie obok otwarte i dłubię je sobie niczym koronkę klockową) skaczę i przeglądam.
I czekam na męża, który wraca już hip hip hura jutro.
I rzucam dowcipami na prawo i lewo, że na ten przykład jestem w ciąży. BUUUŁAHAHAHA.
Tak, owszem, chciałabym.
I tak, owszem, wiem, że teraz byłby to wyraz skrajnej nieodpowiedzialności.
Dobrz. Wracam więc do subjunctives.
I nawet opalona jestem trochę. Całymi popołudniami dziób na słońce wystawiam. Nareszcie. Nareszcie. Wish me luck.