niedziela, 27 kwietnia 2014

matka synów

Trzeba odkurzyć trzewiki, pióro, czerwony długopis, testy i kalendarz, praca zawodowa wzywa po krótkiej przerwie. I od razu mi się w głowie kręci (bynajmniej nie z radości).
Tymczasem pomiędzy jednym a drugim sabatem ("idź mamo, idź, baw się dobrze, tylko nie pij alkoholu!") okazało się, że nasze najmłodsze dziecko ma fujarę nie do pomylenia z pępowiną (długą, cętkowaną, krętą), chłop na schwał, moje przeczucia się sprawdziły (i oczekiwania naszych starszych dzieci), a robocze imię płodowe (Albercik) nadane zostało słusznie (no bo gdyby co, mogłaby być Albertyna), na niespodziankę szans nie ma, nawet ja TO widziałam.
Długi weekend już niebawem!


środa, 23 kwietnia 2014

domestic goddess

Mówi się, to znaczy czytałam u Kaczki kiedyś, a to mądra jest kobieta, wiec wiem, że wie, co mówi, że przyszłość mają jedynie blogi lajfstajlowe. Mój nie ma szans na taki sukces. Dziś jednakowoż zmieni się na chwilę w blog kulinarny inaczej. Nie dlatego, żebym chciała zabłysnąć, to już nie te lata, ale żebym sobie zapamiętała, bo nie uwierzę za parę lat co z jednym dzieckiem w łonie, a dwojgiem pozostałych poza nim,  domem i praca zawodową zrobiłam w te święta,  a po czym śladu już nie ma. Wypieki: dwa mazurki (morelowy z dwóch chochelek mega pyszny i czekoladowy własnego pomysłu, bo mi kruchego wyszło za dużo), sernik, tort czekoladowy (to już w ogóle megarozpusta, był obłędny), tort dacquoise, babka marcepanowa (bo nie przepadamy za drożdżową na drugi dzień). Wytrawnie były karkówka i łopatka marynowanie wcześniej w tworzywach własnych pomysłów, szynka wędzona (kupiłam całą tradycyjną i parzyłam w kawałkach, bo mi surowizna nie służy). Mama dostarczyła pasztet, a tata zrobił białą. Upiekłam też trzy chleby i ugotowałam żurek na swoim zakwasie, a drugiego dnia świąt podałam kaczkę i ręcznie robione pyzy (czyli dla niewielkopolan: kluski drożdżowe na parze). Oczywiście była też sałatka warzywna, słój małosolnych, a w wielki piątek zrobiłam gzik, no ale przecież to nie święta. Kupiłam, rzecz jasna, trochę cienkich śląskich i kabanosy, chrzan i inne popychacze, aż tak samowystarczalna nie jestem. Więcej potraw nie pamiętam, za wszystkie szczerze poświadczam, że były smaczne. I co? W czasie biesiadowania zadano mi pytanie o  makowiec, a po świętach stwierdzono, o matko nie było bigosu.
Kiedy już jedni goście opuścili nasze skromne progi, w odwiedziny przyjechała teściowa, która na dzień dobry zanotowała przemeblowanie (o, a tu znowu poprzestawiane), zjadła na kolację bułkę z masłem, dodała, że mój chleb ZAWSZE jej podnosi cukier, bo nie może razowych jeść (mój chleb nie jest razowy, ale przecież też jej podnosi).
Zmęczyły mnie te święta bardzo, marzą mi się takie, że to mnie będą podejmować, że przyjdę, dostane kawę pod nos, ciasto, które zjem, albo nie, obetrę pysk i wrócę na własną kanapę, na której będzie miejsce dla mojej dupy i wyrastających z niej nóg, ciężkich i coraz bardziej wędrujących, mimo spoczynku. A nie że na taborecie pół dnia. Jezus.
I wiem, że sama się na to wszystko godzę, mogłabym tupnąć nogą, mogłabym uchylić rąbka swojej słabości, zrobić mniej, delegować ciut na innych (porządki robiła ciocia i to od początku do końca), kupić, olać, w końcu: nie zapraszać, tylko czekać na zaproszenie.
Mogłabym.
Ale nie umiem.
I co mi zrobicie?