sobota, 1 stycznia 2011

new year, new york, tomatoł, tomejtoł.


jakoś tak niepewnie wkraczam w ten nowy rok. Nie żebym się nastawiała wrogo do tego, co nowe. Ale końcówka minionego nie należała do łatwych, zmarła bliska mi osoba, trudno mi się z tą śmiercią pogodzić. Doświadczył nas wszystkich 2010 solidnie, mimo że dla mnie osobiście skończył się sukcesem - wyszliśmy obronną ręką z pierwszego etapu budowy, choć łatwo, czego dałam tu wyraz, nie było; czas poczynić jakieś założenia na przyszłość. Acz się boję, bo wiem, że za rogiem czyha tyle nieszczęścia i zła, że matko jedyna trudno ogarnąć (tak, wiem też, że jest szczęście i dobro, ale trudniej mi je dziś dostrzec, taki niepokój mam w sobie).
Nowy Rok powitaliśmy spokojnie w fajnym gronie dobrych znajomych, dużo nie brakowało, żeby dzieci pokonały dorosłych, po pierwszej tatuś do nich zajrzał, i siłą spokoju do łóżek poupychał. Tuż po drugiej padliśmy i my całe szczęście. Bo tu się Wam do czegoś przyznam: nie przepadam za sylwestrem. Nie lubię się bawić na żądanie. I nie lubię czuć się podle pierwszego stycznia (dlatego uznaję tegoroczne obchody za udane). Dziś więc delektuję się wieczorem, pociągając martini przy kominku i doceniam moment, pełna jednak refleksji. Aura sprzyja rozmyślaniom... Mocno wieje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz