środa, 3 października 2012

masowa mogiła

Dzień od kilku dni był zaplanowany niezwykle. I gdyby nie opór wsród młodszych, byłoby nawet sympatycznie. Wypadła mi dziś jedna lekcja, zaczynałam więc w południe, zaproponowałam dzieciom osobistym wagary i już był kłopot i sprzeciw (do czego doszło, żeby dzieci do wagarów NAMAWIAĆ). Dzień wolniejszy mogę usprawiedliwić tym, iż moje dzieci miały dotychczas stuprocentową frekwencję, a ja skołatane nerwy i okrutną niechęć do wstawania o 6 rano. Postawiłam więc ultimatum: wagary albo żadnego aikido i zostały w domu (dodajmy, że sprzeciwiała się prymuska, prymus i tak ma zapalenie krtani i kaszle nieprzeciętnie). Następnie sprzeciwiły się sprzątaniu, ćwiczeniom i odkurzaniu, ale jazda zaczęła się póżniej, bo mimo próśb o zaprzestanie biegania, wyrżnął czółkiem w kant schodka i już nas widziałam na izbie przyjęć, acz skończyło się zaledwie śliwą nad okiem (bardzo było niedaleko od rodzinnej bijatyki, oprócz łba obitego miałby też dupsko, no ale przyciskałam zęby i ręce do kadłuba, żeby nie użyć, ulżyłam sobie słowem i strunami głosowymi, nie żeby mi to pomogło cokolwiek). Dom po powrocie zastaliśmy nakrapiany. Na kremowym tynku zamieszkały setki, jeśli nie tysiące biedronek, co gorsza te cholerne, śmierdzące france przez rozszczelnione okna wlazły do sypialni, przed dokonaniem egzekucji naliczyłam 76 sztuk na oknach, które po masowym mordzie wymagają natychmiastowej interwencji perfekcyjnej pani domu.
Mąż wraca jutro, mam nadzieję z moją harmonią i spokojem. I środkiem na biedronki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz