Ale, ale. Dziś oficjalnie zaczęłam ferie, pierwsze od lat bez podręczników, zeszytów, notatek, zaliczeń, biegania z indeksem i nerwowego ogryzania paznokci względnie skórek. Z tej oto okazji wywieźliśmy dzieci do babci w góry, pierdzielony śnieg wydłużył nam drogę dwukrotnie, niedoścignienie doskonałe uczucie wpierdalania się, excuse my French, do rowu przy prędkości 20 na godzinę i zerowej przyczepności na co drugim łuku, ma się jednak za męża miszcza kierownicy, dotarcie do celu uczciliśmy ze śwagrami trzyczwarte finlandii. Grunt, że dzieci mogą się tarzać w białym gównie względnie puchu od rana do wieczora, ujeżdżać sanki i jabłuszka i nabierać zdrowych rumieńców, mam nadzieję, że do poniedziałku śnieg stopnieje, dziękuję.
Tydzień wolności i swobody postanowiłam przeznaczyć na przeczytanie kilkunastu zaległych pozycji i sprawdzenia, czy Hobbit jest mi w stanie odczarować fantastykę, bo Tolkien czeka i dumnie pręży trzytomową pierś, mam także zamiar poprasować, wysprzątać pokoje dzieci bez ich obecności hamującej jakiekolwiek drastyczniejsze posunięcia. A czego oczy nie widzą, może znaleźć się w rękach innych dzieci bez płaczu, że się jeszcze przyda. No i odebrać dyplom, gdyż przez ostatnie pół roku jakoś było mi nie po drodze. Ale jak tu wychylać nos z ciepłego domu pachnącego kawą na ten przeklęty mróz i śnieg?
I jeszcze tylko się pochwalę, że po roku przemyśleń, knowań, rozkminiań, przeliczeń i zawiązywania koalicji nabyłam orbitreka i ujeżdżam go systematycznie ku uciesze rodziny. I obejrzałam Modern family do połowy czwartego sezonu i obecnie kiwam się rytmicznie w kąciku, oczekując kolejnych odcinków. Warte każdego ataku kaszlu po napadach śmiechu i każdej łezki, która się zebrała w oku ze wzruszenia ze trzy, czy cztery razy. Najlepszy serial ever.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz