niedziela, 27 stycznia 2013

start

Z bordowym lakierem na paznokciach u nóg, turkusowym na paluchach ręcznych, z wymarzoną bransoletką od pandory na nadgarstku, wspomnieniem dwudziestu herbacianoczerwonych róż w kryształowym wazonie, muzyką z I love 80s Sierockiego w uszach i prozą Chutnik w oczach wstanę rano ciut po szóstej, by z radością obudzić maluchy i udać się do placówek.
Udało mi się ogarnąć w te ferie, acz ich zderzenie z bolesną codziennością przyciemnia noc, no nie chce mi się i tyle.
A moja Najlepsza Przyjaciółka stoi już niemal w progu samolotu, który Ją wywiezie za oceany i góry, jak to dobrze, że w Jej ekipie jest Zaufany Lekarz, dbajcie o siebie w tych Andach, na Boga, może akupunktura mnie nieco uspokoi!
Tymczasem, drodzy moi, oddam się lekturze J.K Rowling, wysączeniu kieliszka wina, a jutro: do dzieła!

czwartek, 24 stycznia 2013

tylko nalewka może nas uratować

Z uwagi na wysoką zawartość zimy w zimie (poranna audycja w Trójce dostarczyła), nie wystawiam nosa za drzwi bez potrzeby. Nawet dzieci odmówiły już zabawy na śniegu.
Dziś jednakowoż potrzeba się pojawiła, należało rozebrać choinkę, czyli odwalić pańszczyznę, gdyż nikomu, jak wiadomo, tego robić się nie chce. Czyli musiała zrobić matka. A my choinkę mamy od lat kilku na dworze za oknem. Stoi w narożniku otoczona oknami, więc dodaje domowi uroku i urody, a na ten przykład nie sypie igliwiem obficie i nie klei soczyście żywicą. Jedyny jej feler to właśnie to rozbieranie na śniegu, mrozie i w wichrach. Aczkolwiek, jako że podniosłam się zdrowa z popiołów, uczyniłam to w ramach dotlenienia się i nawet nie zdążyłam zmarznąć. Dzieciom jednak strzeliłam focha, no bo w końcu co, kurcze blade.
Zaczyna mnie powolutku doganiać świadomość końca ferii, wkurwik wprowadza w drganie powieki na zmianę, raz lewą, raz prawą, co jakiś czas synchronizując ich ruch i pozostawiając je w górze obie, rozdziawione oczy, rozdarta papa, koniec ferii nie nastraja euforycznie, choć przecież mogło być gorzej, mój mąż urlopu wziąć nie mógł, musiał się zadowolić jednym dniem. No ale ten śnieg po kolana? Skrzypiący, zamrożony, sypki? Jakikolwiek zresztą? Dajcie spokój.

środa, 23 stycznia 2013

bluish wednesday

czy jestem kłębkiem scharatanych nerwów? czy drżę na samą myśl położenia się na leżance? czy nie paraliżuje mnie wspomnienie lodowatego żelu na piersiach i dotyku czytnika fal ultrasonografu? jeszcze pięć godzin i zagadka powinna zostać rozwiązana. oby obyło się bez ofiar. obym jutro mogła ogłosić odroczenie wyroku na kolejny rok...

wtorek, 22 stycznia 2013

blue tuesday

mam nadzieję, że ten blue (choć w zasadzie white, no przecież!) tydzień dobiegnie końca, choć jego koniec będzie początkiem kolejnego semestru. Prawdę pisząc, zależy mi bardzo na tym, by już była środa wieczór i bym sącząc drinka/wino/limoncello mogła opijać dobre wyniki kontrolnego badania piersi. Corocznego.
Na te ferie zaplanowałam sobie solidną lekturę (w zasadzie się powiodło, choć marzę o jeszcze), odebranie dyplomu (raczej się nie powiedzie, gdyż biuro jest wiecznie zamknięte) oraz wyprasowanie dwóch i pół tony prania, które skłębione na dnie skrzyni czeka na litość. Nie prasowałam tak naprawdę solidnie (prócz bluzki przed pracą w popłochu) od dnia zakupu suszarki, czyli gdzieś od października. Zebrało się tego trochę, prawda, a ja jakoś się zebrać nie potrafię.
Dzieci pojechały z tatą do kina, pierwszy raz w ich życiu w takim składzie. Ja też chadzam rzadko, dwa razy w roku, może ze trzy, ale tata jeszcze nie skosztował tychże rozkoszy. Mnie został mani i pedicure, ale też mi jakoś nie idzie. Czuję, że do jutra wszystko będę miała pod górkę.
A w piątek impreza. Nie mogę się doczekać!!!

poniedziałek, 21 stycznia 2013

blue monday

Trzeci poniedziałek stycznia uchodzi za najbardziej płodny w samobójstwa. Szaro, zimno, błoto na drogach, kominek nie daje rady, mąż daleko, też mi nie do śmiechu, ale mi rzadko do śmiechu zimą w ogóle.
Doprawdy nie wiem, co trzyma moje dzieci na śniegu w minus dziewięć za oknem, nie jestem w stanie tego zrozumieć, mimo daleko posuniętej chorobliwej empatii. Mam nadzieję, że tej godziny błogostanu nie okupię chorobą dzieci już jutro, póki co delektuję się chwilą przy kominku (owinięta kocem, z lodowatymi łapskami). Wróciliśmy z ferii wymarznięci, Frans oswoił się z orczykiem na bardziej stromym zboczu, nie sądziłam, że już teraz, tej zimy właśnie, stanę się jedyną nienartującą jednostką w naszej rodzinie. Pozostali szusują aż miło (miło jest nad szklanką grzańca w barze w Zieleńcu, a jeszcze milej z podobnym grzańcem przed własnym kominkiem).
Drodzy moi, nadchodzi wielkimi krokami wydarzenie wiekopomne: już w piątek stuknie nam dziesięć lat wspólnego życia poprzysięgowego. Wcześniejsze pięć też minęło spokojnie, mam nadzieję celebrować to nasze małe szczęście do późnej starości.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Macierzyństwo bez lukru

I jeszcze informacja, której nie można umieścić, jako ps, dodatek, czy wspomnienie.
Macierzyństwo bez lukru, świetna inicjatywa Chudej, ma dwa lata! Jest ciut młodsze od Mikołąja, na rzecz którego działa.
I ogłasza konkurs na recenzję antologii, poczytajcie i się pospieszcie, warto pomagać i szerzyć akcję!
http://macierzynstwo-bez-lukru.blogspot.com/2013/01/konkurs-na-recenzje-macierzynstwa-bez.html

Odpoczywając

Nowy rok okazuję się już_nie_taki_nowy, święta przyszłoroczne jawią się odrobinę bardziej realnie, niż minione, gdzieśtamkiedyś, już nie pamiętam, co, gdzie, z kim i dlaczego, zmogły nas wirusy, Franka do 40 stopni, mnie bezustannie toczy kaszel, a jeśli wierzyć reklamie, że w sezonie infekcyjnym grozi nam 200 wirusów przeziębieniowych, mam niebywałą okazję walczyć z połową. Mam wrażenie nieustępującego kataru, zawalonych zatok, a kiedy kaszel zakłóca mi sen - robię się agresywna. Jako, że nie przyjmuję rzuconej mimochodem diagnozy lekarki, że to pewnie astma, postanowiłam sięgnąć po medycynę chińską, co mnie nie zabije, prawda.
Ale, ale. Dziś oficjalnie zaczęłam ferie, pierwsze od lat bez podręczników, zeszytów, notatek, zaliczeń, biegania z indeksem i nerwowego ogryzania paznokci względnie skórek. Z tej oto okazji wywieźliśmy dzieci do babci w góry, pierdzielony śnieg wydłużył nam drogę dwukrotnie, niedoścignienie doskonałe uczucie wpierdalania się, excuse my French, do rowu przy prędkości 20 na godzinę i zerowej przyczepności na co drugim łuku, ma się jednak za męża miszcza kierownicy, dotarcie do celu uczciliśmy ze śwagrami trzyczwarte finlandii. Grunt, że dzieci mogą się tarzać w białym gównie względnie puchu od rana do wieczora, ujeżdżać sanki i jabłuszka i nabierać zdrowych rumieńców, mam nadzieję, że do poniedziałku śnieg stopnieje, dziękuję. 
Tydzień wolności i swobody postanowiłam przeznaczyć na przeczytanie kilkunastu zaległych pozycji i sprawdzenia, czy Hobbit jest mi w stanie odczarować fantastykę, bo Tolkien czeka i dumnie pręży trzytomową pierś, mam także zamiar poprasować, wysprzątać pokoje dzieci bez ich obecności hamującej jakiekolwiek drastyczniejsze posunięcia. A czego oczy nie widzą, może znaleźć się w rękach innych dzieci bez płaczu, że się jeszcze przyda. No i odebrać dyplom, gdyż przez ostatnie pół roku jakoś było mi nie po drodze. Ale jak tu wychylać nos z ciepłego domu pachnącego kawą na ten przeklęty mróz i śnieg? 
I jeszcze tylko się pochwalę, że po roku przemyśleń, knowań, rozkminiań, przeliczeń i zawiązywania koalicji nabyłam orbitreka i ujeżdżam go systematycznie ku uciesze rodziny. I obejrzałam Modern family do połowy czwartego sezonu i obecnie kiwam się rytmicznie w kąciku, oczekując kolejnych odcinków. Warte każdego ataku kaszlu po napadach śmiechu i każdej łezki, która się zebrała w oku ze wzruszenia ze trzy, czy cztery razy. Najlepszy serial ever.