środa, 30 czerwca 2010

strawberry fields forever


Lubię koniec sezonu truskawkowego. Po pierwsze dlatego, że są one wtedy najsłodsze. Po drugie - pachną niebiańsko. Zastanawiam się, jak utrwalić ten aromat, jest aż cierpki od słodyczy, mam jeszcze kilogram do pochłonięcia dziesiejszego wieczora...
W miejscu, w którym obecnie stacjonujemy, uciekając przed urokami upałów w blokach (czyli działka nad jeziorem), komary bezczelnie dość żywią się naszym kosztem. Ospa to przy naszych pokąsanych ciałach pryszczyk...
Mąż poleciał na Wyspy szkolić się
(mamusia, tatuś tak często jeździ na te szkolenia, tyle się uczy, jest taki dzielny, zasłużył na jakiś chociaż ...dyplom... ty nie jesteś taka dzielna, nie jeździsz na szkolenia...   ?!?!?!?!?!?!?!?!?)
ja zostałam na lądzie posrana z nerwów gdyż w godzinie wylotu burze, ulewy i wichury, próbująca ogarnąć towarzystwo, wybawić, wybiegać i wymoczyć, wyspacerować i wytańczyć i nauczyć przy okazji na nadchodzący już w piąteczek praktyczny egzamin, cholera niech go weźmie.
Oprócz truskawek pochłonę jeszczę z kilo czekolady tudzież czekoladowych cukierków (jestem tu ciągle na tym łonie natury głodna, pochłaniam znacząco więcej niż w domu) i może pójdę spać. Przed świtaniem. Jezu, jak nie lubię lotów mojego męża, byle do piątku, kiedy to wróci...zaledwie 38 godzin, jakoś sobie muszę poradzić z podwyższonym poziomem stresu.

czwartek, 24 czerwca 2010

nam się powodzi


Powódź niby za nami, a mi właśnie dziś się przelewa. Gorycz i żółć i wszystko na raz. Po pierwsze primo trzy czwarte nasze rodziny przelazło jednodniówkę (a raczej ona nas przelazła), misek w domu nie starczyło. Mąż wił się jak w ukropie (oszczędzając szczegółów), żeby sprzątania było jednak jak najmniej. Z moimi dolegliwościami starałam się radzić sobie sama, żeby mu nie dokładać do tej niewątpliwej ekwilibrystyki.I jeszcze dostałam okres, także warczę.
W pracy niewypowiedzianie mnie, z przeproszeniem, wkurwia brak obowiązkowości u moich koleżanek i to, że ja z językiem przy ziemi latam i próbuję wszystko na czas, a one mi tu podpisiku tam podpisiku ZAPOMNĄ, i słyszę jedynie:nie mogę ci przyjąć dokumentacji, zbierz brakujące podpisiki, MAĆ.
Mija też drugi miesiąc mieszkania u rodziców i chyba nam się wszystkim ciasnota rzuca, bo wszyscy zgodnie na siebie powarkujemy od czasu do czasu. Z jakże wielkim rozrzewnieniem wracam do pożółkłych w komputerze fotografii naszego ciasnego domku... miejsca nie było, ale byliśmy u siebie i szklanka na własnym stole, to nie to samo, co szklanka na cudzym.
Ale przecież jutro wakacje zaczynamy (my, nauczyciele, i cała szkolna brać), także przecież wyjdę na prostą.
Tylko jutro ten syntaks z morfologią, błagam o kciuki.
Z radosnych wieści mam tylko tę: moja najukochańsza przyjaciółka dziś przekracza magiczną barierę, dołącza wreszcie do zacnego klubu ryczących trzydziestek, witaj, Anno! Życzę Ci sama wiesz czego!
...i wróciła do marnie idącej nauki tak niespodziewanie, jak się pojawiła...


poniedziałek, 21 czerwca 2010

niespodzianka


Otworzywszy komputer (kiedyś mówiło się"włączywszy", prawda, znak czasów alboż moja niechlujność językowa) i odpaliwszy stronę startową, którą to jest google, zdumienie klapnęło mnie po czółku. Grafika mówiła "pierwszy dzień lata". Halo, halo, jak to możliwe, gdzieś przegapiłam cholera wiosnę.
Zosia obchodziła dziś koniec przedszkola (pozorny, ona jeszcze rok w prezencie od mamusi otrzymała i nie zacznie szkoły ani ciut wcześniej, niż nakazują przepisy), ale śpiewali i tańczyli grupowo niezmiennie we wzruszenie mokre oczy matki zasnuwając.
Idę rozbierać zdania i wyrazy (czyt. egzamin ze składni i morfologii) i ogarniać tę niewiedzę, którą muszę opanować do piątku 19.00. Do końca pracy 3,5 dnia.

wtorek, 15 czerwca 2010

otępienie


Przez te cholerne zawirowania klimatyczne, pogodowe czy jak je tam nazwać, w tym roku ogarnia mnie siódme przesilenie wiosenne. Oznacza ono wyłącznie, że sen uprawiałabym 20 godzin na dobę, pozostałe cztery poświęcając pochłanianiu czekolady na ten przykład w porywach do arbuza.
I skąd tu wyłuskać siły i determinacje do nauki, która mi wiecznie gra na nosie i wytyka niezorganizowanie...
Tymczasem rosną nam ściany, z tej okazji i euforii z powodu postępów na budowie, nabyłam obuwie letnie i natychmiast temperatura spadła o jakieś piętnaście stopni. Nie wiem, czy to znamienne, ale gdybyście potrzebowali ocieplenia - wystarczy słowo, kupię kozaki i zimę pozamiatam, pffff, cóż to dla mnie w końcu
Do wakacji zostało 10 dni, jakoś dam radę.

piątek, 11 czerwca 2010

przeżyjemy, zobaczymy


Czy ja kiedykolwiek narzekałam tu na pogodę? Hę??? Hęęęę????? Jezu, nie ogarniam tej gorączki, a Zosi z 39.5 dygoczącej z zimna w ogóle nie ogarniam. Składam się wyłącznie ze strzępków nerwów. Jest mi gorąco (no co Wy, Wam też?) a moja mać właśnie uciekła z nadbałtyckiej plaży z obawy przed kompletnym wyziębieniem. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie za grosz. Jestem notorycznie zmęczona i głośno pociągam nogami, nie mając siły na elegancki krok damy. Irytuje mnie atmosfera przeciągu, nerwowości i bałaganu, bez przeciągu jednakowoż nie ma możliwości funkcjonowania bez ofiar.
A ja jadę jeszcze na zajęcia, chyba się pokicham ze szczęścia w tramwaju radosnym, merde.
Mózg mi w takich warunkach odmawia współpracy, za chwilę stanę przed strajkiem generalnym całego organizmu.
34 stopnie w cieniu, chyba ze 300% wilgotności, żyć nie umierać, prawda.
To ja pożyję.

niedziela, 6 czerwca 2010

wesołe jest życie studenta


Ostatni weekend był wolny tylko dla coponiektórych. Wiadomo, ja się do nich nie zaliczam. Także promienie zachodzącego i grzejącego w dzień (jak mniemam) niemiłosiernie słońca muskały me lica via szyba samochodowa już około 21 kiedy to dziarsko (i padła ze śmiechu pod biureczko) wracałam z uczelni.
Ale nie tylko przecież się uczyłam, no co wy. Jeszcze czytałam i klikamy tu ze zrozumieniem (chyba nadmiernym). W efekcie tejże lektury mogę Wam powiedzieć, drodzy nieliczni czytelnicy, iż kasowanie konta na społecznościówkach trwa znacznie krócej niż zakładanie. Także macie jednego znajomego mniej, well. Poszłam po całości i ledwo się powstrzymałam w tym akcie paniki i drżących nóżek, żeby zachować adres mailowy (nie mam pojęcia jak by go zlikwidować oprócz sposobu na zaprzestanie używania i nie, nie mam takich potrzeb). No w każdym bądź razie, zyskałam sporo całkiem czasu i nie mam gdzie się w sieci pałętać.
Poszłam więc dziś tuż po zajęciach się popałętać po Starym lokalnym Rynku, obleganym dziś przez hojnych mieszkańców mego miasta oraz niemniej hojnych turystów i się spociłam do granic spoconości, ale nie narzekam ani ani, bo tak mi zimno było ostatnio, że nie macie pojęcia (chyba, że Wam też).
Tym słonecznie pozytywnym akcentem kończę dziesiejszą notkę i z radością witam kolejny poniedziałek, gdyż w pracy sobię odpocznę po weekendzie może...