poniedziałek, 17 stycznia 2011

it's been a hard weekend's Monday


Jezu, co za weekend i jego ciąg dalszy dzisiejszy. Najpierw pobudka o 5 w sobotę płaczem i świszczącym oddechem wraz z cudnym szczekającym kaszelkiem. Nie pomogło wyjście na dwór ani parówka nad wrzątkiem. Przyjechało więc pogotowie, którego lekarka zarządziła jazdę do szpitala. Nie wnikajmy w głęboki sens słów pani w rejestracji szpitalnej na temat lekarki, która nie potrafi dziecku zrobić zastrzyku, gdyż musiałabym użyć wulgaryzmów. Spędziłam jednak cudowną godzinę z niemal dwudziestokilowym chłopczykiem na rękach (obuwia mu nie zabrałam, był w piżamie, kurtce i kocu, grunt, że ja byłam kompletnie niemal ubrana). Chłopię po godzinie wzrokiem i rękoma gonił koty na szpitalnym podwórku, śpiewał i żartował, ja po godzinie nadawałam się na OIOM, pognałam więc na zajęcia bez śniadania i herbaty choćby. Mąż zagarnął ferajnę i otoczył należytą opieką, a ja targana rozterkami spędziłam upojne dwanaście godzin na unikaniu zarazków (bo jak wiadomo grypa szaleje). W niedzielę kaszel pierworodnej zaniepokoił mnie na tyle, że dziś podczas osłuchania wyszło zapalenie oskrzeli, antybiotyk, sterydki, cud miód i orzechy.
no więc zadzwoniłam po teściową.
no comments needed, well.
a do tego rodzic mojego ucznia zbeształ mnie dziś przez telefon, następnie pofatygował się do szkoły naskarżyć dyrekcji i obmówić me kompetencje z innymi nauczycielami. Niskie ciśnienie nie było dziś naprawdę moim problemem.
Następny weekend też na uczelni, szykuję się dwa tygodnie z teściową, nie mamy jak pogadać ze ślubnym, rany Boskie, oszaleć można.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz