środa, 12 stycznia 2011

co z tą wiosną...


Co za dzień... mąż w pierwszych słowach po codziennym rozejściu się do obowiązków zawodowych oznajmił, że cały dzień zmagał się z dziurawą oponą, złamanym kluczem, ukręconą śrubą i odwołanymi spotkaniami. Ja na to zapodałam mu historię o tym, jak wreszcie na czas i ze spokojem dotarłam do przedszkola, w którym to Frans uraczył mnie soczystym pawiem w wyniku suchego kaszelku, zahaczając moją spódnicę i kurteczkę i z którym na sygnale gnałam do mamusi, żeby placówki dalej niezarzygał, cały dzień zmagając się aromatem haftu na odzieniu, traumą spóźnienia do pracy, niepokojem dotyczącym zdrowia młodszego. Mąż zamilczał na mą opowieść taktownie i nie licytował się dalej.
Później nastąpił wizyta duszpasterska zwana potocznie kolędą (wiem, potocznie zwana jest jeszcze gorzej), ksiądz podpadł mężu memu, gdyż nie wiedział nic o jego mieście zamieszkania przedstudiowego (a to miasto powiatowe, 35 tysięcy, a on pytał, czy to wieś i gdzie leży!!! zagłębie turystyczne, ma u mnie minus, że jasna cholera, powiedział mniej więcej temi słowy).
Następnie nastał wieczór a ja znów w dupie czarnej, streszczenie się kończy, ale ile innych przyjemności przede mną... i te ciemności. Wczoraj na jodze (jak mnie dziś wszystko boli, to nie macie pojęcia) usłyszałam, iż są ludzie, którzy, znając się na rzeczy, głoszą, że to już koniec zimy. Ja się pytam gdzie ten koniec, bo może i temperatury wyższe i śnieg topnieje (ujawniając tony psich gówien tu i ówdzie, na trawnikach i chodnikach, na butach i we wgłębieniach traperów), za to 8 rano to ciemności egipskie i bez lampy nie dasz rady.
ps. czy ja nie tworzę przydługich zdań z wieloma wtrąceniami, aproposami i aluzjami, trudnych do przyswojenia???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz