poniedziałek, 18 czerwca 2007

...

Dzieci chorują, ja wiem. Podobno to normalne, że przechodzą siedem infekcji rocznie. Nie zmienia to jednak faktu, że mnie to przeraża. Mam hiperzdrowe dzieci (choć serce Franka pozostawiało ciuteczkę do życzenia, ufam, że już jest w porządku). Zosia miała temperaturę dwa razy w życiu, może ze cztery katary. Koniec. Franek, oprócz domniemanego zapalenia płuc tuż po urodzeniu, miał katar. Nie mniej jednak każde kolejne niedomożenie w postaci na przykład glutów czy też wody z nosa powoduje u mnie dreszcz niepokoju, do skurczów żołądka włącznie, drżę, bo przecież z kataru może wyjść kaszel, przeziębienie, zapalenie gardeł, oskrzeli, płuc, mam wymieniać dalej? Zapalenie opon mózgowych, sepsa... ja tak długo mogę myśli przyczerniać. Bo ja na drugie mam panika. No i Zosia dziś rano wstała i już wiedziałam: katar. Mówię jej o tym, a ona: nieee, mama, co ty. Mówię mężowi, a on: co ty, jaki katar. Miałam rację. Jestem matką, nie mylę się. Wiem. Od razu. Spać pewnie nie będę. Ja nie wiem, jak sobie poradzę z pójściem dzieci do publicznych instytucji, z których, to nieuniknione raczej, przywlekać będą całe spektrum wirusów, bakterii i zarazów. Psychoterapeuta potrzebny od zaraz. Ale żeby nie było, że ja to tylko o jednym. Postanowiłam się udać na doroczny jarmark. Nawet się ogłosiłam wśród znajomych, że może ktoś mi potowarzyszy, ale że był OPÓR chętnych po prostu, wyciągnęłam dziś ślubnego. Pojechaliśmy, a na rynku aż huczało. Od przeciągu. Jarmark był se poszedł chyba. Nic dziwnego, że chętnych nie było. Jarmark widmo. No bo przecież to oczywiste, że jarmark świętojański, jak sama nazwa wskazuje kończy się tydzień przed świętym janem, nie? Głupia ja jakaś czy co? A jeszcze jedno. Dialog z córką, wczorajszy. Zosia w wannie, ja z maseczką na twarzy wysiaduję na zamkniętym kibelku i pilnuje rzeczonej, by sobie w kąpieli krzywdy nie zrobiła. A ona do mnie: a co ty taka wymaskowana siedzisz? Życzcie mi dobrej nocy. Bo martwię się tym katarem, że hej.

sobota, 16 czerwca 2007

po wizycie na straganie


No dobrze. Usiadłam. Po raz pierwszy dziś. O nie, sorry, siedziałam już prowadząc auto, kiedy dzieci na festyn zabrałam.
A przedtem przerobiłam 3 kilo agrestu psia mać tak maleńkiego, że niech go cholera, a każdy trzeba obrać z dwóch stron, poświęciłam temu zaledwie cztery i pół godziny. Ból pleców kończył się w okolicach łydek.
A już chwilę później obrałam 5 kilo truskawek do zamrożenia, zjadłam z połowę i mam wielki brzuch, ale właściwie jest on maleńki w porównaniu z tym, co nastąpi za chwilę, albowiem właśnie ugotowałam sobie pół kilo bobu i zaraz sama go skonsumuję (ja nie mogę, jak on pachnie, ślinię się nie przymierzając jak Franek w okresie najsilniejszego ząbkowania) i brzuch zapewne osiągnie rozmiary miesiąca ósmego.
No więc po tych truskawkach ból pleców osiągnął kostki, więc dla rozrywki spakowałam dzieci i siup śmy się karnęli na festyn parafialny. W loterii fantowej wygraliśmy długopis, plakat drużyny Warta Poznań, świeczkę i pluszaka (czekałam tylko, że wylosujemy zabawkę, którą na ten cel dwa tygodnie temu oddaliśmy, ale nie, udało się obcego futrzaka wyciągnąć).
Z festynu wracaliśmy drogą najokrężniejszą, żeby mamusia mogła tatusia służbową furą trochę se pohasać, a tatuś w tym czasie odpocząć (słuchajcie, miejsce koło mnie zajęła misa z bobem, mmmmm),a jak przyjechaliśmy przywitała nas psa, która śmierdziała jak nie powiem co, bo naturalizm w szeroko pojętej literaturze już był i odpuścimy sobie nowatorstwo w tej dziedzinie. Ja naprawdę nie wiem, w czym ona sie wytarzała i gdzie ów smród ma swe miejsce, ale najgorsze has yet to come: kąpać jej przez najbliższe dwa tygodnie nie można, bo jest tuż po szczepieniu. Albo więc my w budzie, albo ona. Szkopuł w tym, że budy nie ma. (więc ten młody bób jest boski po prostu.)

Ach jakże mogłam zapomnieć i się nie pochwalić. Albowiem, jak powiedzieliby jedni, odwaliło mi kompletnie, albo też, jak powiedzieliby drudzy, mózg mój nie odzyskał jeszcze formy i możliwości sprzed ciąż jakże licznych w ciągu lat ostatnich, lub też, jak powiedzieliby kolejni (mój brat na ten przykład na pewno) nic się nie zmieniło: byłam zawsze mocno szurnięta. Ależ do rzeczy, bo przecież sedno mi umknie. Dorobiłam się kolejnej dziury w mym organizmie. Kolejny raz. Mam już cztery dziury w uszach, tym razem ponowiłam przedziurawienie nosa. I mam, było to jedyne szaleństwo, które nie wymagało planowania, czasu i innych rzeczy, których bardzo ostatnio mi brak. Weszłam, usiadłam, trzask i już po bólu. A wszystko to dlatego, że mi mąż w prezencie imieninowym wizytę u kosmetyczki zarezerwował. No to poszłam.
Spadam, bo młody się nadziera, chyba szósty ząb w drodze, cyc niezastąpiony.

wtorek, 12 czerwca 2007

dzień dobry cześć i czołem


W sobotę wieczorem wróciliśmy. Otwieramy drzwi naszego domostwa i oczom nie wierzymy.
Autostrada.
Przez sam środek korytarza, pokój, do kuchni.
Pięciopasmowa.
Bez zgody, ba, nawet bez wniosku o budowę.
Nosz kurde jak się wkurzyłam to pojechałam do liroja po trutkę natychmiast. Byłam ostatnim klientem tamtego dnia. Mrówek już niet.
Teraz za to doskonalę kunszt cerowania artystycznego. Albowiem Figa wiecznie podgryza Zosię, która to wiecznie Figę zaczepia i w efekcie ma już dziury w każdej jednej sztuce odzieży. Rozważam jeszcze najęcie się w jakiejś sortowni ubrań i wyczesywaniu łakomych kąsków dla mej starszej progenitury, ale to na razie ostateczność.
I nam się poprawiło, że ho ho, jak mawia ostatnio przy każdej okazji Zosia (mamo, ja cię kocham tak mocno, że hoho; uderzyłam się w kolano i bolało, że hoho, ale tu komarów lata, że hoho; czasem jeszcze jedno „ho” dodaje.). Mamy telewizję. I to nie taką se zwykłą czyli jedynkę, dwójkę w porywach, a o polsacie i tvn zapomnij przy bryzie zaledwie. Mamy cyfrówkę. I wreszcie nie ucieka dźwięk i nie szumi (dokoła las... pancernych też możemy oglądać). Jak wczoraj podłączyliśmy to do pierwszej discovery nadawało. To nic, że oczy nam już łzawiły ze zmęczenia i powieki o litość błagały. Oglądaliśmy spod połzamkniętych.
Idę spać, bo mnie ten upał męczy. Jak powiesiłam dziś pranie i postałam na słońcu minut piętnaście, to padłam na tapczan i zaniemogłam na ponad godzinę. Matko, jak pomyślę, że w zeszłym roku z brzuszyskiem człapałam... ale jakoś nie wspominam najgorzej, zniosłam tamtą pogodę dzielnie, w tym roku też zamierzam.
Nie, nienienie w ciążę zachodzić. Upały znieść.
Prysznic i poduszka.
Marzenia, które się zaraz spełnią.

piątek, 8 czerwca 2007

weekend numer dwa


Spontaniczne akcje wychodzą nam najlepiej.
Jesteśmy więc w Łagowie i odpoczywamy, relaksujemy się, nigdzie się nie spieszymy a dziś, choćby nie wiem co, wykąpię się w jeziorze w ubraniu, jak na matke polke nie przystało.
Franek na czterech kończynach. Co oznacza, że znów zacznie się okres uprzątania z podłogi absolutnie każdego potencjalnego posiłku w postaci małych zabawek, papierków i innych wysokobiałkowych czy też wysokowęglowodanowych, w każdym razie niskopożywnych śmieci. On silny jest, jak Herkules. Powitajmy dziecko raczkujące numer dwa.
Figa, nasz bardzo dzielny pies boi się wchodzić po schodach. Więc (wiem, wiem, głupia sprawa z tym więc) wchodząc do góry na NA SZCZĘŚCIE tylko pierwsze piętro wnosimy: Franka, torby, zakupy, wózek, Figę. Zosia wbiega sama. Biorąc pod uwagę, że ktoś musi zostać u góry z wniesionym już dobytkiem w postaci syna, drugi z nas włazi przynajmniej trzy razy, z racji, że mamy tylko dwie ręce (nimi kręcę...). A że Franek waży dziesięć kilo, fotelik tez ze trzy (nie wyciągajcie kalkulatorów, ja już wyciągnęłam i policzyłam – razem trzynaście), torby z (ubraniem na zimno, na ciepło, na zmianę, na drugą zmianę, i jeszcze ewentualnie na trzecią, żeby prać nie trzeba było, na zmianę na ciepło i zimn, oczywiście, z pieluchami, z chusteczkami, z karmą, z naszą bielizna i koniec miejsca w ogromnej torbie) pięć, zakupy też troszkę, wózek ja nie wiem z osiem? No i nasz pies kolejne dziesięć, to czekajcie, znów muszę użyć kalkulatora, no nie wiem kilka tych kil wnosimy, aż czasem drżę o strop.
Idę robić śniadanie. Sielanka trwa.

poniedziałek, 4 czerwca 2007

sen, snu, snu, snem, śnie...


No i proszę, ma ta wizyta jakieś swoje dobre strony, dzieci są na spacerze numer dwa, mimo deszczu na zmianę z mżawką i kapuśniakiem poganianego. Psa za to dotrzymuje mi towarzystwa wiernie i grzeje nogi, bo przecież zimno jak cholera, a ona to swoje futro to ma takie fajne ciepłe...
Ale co nam wywinęła w sobotę, to koszmar. Włożyła łeb w szpary kutego płotu. Włożyła i wyjąć już nie mogła. Jezu, ryczałam razem z nią, a musiałam trzymać fason, żeby Zośka nie zajarzyła, że sytuacja nie jest za wesoła. Trwało to wszystko z pół godziny, zanim zadziałało pół butelki oliwy na głowę i się wyszarpnęła. Później zaledwie trzy razy trzeba było ją kąpać, żeby nie tłuściła wszystkiego, czego dotknęła, ale cośmy się nerwów nażarli (bo najedli to za mało powiedziane) to nasze. Dzięki, adrenaliny jakoś mi nie brakuje.
A jeszcze pojechałam w sobotę do mojego ulubionego butiku i nabyłam naReszcie spódnicę dżinsową nieprzyzwoicie krótką, będę na działkach aurę roztaczać, i dziś po praniu w pralce znalazłam naklejkę ze skubidubidu, czy też innego typu bohaterem kreskowym. No i zajrzałam zdziwiona, skądteż owa naklejka się w mej pralce znalazła, bo Zosia jeszcze nie rozwinęła zainteresowań w kierunku naklejkową, a Franek z przeproszeniem smarkacz bajki olewa szlachetnie złocistym moczem. I doszłam po dochodzeniu długim (już szukałam telefonu do Rutkowskiego, rozumiecie), iż spódnica jest rozmiaru 11-12. Lat, dodam. Mama teściowa jak ją zobaczyła, to spytała, czy Zosi kupiłam. Nosz aż tak krótka to ona nie jest.
A poza tym jadę jutro z Zosią do dentysty na kontrolę i niby wszystko omówione, ale boję się cholernie, że znów skończy się histerią i wierzganiem i strachem, który i mnie paraliżuje. Jutro o 8 strzeżcie się mieszkańcy okolic instytutu stomatologii. Nadjeżdżamy.
Miałam koszmarną noc, bo bym zapomniała. Najpierw ze dwie godziny zasnąć nie mogłam, co nie wiem, jak sie stało, bo normalnie padam na pysk i tylko poczuję zapach poduszki i już chrapię, a tym razem nic. Dupa Jasiu. Jak już zasnęłam to się młody obudził i apiać od nowa: karmimy, wyjmujemy cycka i śpimy a tu HALO on nie, płacze. No to znów cycka i siup wyjmujemy a tu kuku płacz. Tak się pobujaliśmy z godzinkę, przysnęłam i tu nagle budzi mnie taki malusi zastoik. Przytkany kanalik i powitajmy panikę, że jak sie nie rozejdzie to znów dreszcze, gorączka i takie tam, wiecie, drobinki. No więc kiedy tylko Franek drgnął zaraz go dosysałam. I tak nas zastał świt. Pierś i tak obolała, Franek budzący się co chwilę, megawkurzenie i jak już już Franek przydrzemał to piknął budzik męża i tralalalala. Trochę dużo jak na osiem godzi przeznaczonych do licha na SEN, nes pa? To może jednakowoż wykorzystam ten spacer numer dwa i sie wyluzuje? Czy tez może se trzasnę manikjur? Czy też posprzątam po obiedzie? Azaliż poodpisuję na zaległe maile? Włoskiego się pouczę? No możliwości wszelako miliony i tylko żebym nie za długo się zastanawiała, bo dzieci wrócą i będzie pozamiatane.
Ahoj!

czwartek, 31 maja 2007

zielone płuca Wielkopolski


Zabraliśmy dziś dzieci z racji wigilii ich święta i z racji, że jutro na atrakcje czasu nie będzie, bo jutro mamunia sprząta, zamiata, odkurza, odgraca, porządkuje, wyciera, chowa, wyjmuje, prasuje, wiesza, gotuje, kroi i następnie szczerze i radośnie uśmiecha się i woła ooo mamusia, jak to cudownie, że do nas przyjechałaś, tak bardzo wszyscy tęskniliśmy... no ale do rzeczy. Zabraliśmy te nasze pociechy trzy na spacer do Zielonki. Na mostku zjedliśmy wiadro truskawek, pobiegaliśmy po trawie i było naprawdę wesoło. Nikt na nikogo nie krzyczał, śmialiśmy się i odpoczywaliśmy. I wąchaliśmy las. Bo nawet u nas na wsi las aż tak nie pachnie.
A w drodze powrotnej przez Bolechowo wróciły wspomnienia i ten sylwester, co to skończył się grą w mafię, i że Ewy być wtedy nie mogło, a my załapaliśmy sie nawet na wschód słońca, gdy czekaliśmy na pierwszy w tamtym roku autobus. No było fajnie.
Po powrocie zastaliśmy nowe okazy w naszej hodowli, widocznie wieść o masakrze teksańskiej piłą maszynową (butelką po trunku) nie rozeszła się skutecznie, albo, co dopiero teraz przyszło mi do głowy, mamy do czynienia z odmianą typu terminator, czyli nic mi nie jest straszne, albo też z pokurczami typu przytul mnie, oszczędź, to ci się odwdzięczę, bo ma dworze zimno i chłód i deszcz, dziękuję, mrówka.
Nic, w każdym razie nie pokochałam. A wiecie jak smakują mrówki? Już próbować nie musicie, powiem Wam: są kwaśne. Nie pytajcie, jak to się stało i jak do tego doszło. Są kwaśne i tyle. Wierzcie!
Ach no i poszłam ja wreszcie na te rolki karolki i jestem cała, mimo że nie zlokalizowałam nigdzie całego pełnego kompletu ochraniaczy na kolana, łokcie, nadgarstki, czoło, potylicę, cztery litery, paluszki i paznokcie, i całą resztę członków, kiedyś takie emergency kit przezornie nabyłam. Asfaltu za sobą też nie zwinęłam, ale jeszcze się nie chwalę.
Towarzystwo popadało, jak trusie, śpią i sapią jedynie, więc i ja koło nich się walnę, bo mimo, że czerwiec już za kilka minut, to chłód jakiś po plecach mi przebiega.
Nic to, zbieram siły, bo nie wiem, kiedy mamusię wykwateruję.

środa, 30 maja 2007

u lalala I love you, babe


No to fajnie.
Znów nie będę miała komputera.
Zabiera go mąż wiecznie jakby przynajmniej był służbowym (no dobra, jest).
A u nas zmiany kolejne. Po powiększeniu się nieznacznym rodziny o psę, nagle się posypało lawinowo i nam się stadko stysiąckrotniło: mamy mrówki. Piękne, maleńkie czarne mrówki. Każda ma swoje imię, i jeszcze im norki sprzątamy i w ogóle jesteśmy cool opiekunami i bardzo się cieszymy, że możemy hodować takie miłe zwierzątka.
CZY KTOŚ CHOLERA JASNA ZNA JAKIŚ SKUTECZNY SPOSÓB NA TE CHOLERNE MRÓWY?????
Kawa, mięta, płyn do czyszczenia kuchni NIC damn it nie działa!
Wczoraj nie tracąc czasu na detal wzięliśmy butelki (bo nam się wałek podczas ostatniej kłótni gdzieś zapodział) ja po piwie, mąż po winie i masowo i hurtem je miażdżyliśmy. Doskonała terapia. Po prostu super.
A oprócz tego staję się człowiekiem pająkiem, kiedy w nocy opanowuje umiejętność przyklejania się do ściany i tylko szkoda, że nie w pionie a raczej w poziomie, a cel tych działań jest zgoła inny niż wspinacza-kaskadera (czyli mi wcale nie chodzi o zdobycie szczytu ani sufitu), mi li i jedynie idzie o chłód od ścian bijący. Gorąco jak w piekle w nocy, w dzień zimnisko, że kurtki z szaf.
I jeszcze nabyłam drogą kupna kurs nauki włoskiego i od dwóch tygodni się uczę odmiany czasownika essere (wiecie, że jak się nie ma czasu, to trzeba się zapisać na kurs suahili czy też innego równie niezbędnego w życiu języka często w naszych kręgach kulturowych używanego, zrezygnować po miesiącu i już ma się dwie godziny w tygodniu wolne!).
A na dodatek w piątek teściowa is coming i już po prostu nie mogę się doczekać i skaczę z radości i ona chyba myśli, że przyjazd w dzień dziecka jest sam w sobie hiperatrakcją dla dzieci i nic więcej im nie trzeba. Mąż jednakowoż nie lepszy, na propozycję, by może urlop zapodać na dzień ów radosny i jakiś wypad dzieciom zorganizować albo bitwę na poduszki od rana (wszystko jedno co, byle bez pośpiechu i z radością i razem) odrzekł, że mu szkoda tak pojedynczych dni marnować. Czy ja mu każe na dzień kobiet ten urlop brać, czy co???
Psa nasza jest naprawdę kochana i spokojna i cierpliwa i tylko trochę się boi, ale ma do tego prawo, przecież jest dzieckiem. Złodzieja do chaty nie wpuści, jeśli tylko obudzi się, jak ten nam wpadnie razem z wybitym oknem.
Jutro czeka mnie zgłoszenie gotowości w urzędzie pracy powiatowym. Uuuuuwielbiam.

sobota, 26 maja 2007

co ma włosy jak atrament

Dzień matki. Hmm. Nie, żadnych wzniosłych i wielkich słów nie wystosuję, bo: - dowiedziałam się od córki, że kocha Figę bardziej niż mnie; - jak podpowiadano jej, że to w końcu dzień mamy i żeby mnie może ukochała to oblazła mnie szerokim łukiem i wtuliła się w sierść zwierza i szeptała: kocham cię Figunia, że ho ho ho ho. No to wiecie, spadłam już w domowej hierarchii poniżej psy. Trudno. A poza tym od samego rana warowałam w kuchni i na imprezę rodzinną głowy umyć już nie zdążyłam i założyłam bandanke (czy jak to tam się ) i tyle. Makijaż?? Manicure?? Zapomnieć te słowa należy i w ogóle w mojej obecności nie używać, bo drażliwe. A poza tym jest tak gorąco, że jak już siadam (żeby młodszego nakarmić) na krzesło plastikowe to się okazuje, że leżę pod nim, bo spływam z potem, który pojawia się znikąd. No ale już we wtorek ma być stopni 14 i chyba kurtki zimowe wyciągnę ze schowka, czy co? Zaraz dopiję swój dżin z tonikiem i sobie popatrzę w ciemnościach na swoją piękną pomarańczową azalię w rozkwicie, co ją od dzieci otrzymałam i nabiorę wiatru w żagle, bo przecież to cudownie być mamą, nie?

czwartek, 24 maja 2007

dziewięć i pół tygodnia


Nasz pies obronny wieczorem po zmroku staje jak wmurowany i za bramę nie wyjdzie.
No masz ci los, Zosia się rozebrała do rosołu i golizną mi tu publicznie świeci. Nic, idę ją ubrać.
Wróciłam. Do psa nawiązując. No lękliwa jest trochę. A na domiar tego robią nam drogę, tak, tak, asfalt będzie (wczoraj szłyśmy z Zosią na spacer i uradowana, że to asfalt a nie kostka, mówię: huuurrra, nauczę się wreszcie jeździć na rolkach, a Zosia na to: ja też chcę jeździć z tobą na karolkach!!), i ujeżdżają walcami, spychami, no parada sprzętu drogowego i szłam ja dziś do sklepu po ziemniaki, w jednej ręce smycz, w drugiej Zosia, wózek pchałam zębami no i ta Figa nasza taka była odważna, że za Chiny Ludowe iść nie chciała i co, no, na ręce ją wzięłam. Pfff, ja nie dam rady??? A zostawić na działce się jej nie da, bo dała wczoraj nogę pod bamą (byłam u sąsiadów, mąż poszedł na spacer z Frankiem, psa odmówiła iścia), a w domu zostawić strach, bo się boi, to jeszcze dziecko.
No i tak, mam trzecie niemowlę. Tyle tylko, żeby ją pochwalić, bo się należy: nie narobiła już w domu nic po tej wpadce (dobra, serii wpadek) kilka nocy temu. I teraz uwaga, tylko patrzeć, jak się zhafci albo co gorszego, jak już ją pochwaliłam. Podgryza nas równo, najbardziej cieszy to Franka, który nie robi sobie z tego dokładnie nic. I urocza jest, naprawdę.
Czeka mnie w sobotę konfrontacja z rodziną (babcie wujki i inni spokrewnieni mniej lub bardziej) i przyjdzie mi się zmierzyć z całą lawiną argumentów na to, że decyzja o wzięciu psa była wysoce niestosowna, nieodpowiedzialna i w ogóle NIE!!!
Cóż, jak już wspomniałam: nie poradzę sobie? Pryszcz!
Dopijam kawę i lecę obierać te ziemniory, które z takim trudem nabyłam w sklepie 300m od domu. Życie nabiera nowych kształtów.

poniedziałek, 21 maja 2007

pobudek powody


Godzina druga czterdzieści trzy. W nocy dodam. Obudził mnie smród jak sto pięćdziesiąt. Kupa. Dobra, mój pies, moje sprzątanie. Bałam się jedynie, by sobie cennych własnych jedynek nie wytrzasnąć, jak się na figowym łajnie wyglebnę. Oświeciłam sobie ścieżkę łagodną poświatą płynącą z telefonu komórkowego, żeby pozostałego śpiącego stada nie pobudzić. Mąż jednak obudził się ze mną i z nosem wykręconym pomógł mi sprzątać jak się okazało kupy sztuk dwa i siury też w dwóch miejscach. Trwało to minut dwadzieścia pięć z wietrzeniem, ale za to pierwszy raz wylazłam z hacjendy na dwór w nocy i było bajecznie cicho i ciepło.
Przewijanie frankowego kupska, jak je jeszcze w nocy walił w czasach noworodkowych, trwało zdecydowanie krócej. No i efekty aromatyczne inne. Nic to, Figa, jak wstałam by źródło smrodu zutylizować, była gotowa do zabawy i radości, za to jak swe kupsko ujrzała, podkuliła ogon pod siebie i normalnie się bała. Cóż więc, skala skażenia powietrza była niezgorsza.
A dziś zmieniliśmy otoczenie i byczymy sie u dziadków na działce nad jeziorem, nie ma komarów za to atakują nas efszesnastki i z takim hukiem i łomotem przelatują, że łeb puchnie.
Franek nakrapiany, tak go moje ukochane owady pokąsały, Zosia w piaskownicy, babcia wniebowzięta, ja śmigam na chwilę na słońce i kumuluję witaminę d.
Poniedziałek.

sobota, 19 maja 2007

rodzina nam sie powiększyła


Oj Jezu jak też zbudowałam to napięcie, że hej. No dajcie spokój, Hiczkok ze mnie kiepski., ale czasu do pisania się nie ma zawsze, jak się chce.
Wstaliśmy dziś rano skoro świt, budzik koszmarny nas ze snu wyrwał. Dzieci jeszcze dochodziły do siebie, my również, zjedliśmy śniadanie, wsiedliśmy do wozu, dwa razy w lewo, raz w prawo, znów lewo i prawo i ziuuuu prosto dwieście kilometrów, jedynie jedenaście złotych, godzina czterdzieści i już był. Hotel 500 w Strykowie. Godzina 11. Przed południem. Za chwilę dojechała toyota. A w niej pani, pan i ona. Nasza piękna nowa psa Figa. Rasy mix z suki, która się państwu od toyoty przyplątała z lasu. Kądelbary jak mówi nasza sąsiadka, co nie znacie takiej rasy? Bardzo popularna worldwide. Jest boska, spokojna i śliczna ta nasza morda.
Mój pierwszy w życiu pies.
I tak oto dokonały się zmiany w naszym domu. Mamy trzecie dziecko. Ryczę teraz ze wzruszenia, więc zamykam komputer, żeby go nie zalać.
Figa

Po zabawie legła na podłodze.

poniedziałek, 14 maja 2007

bzykaniu mówimy nie


No dobra. Możecie do mnie mówić mistrzu. Umiem już złapać komara za dowolnie wybraną nogę, skrzydełko, głowę czy też odwłok. Opcjonalnie. Wiem, wiem, w tym roku są one wyjątkowo duże, ale mimo to umiejętność dość rzadka. No i w zasadzie nasze mieszkanko nadaje się do odmalowania, bo ściany zdobią piękne kleksy po rozgniecionych owadach. Bo ja nie umiem delikatnie ich zmieść, jak walnę, to miazga zostaje i siniak na moim odnóżu/odręczu.
Miałam napisać też o rzetelnym dziennikarstwie, uprawianym w publicznej telewizji, którego to doskonały przykład widać w programie Polacy. Nosz pan prowadzący jest bardzo profesjonalny i w ogóle nie zdradza niewerbalnie swoich poglądów. Uśmiechy, grymasy, ton głosu, sposób zadawania pytań, no żenujące. Oglądam program ów od czasu do czasu z zawodowej ciekawości, w końcu jestem socjologiem (i tu salwy śmiechu), lubię posłuchać, jakimi argumentami podpierają się rodacy w tłumaczeniu własnych poglądów, ale jeszcze bardziej lubię podglądać reakcje innych na te argumenty. No śmieszni są ludzie, a że w końcu należymy do tego samego gatunku, śmieszna zapewne bywam ja. W każdym razie nie oglądam go dla obserwacji bezstronnego dziennikarstwa. Bo tam takiego brak po prostu.
Aaaaa, zapomniałabym, a to przecież rzecz istotna: Franek staje. Jak tylko ma sie od czego podciągnąć to juz sterczy na tych swoich baleronach grubaśnych i się kiwa i już nie wiem sama, czy się cieszyć, czy martwić, bo on do jasnej ciasnej ma 6,5 miesiąca i wszyscy dookoła mnie straszą, że nogi będzie miał krzywe. Pociesza mnie jednakowoż myśl, że Zosia też stała na girkach wcześnie a nogi ma piękne i zgrabne zaiste!!!
A oprócz tego je już ciut lepiej ale i tak każdą porcje popycha mlekiem maminym. Chyba go do matury będę karmić.
Zaraz będzie burza. Dobrze chyba, bo powietrze dziś nieco gęste i niczym tołpyga macham dziobem, by ciut więcej tlenu zdobyć. Duszno, gorąco i wilgotno. Tarasowo.
W sobotę nadejdą zmiany. I tak będę budować napięcie. Aż do soboty.

niedziela, 13 maja 2007

'coz she's a supergirl


Jestem i żyję. I odpoczywam po tych dniach trzech, podczas których zmierzyć się musiałam z dobrymi i złymi nastrojami nieletnich, pogodą, że pożal się Boże z wichurami, ulewami i burzami włącznie (a powszechnie wiadomo, że burzy to ja się akurat boję i jak ta nastąpiła to dzieci porzuciłam w pokoju dla samodzielnej zabawy, żeby nie widziały jak ich matka bohaterka trzęsie gaciami, a ja skulona w pokoju obok w kłębek na tapczanie zastanawiałam się, czy my oby mamy piorunochron i dlaczego do jasnej cholery na pewno nie!), zatrzasnęłam dom i o 22 wychodziłam oknem, żeby drzwi od zewnątrz otworzyć i się tylko cieszyłam, że psa obronnego jeszcze nie nabyliśmy, bo by mi cztery litery zapewne odgryzł za łażenie po nocy. I że dom nasz parterowy... No i jeszcze zepsuł się telefon mi dokumentnie, zablokowała sie mu karta do tego, także w innych licznych w naszym domu aparatach nie działała, uprzedziłam męża o tym z telefonu sąsiadki, coby mi na zawał serca nie zszedł był, że kontaktu ze mną nie ma.
On nie zszedł, ale za to ja o mało co. Bo on zamiast koło południa, jak zapewniał wcześniej był po 17. Nie powiem, jakie leciały iskry, jak już dotarł, dodam tylko, że sąsiedzi jakoś mi się dziwnie przyglądają. Nic to, my się kłócimy naprawdę rzadko, czasem głośno i mało cenzuralnie ale na krótko, więc wywiózł mnie wczoraj mąż do ludzi, żebym odetchnęła i wiatru nabrała w żagle na tydzień zmagań następny.
I tak o mi minął ten czas, jak to z tsunami rodzinnym sobie radzić sama musiałam, wystawiając sobie ocenę: cztery plus, he he he.
A jeszcze odwiedziłam mój ulubiony ostatnio sklep – lumpeks z wyłącznie firmowa odzieżą i nabyłam Zosi od gapa spódnicę i z nexta jeansy, sobie top z gapa i ludzie kochani, w jakich mi firmowych ciuchach się obracamy... że ho ho.
I szykują się zmiany w naszym domu, na razie powiem tylko, że czeka mnie wyzwanie, jakiego w życiu jeszcze nie podejmowałam, zobaczymy, jak będzie efekt. Ale o tym kiedy indziej.

wtorek, 8 maja 2007

earl gry o poranku


Miałam czarowną noc. Zastój mi się w piersi zrobił. Miał ktoś? Albo raczej powinnam pytać: miała któraś? Nie polecam, chyba, że skrajnym masochistom. Czuję się koszmarnie, boli mnie wszystko a w nocy doznawałam wymiennie potów zimnych z gorąca i dreszczy z zimna. No i miałam mnóstwo snów (w malignie chyba), że mi sąsiedzi pomagali z zastojem sobie radzić. A wiecie, na zastój jest w zasadzie jedno lekarstwo: odsysanie mleka z ogromną siłą. I taką siłę ssania to mają jedynie niemowlaki. No ale mi odsysali wszyscy okoliczni. Ludzie, takie sny to prawie jak erotyczne, nie? Dobrze, iż wszyscy wiemy, że prawie robi różnicę. Każdy ma takie sny erotyczne, na jakie sobie zasłużył. Tylko mi tu nie wyciągać wniosków!
No a oprócz tego, że czuję się, jakby mnie walec po wrzącym asfalcie przetargał, to jeszcze mam sraczkę, że mąż jutro pryśnie, a ja w kondycji delikatnie mówiąc nie za cudownej, zostanę z dobytkiem inwentarza. Byle do piątku!
I powiem tylko jeszcze, że uwielbiam ten jazgot ptasi tak koło świtu i tuż przed zmierzchem. I jak pada deszcz też lubię. I lubię snuć plany, nie lubię za to czekać na ich realizację. I jak juz o upodobaniach piszę, uwielbiam patrzeć jak w piekarniku rosną ptysie. I lubię herbatę z cytryną, i właśnie ją popijam. Czego i Wam życzę (a jeszcze goręcej życzę Wam, żeby miał Wam kto tego earl greya zrobić i podać).

poniedziałek, 7 maja 2007

właśnie ta-a-a-a-k tak wygląda moje miasto nocą


Wczorajsza wizyta znajomych mi otworzyła oczy. O Boże, ja nie wiem o życiu NIC!!! Bo oto nasz znajomy para się chwilowo taksówkarstwem. I wozi on po naszym mieście i okolicach ludzi maści wszelakiej... i na ten przykład zna absolutnie wszystkie domy publiczne, czy też mówiąc bardziej po ludzku – burdele. I odwiedza je często. Hmmm z klientami oczywiście. I za każdego takiego delikwenta, co go do danej agencji skieruje, taksówkarz dostaje tak stówę. I jeszcze nam mówił, że wozi notorycznie po nocy takie dwunasto, piętnastolatki od knajpy do knajpy i ja się pytam, gdzie są tych dzieci rodzice????
A nasza znajoma, która para się od roku oczekiwaniem na obronę pracy doktorskiej (pracę złożyła w czerwcu) słyszy kilka razy w miesiącu: jutro pani przyjdzie zrobić zajęcia dla zaocznych w zastępstwie. Nie nie nie, nie zapłacimy pani. A chce pani obronić pracę?? Albo: na za tydzień napisze pani artykuł. Już za tydzień? Obawiam się, że nie zdążę. A chce pani obronić pracę?? I później czyta swoje słowa, tylko jej nazwiska pod tym nie ma, są za to szeroko podpisani państwo profesorostwo.
Albo że po obronie jest uwaga zwyczaj zabierania całej komisji egzaminacyjnej po obronie na obiad. I tu kolejna uwaga: knajpa jest już wcześniej wskazana. I kwiaciarnia do zrobienia bukietów dla wszystkich również jest POLECANA. Jezu, nóż w kieszeni się otwiera. Wszędzie są ludzie i taborety, jak mówi porzekadło. Ale chyba oczekiwałoby się trochę klasy od ludzi tak kształconych, nie? A może za wiele oczekuję?
Nic, wtrybiam się na nowo w szarą rzeczywistość poweekendową i już się boję środy, kiedy to z dużym prawdopodobieństwem zostanę z dziećmi sama na całe trzy dni. Brrrrrr. Któs się zamieni? I jeszcze na domiar złego mnie gardło boli a Franek jakby smarka Całe mieszkanie w związku z tym wali czosnkiem i się leczymy.
A Zosia od tygodnia ponad ma taką chrypę, jak chlor spod budy z piwem. I rozwolnienie. No wesoło mamy, naprawdę.

sobota, 5 maja 2007

jestem piasku ziarenkiem


Nabyłam dziś drogą kupna dwie łapki na muchy, które, jak sama nazwa wskazuje służą do unicestwiania komarów. Zabiłam już około miliona, zostało jeszcze tylko kilka miliardów w najbliższej okolicy. Jezu, ile tego dziadostwa się kręci koło nas i to bzyczenie, Matko jedyna, umieram, jak je słyszę, czyli zasadniczo jestem martwa cały czas, bo one są WSZĘDZIE!!! Psikam się już offem, zapalam świece, czyniąc z okolicy coś jak Grób Nieznanego Żołnierza, rozpylam olejek goździkowy i dupa. No dupa jasiu nadal są. Franka tak pogryzły, że wygląda jak zdrowa i dorodna Hinduska, na samym środku czoła (między innymi, oczywiście) rośnie mu piękny czerwony bąbel. Nie ma jednak tego złego – wiem, że na komary i meszki uczulony nie jest.
Miałam dziś gości – a, taka tam skromna impreza, czternaście gąb do wykarmienia, nie nie, nie jestem zmęczona, przecież tryskam energią i w ogóle wypoczęta jestem, jak nie wiem. A jak sobie jeszcze pomyślę, że już w środę zostanę sama na trzy dni, i do tego ma padać, to mnie chichot nerwowy wraz z czkawką radosną dopadają i chyba oszaleję. Ale dobra, no, dam radę i nie zamierzam narzekać, będę twarda i stawię czoła moim dzieciom, w końcu to są moje dzieci i tylko moje dzieci i nie straszny mi trwający od ponad roku bunt dwulatka (trzeba by się może zastanowić, czy to oby na pewno jest bunt dwulatka, czy też może temperament po rodzicach, nie??) i sfrustrowany półroczniak, co wiele chce, ale niewiele może z prozaicznego powodu braku umiejętności przemieszczania się.
Kończymy długi weekend gośćmi (a jakże, niech no policzę, było dziewięć dni wolnych, gości mieliśmy pięć razy, he he he, zaśmiała się gorzko), ale ale nie jest tak źle, bo ja naprawdę gości przyjmować i tu uwaga uwaga LUBIĘ.
A w Avanti ujrzałam Kasię Cichopek reklamującą sklep czy też może wytwórcę bielizny i ona tęże bieliznę na sobie miała i była na bank okrojona komputerowo i teraz trochę się boję otworzyć lodówkę, bo mi tam może Kasia zatańczyć. Ładna, miła i utalentowana, ale na Boga, co jeszcze zrobi dla kasy?? Aaaa, w sumie – nie moja brocha.
No i widzę, że mamy problemik mały z łączeniem z siecią, ulalala, w poniedziałek ktoś frunie z laptopem do serwisu i żegnaj necie na dni kilka(naście)...chyba oszaleję nie tylko z powodu moich kochanych dzieci.
Spadam otoczyć opieką męża, bo czuje się nie najlepiej i trzeba mu może brzuch może wymasować albo rumianku sparzyć.

piątek, 20 kwietnia 2007

wind of change


Pojechaliśmy więc na ten basen. Ja w charakterze opiekunki do jednego a później dwóch pociech, mąż w charakterze trenera i trenującego.
Posiedziałam w kafejce z Franciszkiem u boku i poobserwowałam, jak kobiety głodne talii osiej, czy też ramion smukłych niczym gałęzie osiki, skaczą w wodzie czyniąc aqua-aerobic. Sama go popełniałam w marcu bodajże, albo w lutym, a potem nie było już miejsc. Aerobic prowadzi kobieta figury naprawdę idealnej. Na oko lat dwadzieścia (czyli czterdzieści, wiecie na dwa oczy w sumie), opalona (tu zapewne pomaga solarium bądź samoopalacz). Strój kąpielowy zaiste skromny i powycinany i w kolorze mocno wyróżniającym i opaleniznę i kobietę. Robi wrażenie i na czas jej ćwiczeń mężczyźni na basenie obecni zasiadają na brzegach wody i całe szczęście, że i tak są mokrzy, bo nie widać, jak się ślinią. Sama prowadząca to typ gwiazdy, raczej się nie uśmiecha, na dzień dobry odpowiada mruknięciem, ale ciało to ma, że pozazdrościć.
Jadąc do domu kolejny raz tę jej figurę i pewność siebie głośno w samochodzie omawiałam, a mąż mój skwitował to jednym zdaniem: ja to wcale nią zachwycony taki aż nie jestem. Ja chyba wolę jak się kobiecie tam i ówdzie zaokrągla.
Nosz kurza melodia, jak się wkurzyłam. Powiedziałam mu, ze jaką mnie brał, taką mnie ma, na tucznik to ja się raczej nie nadaję. Ale jakieś osiem lat temu, kiedy nie dostalam się na studia i stres obżarłam po prostu i ważyłam raz jedyny w swoim życiu 58 kilogramów (a nie było to w ciąży) i byłam pozaokrąglana, to mi tak dyskretnie podsuwał rower, bieganie i inne sporty, których od dziecka raczej nie lubiłam, żeby stracić centymetry w biodrach, udach i na innych obwodach. Nosz i on mi tu będzie prawił, że mu się gusta chyba zmieniają...
Niedoczekanie jego. Z drugiej strony to ja już jednak wolę mieć kłopot z niedowagą niż ciągle walczyć z nadwagą.
Moje pierworodne pokazało dziś, jaki z niej leń. Ona ciągle śpi jeszcze w pieluchach, w dzień już nie nosi wcale, wpadki się nie zdarzają. No i po nocy, ciągle jeszcze w pampersie, podrywa się nagle z kanapy i leci. Wtem staje. I mówi do siebie „a, przecież mam pieluchę, mogę sobie siurać.” Po błogim wyrazie twarzy poznałam, że dokonała, o czym powiedziała. Po kim ona taka, to naprawdę nie wiem.
Ruszamy dziś na jeziora, Łagów na horyzoncie, żeby tylko te drzewa przestały się w pas od wiatru kłaniać, bo póki co łeb urywa. Za to pranie schnie tak, że zanim powieszę to już gotowe do prasowania, tylko chętnych do tego brak. My tak nie lubimy prasować, że kiedyś ubranie Zosi schowaliśmy do szuflady i kiedy już zebraliśmy się do prasowania okazało się na nią za małe, przeleżało kilka miesięcy. Hmmm, to chyba nie najlepiej o nas świadczy.
Chyba kawę sobie zrobię, gazetę, co to ją właśnie nabyłam, przejrzę i poszykuje rzeczy do ubrania i zabrania. Na zimę się pakować, czy na lato? Szlag by tę pogodę trafił!

czwartek, 19 kwietnia 2007

a ja żyję w tym mieście


No i panie i panowie, mamy te mistrzostwa Europy u siebie!
Osobiście, ale ciiii, nie mówcie tego kibicom, cieszę się najbardziej z dróg i lotnisk i połączeń.
Mecze, jak mecze, też super, tym bardziej, że odbędą się i u nas w mieście, ale wizja autostrad do każdego większego miasta w naszej ojczyźnie ukochanej napawa mnie entuzjastyczną czkawką.
No i chyba czas się zająć poszukiwaniem zajęcia jakiegoś płatnego, bowiem tyyyyleee zapewne powstanie etatów i tyyyleee pieniędzy wpłynie do naszych budżetów, że trzeba się spieszyć, bo jak ta cała emigracja już skończy pakowanie, które zaczęła wczoraj o 10.38 czasu lokalnego i zarezerwuje miejsca we wszystkich samolotach do Polski lecących, to dla mnie oczywiście już etatów nie będzie.
Zawiało solidnie i kurcze zimno jak cholera się znów zrobiło, gdzie się podziała wiosna? I teletubisie?? Bo telewizja zabrała i albo ukatrupiła (co nawet z mojego punktu widzenia nie byłoby takie złe) albo emisje przełożyła na 3.17 w nocy (no co, nie takie rzeczy się w telewizji polskiej działy), w każdym razie nie ma ich o zwykłej porze i nareszcie sensu nabrało zdanie wypowiadane w tej koszmarnej bajce w każdym odcinku: gdzie się podziały teletubisie?
Skończę tylko frencza na paznokciach sobie robić i może na basen pryśniemy, coś z energią skumulowaną w ciele naszej pierworodnej i gotową wybuchnąć lada moment trzeba począć. Wymoczymy ją (energię, rzecz jasna) solidnie!

wtorek, 17 kwietnia 2007

w cieniu brzóz zasiadłam


Boli mnie dziś absolutnie każdy mięsień, każde ścięgno, każdy centymetr skóry na moim ciele. Tym się kończy samodzielne montowanie trampoliny i naciąganie sprężyn. Jezu jak cierpię przy każdym ruchu. Zamrozić się powinnam, to ponoć pomaga. Na wieki chyba.
Taa, a poza tym od jutra wracają przymrozki, więc w sumie może i nie muszę wchodzić do zamrażarki, wystarczy, że do nocy poczekam.
Ale ale, ta trampolina jest boska po prostu. Zosia najchętniej by nie schodziła, ja też lubię, ale mam uczucie po kilku skokach, że gdzieś mi zaraz macica śmignie między nogami, odbije się i czy trafi z powrotem to już nie wiem doprawdy.
Zosie mi z brzucha kulturalnie i sprawnie jednym ciachnięciem wyciągnęli, Franek za to rodził się jak natura nakazuje i teraz mam czasem wrażenie, a to już pół roku, że do jasnej ciasnej mam wiadro w miejscu ogólnie uznanym za intymne i zaraz cały inwentarz z przydatkami temu miejscu należnymi wypadną mi z hukiem. Nic, wybrać do kontroli się trzeba. Jak się teraz zapiszę, to już za półtora miesiąca znajdzie się miejsce. I nienienie, to nie na kasę chorych, to taki lekarz szeroko oblegany przez wdzięczne i rozanielone pacjentki. Nie żeby jakiś bożyszcze, idol tłumów, ciemna karnacja i białe niczym kwiecie jabłoni zęby. Nie, to lekko siwy około czterdziestolatek, krępy i zupełnie przeciętny. Za to jaki lekarz... Rodzić bym z nim mogła jeszcze kilka razy! Nie na darmo jest siódmy wśród personelu wyróżnionego w akcji rodzić po ludzku. Naprawdę zasłużył sobie. Ale frycowe zapłacić trzeba i odstać w kolejce swoje.
Może uda mi się dziś wyrwać na wieczór babski i nawdycham się oparów nikotynowych, poczuję to nocne życie (nocne, he he he o 22 na sygnale do domu) i stwierdzę: nie, to nie dla mnie, ja jestem domatorką, do swych miejsc przypiętą jak rzepy, ty masz pewnie duże pieniądze, ja mam dzieci... uwielbiam swoją drogą tę piosenkę i zawsze mi przy niej rzewnie i łzawo, ale ja tak już mam.
Franek śpi w cieniu brzóz, Zosia biega wzdłuż płotu i czeka na Maurycego, przyjaciela starszego zaledwie o 6 lat, co ma być już już za cztery godziny, może wystawię dziób na słońce, łyknę witaminę d naturalnie, bo przecież nie o opaleniznę chodzi, powdycham zapach kwiatów drzew owocowych sąsiadów i nabiorę sił na czas, kiedy dziecię me młodsze spać nie będzie.

poniedziałek, 16 kwietnia 2007

poweekendowo


Jezu, jaka cisza... cisza na morzu cisza w kościele, kto się odezwie będzie ciele... aaa, tak mi się przypomniało...
latorośl śpi, mąż padł na pysk równo również i śpi, ale on dziś przyjechał nowymi czterema kółkami, aż szkoda, że to służbowe, sama bym dała czadu, czarowny ryk silnika, taki sobie piękny odgłos diesla i siuuuuu śmy pomkneli do tesco co to aż dwa kilometry od nas rok temu postawili. Ale ale, zaraz potem śmy śmigneli na międzynarodową E8 kiedyś i kolejne trzy kilometry przejechaliśmy ze świateł ruszając pełną mocą, żeby pokazać smarkaczom w sportowym niskim audi obok, że starsi z dwójką na pokładzie też na jedynce mogą przycisnąć i setkę w trzy sekundy osiągnąć... he he he i mąż jak smarkacz pod nosem tylko mruczał z zadowoleniem jak tamci tylko smród z naszej rury wydechowej wąchać mogli. Ech dzieci, dzieci, tylko zabawki z większym procentowym udzałem metalu, jako środka budulcowego...
Dziś przyszła trampolina, co ją dla Zosi zamówiłam. namęczyłam się, żeby ją złożyć i po kilkudziesięciu minutach i odciskach na palcach i z bólem każdego mięśnia poddałam się. Za to po złożeniu silną ręką męską oddałam ją w ręce naszej prawietrzylatki (w nogi, mówiąc precyzyjniej) i już później siła ją z niej ściągać trzeba było. Anielana - materiał nie do zdarcia. Tylko jej te loki na głowie skakały. Odbijała sę niczym kauczuk o beton, piłka od boiska, cotam jeszcze od czegotam jeszcze. Energia niespożyta, ale teraz jak śpi, aż huczy.
A Franek co, no wielki jak roczne dziecko,roześmiany jak na kabarecie moralnego niepokoju, nienażarty jak głodne wilczysko.
Odkurzyłam dziś letnią galanterię, bo gorąco przecież jak latem, i ludzie kochani jak nie mam w co się ubrać, wszystko za duże, czy ja do cholery nie mam nic, oprócz ubrań ciążowych??
Spadam już, dobra, bo też powieki ciążyć mi zaczynają i znów o ciąży mi wyszło... muszę popytać koleżanki, czy nie planują się rozmnażać, bo chyba czas te ciążowe wory zacząć opychać na allegro, bo póki co o kolejnych załącznikach myśleć nie chcę. Dwa obecne zupełnie wystarczą, na razie, he he he. 

piątek, 13 kwietnia 2007

to i owo samochodowo


Teren, na którym obecnie mieszkamy to stare działki rekreacyjne miejscowych notabli. Kilka lat temu przemianowano je na działki budowlane i większość z nich trafiła na wolny rynek i takim sposobem my zdobyliśmy jedną z nich. Ale kilka nadal należy do obecnie około siedemdziesięciolatków na oko (wiem, wiem,na oko jeden umarł), w tym dwie nam sąsiedzkie przez drogę jedynie. I ubaw mam po pachy. Przyjeżdżają oto panowie na prace ogrodowe typu pielenie, kopanie, koszenie, przesadzanie i inne więcej przyjemne robótki w strojach uwaga uwaga galowych nieomal. Koszula, krawat, pulower. I nienienie, mylicie się sądząc, że zaraz oto wyskakują ze swoich domostw w działkowe drelichy wygalantowani. Wszelkie te prace w rzeczonych zwisach męskich eleganckich wykonują. No po prostu z klasą robota.
Dziś wydarzył sie cud nieomal, oba dzieci zasnęły po południu, oba na raz, jak tu mieszkamy rzecz podobna się nie wydarzyła. Jak już ujrzałam, że Zosia padła, Franka siup do wózka i spał za minut dziesięć jak suseł. Nie wiedziałam w co włożyć natenczas ręce. Czy może poczytać, czy też spać z nimi, czy przesadzać rośliny z kąta w kąt, czy też pójść w prace domowe i posprzątać... wybrałam pracę twórczą i postanowiłam zrobić upominki dla moich przyjaciół, z którymi jutro na lavender party inicjujemy sezon tarasowo-grillowy. Mam nadzieję, że nikt z nich tu nie zagląda (przynajmniej chwilowo), bo nie będzie niespodzianki...
Niech no się tylko nie wydaje, że to tak aż super, bo przez to spanie w dzień moja starsza latorośl jeszcze pokutuje i mi się pod nogami i rękoma na klawiaturze kręci.
No i co ja jeszcze chciałam. Chciałam magnolię. Matko, jak mi się marzy! Szukałam już ostatnio w sklepach ogrodniczych i były nawet, ale budżet nam się kurczy i się nie zmieściło takie drzewo w tym miesiącu. Mam za to w domu jaśmin i pachnie bajecznie, a magnolie podziwiam codziennie u sąsiadów niedaleko.
I co jeszcze. Nie mamy samochodu. Jeden zdany, drugi do odebrania w poniedziałek dopiero. Za to jaki. Z abs, asr, lsd i lpr i czym tam jeszcze. Ludzie kochani, czego tam oni jeszcze nie wymyślą. A na zakupy jutro wybiorę się hulajnogą albo łódką przez jezioro. Jedno jest pewne, pójdę/pojadę/popłynę w japonkach, bo lato w pełni, lawenda w rozkwicie i tylko tulipany jeszcze w pąkach.

czwartek, 12 kwietnia 2007

godziny szczytu


Przychodzi godzina kryzysu. Codziennie. Tak o piętnastej trzynaście mniej więcej. I siedemnaście sekund, żeby być dokładnym. I od tej godziny bez kija nie podchodź i mąż wracaj natychmiast, bo najchętniej trzasnęłabym drzwiami i się w lesie ukryła na najbliższe trzynaście godzin.
Dziś godzina zero też nadeszła, tylko dziś nie mogę lamentu podnosić mężu wracaj, bo mąż na drugim krańcu kraju i ni go widu ni słychu. I co, noż chba pójdę plewić pigwę, co  mi zaplecze ogrodu porasta, rano szalałam z cebulkami, ale aż boję się jutra, bo jutro też pryska daleko i wróci pociągiem. Ludzie, ja tu wszystkich po kątach porozstawiam. Musztra jak w szkole z internatem sióstr niech im tam będzie szarytek.
Łeb mi pęka. Franek jako, że chłop coraz większy - płacze głośniej. Zosia, jako że ma szlaban na słodycze, marudzi donośniej. Rarunku, bo oszaleję. Idę na dwór, tam płacz jakoś się rozlezie po przestrzeniach, tu się od murów naszych czterdziestometrowych odbija i wraca rykoszetem, jest podwójny i matko jedyna zaraz nie wytrzymam!!

środa, 11 kwietnia 2007

refleksjologia


Pełna jestem dziś refleksji, niektóre z nich sprzeczne we własnym stosunku.
I nie wiem, czy rozwinę je wszystkie, ale jakoś może ubiorę je w słowa i uporam się nimi, bo po głowie mi się tłuczą i myśleć nie dają.
Pierwsza z nich dotyczy mojego życia (o tak, będzie poważnie, pompatycznie i dystyngowanie). Bo czasem czuję, że wszyscy (prawie wszyscy) wokół mnie myślą, że nad nim nie panuję i czują się w obowiązku prawić mi rady, morały, pouczenia i wskazówki.
Dotyczą wyżej wspomniane każdego odgałęzienia mojego życia, od wychowania dzieci, przez małżeństwo do rozbudowy domu i sposobu wieszania prania, żeby się swetry nie porozciągały, albo, w zależności od tego, kto to mówi, żeby się porozciągały właśnie i dłużej synowi mojemu służyły.
No bo to źle, ach jakże źle, że wciąż śpimy razem z dziećmi. I przecież one dawno już do swoich pokojów powinny wyjechać. I jakże to źle, że Zosia do przedszkola nie chodzi ani, co gorsza o zgrozo pójść nie zamierza. I jakże niedobrze, że nie umiem i nie chcę jej na dłużej zostawić z kimś innym typu babcia. I jakże to niewskazane dla naszego pożycia, że nie wychodzimy bez dzieci nigdzie. I jakże to niepożądane dla mojej kariery, że do pracy wrócić nie chcę. A jakże to nieefektownie rozbudowywać dom w tę stronę a nie w tamtę. A może jednak powinniśmy przemyśleć w górę i o piwnicy pomyśleć trzeba KONIECZNIE, bo bez piwnicy to nie dom. I dlaczego my mamy tyle regałów i książek na nich, one tylko kurz zbierają. I kiedy położymy wykładzinę na podłogi, bo zimno. I czy znów nasze dziecko będzie chowane z gołymi stopami i bez czapki i dlaczego. I jak to nieodpowiedzialnie brać teraz do domu psa. O kocie nie wspomnę. I tak dalej.
I ja nikogo o radę nie pytam. Czasem narzekam, ale każdy chyba trochę narzeka. Bywam zmęczona, ale kocham moje życie w takim kształcie, jaki teraz przybrało. I po co każdy czuje się upoważniony do komentowania głośno i dobitnie naszych decyzji. My nikogo nie pytamy, my po prostu informujemy. Rady więc są zbyteczne. I frustrujące.
Inne moje refleksje dotyczą tego, czy kawę dziś wypić gorzką, jak zwykle, czy też słodką, z miodem, czasem mam na taką ochotę. I czasem, kiedy powiem o tym głośno, słyszę „co ty pijesz, jak ty to w ogóle możesz pić, słodka kawa???? bleee”
I kolejna refleksja moja: czy i ja czasem taka nie bywam? Taka pani dobra rada? Niepytana o zdanie, pełna pomysłów niczym Kasia z rubryki napisz do Kasi w popcornie za moich młodych czasów (obecne są równie młode, choć zupełnie inne).
Nie mogę się doczekać weekendu, tarasu pełnego świeczek przeciw komarom, grilla i przyjaciół. Powrót do domu po świętach był piękny. Wiem na pewno, że tu jest nasze miejsce. Już je pokochałam i oswoiłam.
I panuję nad własnym życiem. Mimo tego, co myślą inni.

niedziela, 8 kwietnia 2007

świątecznie


No i mamy dwa zęby u Franka. Coraz doroślejszy ten nasz syn się robi.
A ja odpoczywam, bo do opieki nad dziećmi mam tabuny ludzi, i tylko nieco mnie wkurza, że ciągle te dzieci całują i mimo zmęczenia najchętniej nie wypuszczałabym z objęć tych załączników moich. I jeszcze tylko mnie wkurzają trochę te komentarze, że jest im zapewne zimno i żeby mąż (nigdy słów tych teściowa do mnie nie kieruje) ubrał Zosi/Frankowi bluzę, czapkę, skarpety, okrył dodatkowo i takie tam. Jak mówię jedynie trochę mnie to wkurza.
A kiedy rano usłyszałam, że mamy jeść „chlebeczek, suchareczki” to mało z tapczanu nie spadłam. O rany, jak ja nie lubię zdrobnień na siłę. Ja to w ogóle nie lubię zdrobnień.
No ale oprócz tego, że po prostu mam już dość teściowej i jej tekstów głupawych czasem, to jest ona doskonałym opiekunem naszych dzieci, o cioci nie wspomnę, bo ona w ogóle jest skarbem, i służy mi powietrze górskie, dobrze mi poza domem. Odwykłam już nieco od podróży, a Franek w ogóle do nich nie przywykł (Zosia w jego wieku przejechała już pół Polski, zaliczyła i morze i góry i jeziora) i końcówka podróży przebiegała przy wtórze czarownym płaczu (radia w samochodzie nie mamy), ale czuję, że brakowało mi tego i latem pójdziemy w góry, Franka na plecy, Zosia biegiem (bo ona zawsze wszędzie biegiem) i sru na Śnieżnik.
Idę świętować. Dość mrzonek.

środa, 4 kwietnia 2007

porannik


No i chyba po groszku. W nocy było chyba z minus pięć, sądząc po temperaturze obecnej (jasna cholera dwa stopnie i nie wiem, czy się w kurtkę puchową na spacer opatulić?? Ona już głęboko na zapleczu zakopana na następną zimę czeka). I zapewne ten niespodziewany jednorazowy przymrozek moje nasiona unicestwił. Wiem, wiem, pewnie wystarczyło obejrzeć prognozy, ale ja tam pffff, nie oglądam. Więc załamanie pogody było nagłe i nieoczekiwane. Ale słońce świeci intensywniej niż zwykle. Odbijając się od białej ściany domku obok razi w oczy solidnie. Więc nie wiem, czy ufać termometrowi i założyć puch czy też pójść za głosem serca i japonki wygrzebać. Hmm, problemy od rana takie powiedziałabym transcendentalne (cokolwiek to znaczy)!
Ale już za to prawie mam obiad, kurczęcie uda już upieczone i mam w domu zasłonę dymną, bo pochłaniacz wisi już dwa miesiące, ale jakoś filtrów nie ma, czy coś. I jak otworzyłam okno, żeby wywietrzyć (matko, to się będzie wietrzyć kilka dni chyba) to szron mi sie na szafkach pokazał, więc zamknęłam, żeby jednak dzieci mi się w sople nie pozamieniały.
Franciszek się obudził, więc pójdę go ogarnąć, Zosię też i siebie na końcu, bo zamiast od siebie zacząć, kiedy Młody spał a Młoda zajęta była domisiami, ja się w cyberprzestrzeń zanurzyłam, a to, jak powszechnie wiadomo, zgubne.
Miłego dnia!
 P.S. poszłam na ten spacer i mało mi głowy ten lodowaty wiatr nie urwał. Dobrze, że zmiksowałam głos serca z termometrem i poszłam w płaszczu wiosennym i golfie wełnianym pod spodem...
P.S.2. Franek ma zęba, dolną lewą jedynkę. Wrzeszczeć niestety nie przestał, chyba druga na wierzchu...Wystukałam własnoręcznie, więc podobno mam sukienkę. Zosi też wystukałam te dwa lata temu i sukienki coś nie widzę, hmm. Może powinniśmy z mężem omówić tę kwestię.
Idę na obiad.

wtorek, 3 kwietnia 2007

groszki i róże


Groszek posadzony. Jeśli nie zgnije w ziemi (bo wody gruntowe u nas równo z gruntem stoją, jak dobrze nadepnę już wypływają) to może nawet wzrośnie. No chyba, że go potraktuje jak chwasty, bo ja się na roślinach nie znam, he he he. Ale to mu raczej nie grozi, bo ja nie wiem, czy mnie na pielenie kiedykolwiek weźmie...
Posiałam także dimorfetkę. Uwielbiam to słowo. Brzmi dla mnie cudownie, naprawdę. I kwiaty wyglądają uroczo. I tak sobie sieję i sieję jak mała ogrodniczka, i się zastanawiam, do kiedy mi starczy tego zapału. Nakupowałabym ze sto pięćdziesiąt sadzonek i nasion, nawet pomidory ostatnio miałam w ręce, ale czy ja to wyhoduję? Czy najpierw mi tego kruki i wrony nie rozdziabią a później krety nie zryją a następnie chwasty nie zagłuszą, bo pochłonie mnie jakaś powieść i dam się ponieść wyobraźni i o rzeczywistości, zwłaszcza roślin, zapomnę? Albo mnie pochłonie (i to już znacznie bardziej prawdopodobne) przewijanie, zabawianie, wożenie, noszenie, tulenie, głaskanie, karmienie i inne nie mniej zajmujące i wciągające czynności? I co wtedy? Gdzież się moje dimorfetki, groszki i słoneczniki podzieją? Zapadną się w otchłań glebową o konsystencji gliny o odczynie kwaśnym?
Franek siedzi. Zupełnie samodzielnie sobie siedzi i już leżeć nie umie, więc gondola poszszszła. Czas na nowy etap – witaj spacerówko, skądś cię już znam, gdzieś cię, kurcze, już widziałam. Ale ale z tym siedzeniem to jest tak, że jak sie zapatrzy to jak wańka wstańka, leci. I dziś poleciał bezwładnie i przygrzał noskiem i co, no ma go jak Gołota z przeproszeniem. Ale iiitam, długo nie płakał, on w ogóle mało płacze, kochane dziecko.
Zosia też kochana, i spostrzegawcza, dziś przy stadninie koni rzekła: patrz mama, ten koń je swoje kupy... no i co miałam powiedzieć, jak dokładnie o tym samym pomyślałam.
Ciężka noc za mną, tak się kłóciłam z mężem, że rano po obudzeniu aż chrypę miałam. Sen skończył sie tym, że koleżanki wynajęły mi nianię, tak byłam zmęczona. Czy sny nie są projekcją rzeczywistości???
Pociesza mnie jedynie fakt, że nie tylko ja na wszechogarniające zmęczenie narzekam, że są wśród nas równie utruci życiem i że może to minie z upływem wiosny i z rozwojem kwiecia na drzewach owocowych.
No to (s)padam.

poniedziałek, 2 kwietnia 2007

ordinary day


Zaszczepiłam dziś me wtórorodne. Waży zaledwie 8 kilo 700 gramów, czyli tyle, ile jego siostra. Jak miała 11 miesięcy.
Nie no ja zupełnie nie wiem, po kim ten nasz syn taki wielki. Listonosz też taki z drobiazgu raczej ;)
A poza tym co. Czekam na wieści spod Warszawy, gdzie dziecko ma na świat przyjść lada moment, myślę już o wyjeździe świątecznym, bo oto po ponad roku zawitam u teściowej, i wcale ale to wcale mnie nie martwi, że mąż będzie czasem wracał z pracy wieczorem. A ja co? Cyborg? Czy z rodziny? Czy może choć podobna??? Szlag mnie trafia.
Chcę się uczyć włoskiego. W grupie stuosobowej najchętniej, żeby trochę z ludźmi dorosłymi poprzebywać. I chcę na jogę. O rany jak bardzo chcę na jogę. Bo siłowni wraz z aerobikiem to mam w domu na co dzień w bród.
Teraz odpoczywam przed monitorem, ale już zrobiłam pasztet, posprzątałam CAŁĄ chatę z myciem podłóg łącznie (dobra, bez okien, poleciały w zeszłym tygodniu) i bawiłam ząbkującego niemowlaka i budowałam wieżę z klocków i wieszałam pranie w sposób idealny, żeby prasować nie było trzeba i zrobiłam sałatkę, bo głodni byli wszyscy i umarłam zaraz potem. A jak już się ocknęłam to położyłam te wrzeszczuszki kochane i uśmiałam się do łez, jak Franek bawił sie własną stopą, ssał ją, rzecz jasna i wściekał się, bo ruszając paluszkami u nóg wyjmował je sobie z ust. No heca.
A teraz kręgosłup łupie a groszek pachnący nadal w opakowaniu, a już mógłby kiełkować.
Dobra, lecę czytać „pokochać ogród”, może mnie odmieni ta książka.

niedziela, 1 kwietnia 2007

.


Koncówka tygodnia mogła się źle skończyć, wdowieństwem nawet, bo byłam tak zmęczona i wściekła przez to, że mąż nieomalże życie z mych rąk by stracił.
No bo kto, dzieci nie skrzywdzę przecież.
Ale było widać, że gromy ciskam, z oczu chyba szły i już o dziewiętnastej w piątek usłyszałam: ubrać się i dzieci, żeby siary nie było, wyjeżdżamy.
A był to dzień kwarantanny ospowej dwudziesty, czyli przedostatni, i nie chciałam, by właśnie wtedy coś się wydarzyło, więc kolejny powód do przestępstwa miałam, bo przecież nie myśli ten mój mąż, czy co?
Ale on zabrał nas do miasta do Bowaru nowego starego i dał mi uwaga uwaga godzinę, bo już o dwudziestej pierwszej zamykali...
No i wydałam ponad stówę na książki...
W tym poradnik, jak pokochać ogród (bo ja, tak szczerze mówiąc, to nie cierpię w ziemi grzebać. Ale dziś nabyłam dwie donice urody przecudnej - drewniane beczki, oraz cztery doniczki lawendy i wydałam na to koszmarne pieniądze, ale mąż jest hojny, bardzo hojny, na wiele się zgodzi, bym tylko pokochała ten ogród. I teraz dzieki tej lawendzie mam prawie Prowansję na tarasie...).
A dzieci i tata spali w samochodzie w centum miasta.
Wczoraj byli goście i dziś przyjechała mamusia, co to odwiedza mnie rzadziej niż teściowa, a ma do mnie 12 kilometrów, w przeciwieństwie do teściowej, która ma ponad trzysta. Pociągiem.
A dziś pochłonęłyśmy z Zosia i przyjaciółką mą podróżniczką, co nas chce dla prawie Milanu zostawić, pół arbuza i to już naprawdę był piękny koniec weekendu. Baterie podładowane, nastrój lekko lepszy, kieliszek wina obok, dzieci śpią, ospy nie ma.
Żyć nie umierać!
Czego wszystkim życzę!

czwartek, 29 marca 2007

.

No więc (wiem, nie zaczyna się od więc) kiedy byłam nastoletnią dziewczyną i chodziłam do podstawówki, to śpiewałam. Ale nie tak sobie śpiewałam pod prysznicem czy coś, to wcale nie byłoby takie dziwne jakieś ani nietypowe, ja śpiewałam na akademiach solo. Na każdej akademii. Byłam po prostu dyżurną solistką. Będę się teraz umiarkowanie chwalić. Dysponuję słuchem muzycznym niezłym. Głos mam taki sobie okej, nic wielkiego, ale ogólnie jestem muzykalna. No i po co ten wstęp przydługi i nieskromny? Gdyż dyrektor placówki do której uczęszczałam te X lat temu zaprosił mnie do udziału w koncercie. Żebym śpiewała, dodam nieśmiało. Nie, no, odmówiłam, rzecz jasna, nie chce stawać we szranki z gimnazjalistami, ja, matka dwojga, bo kto mi dzieci popilnuje, jak już na SCENĘ wylezę? Scenę Zamku w naszym mieście... trema by mnie zżarła trzy dni wcześniej i mleko by się zważyło. Nie no szkoda gadać... ale wróciły wspomnienia z tych koncertów i występów i z podrywania ochroniarzy, miało się te 15 lat i fiu bździu w głowie... Oprócz tego, że byłam solistką nadworną, byłam też córką nauczycielki i prymuską i ach aż wstyd pisać, co robiłam, żeby jakoś się wpasować w towarzystwo. Papierochy pod balkonami. Piwo na wakacjach z kumplami. Przekleństwa i dozgonna miłość do bandziora szkolnego (nieodwzajemniona, nieszczęśliwa, ech). Że ze mnie coś niecoś wyrosło normalnego, to aż dziw bierze! Ale inaczej dziś patrzę na młodzież, ale jakbym o jakbym chciała z takim spokojem patrzeć za lat piętnaście, kiedy moje będą nastolatkami. Po rozmowie z sąsiadką, mamą nastolatka zatroskaną o syna i jego losy, choć chłopak jak złoto – grzeczny, ułożony i przystojny na dodatek, wiem, że nie będę spokojna, że już zawsze ale absolutnie zawsze będę się o swoje dzieci bać nawet na zapas i że macierzyństwo to nie bułka z masłem i ten poród to pikuś jest w porównaniu z tym co potem do końca, do śmierci już się ma. Miłość i radości małe i duże. Strach i troska na co dzień. Emocje naciągnięte do ekstremum. Się ma, się wie!

a w sobotę było tak

I w sobotę znów nastała ta najbardziej wyczekiwana pora roku, ustała monsunowa, słońce wyjrzało i wreszcie mogliśmy iść na spacer. Kałuże do kolan głębokie i szerokie na całą ulicę, ale co tam, pfff, nam to latało koło nosa! Jak już połaziliśmy nieco, działki inne pooglądaliśmy, ze słońcem się zbrataliśmy i już droga powrotna nam się marzyła, moja córka przeleciała całym pędem przez ciąg kałuż, które jej do pasa sięgały. Im głośniej wołaliśmy i szybciej goniliśmy, tym więcej wody w buty nabierała. Ośmioletni kolega Zosi, co się z nami na spacer wybrał, westchnął tylko: zawsze o takim biegu przez kałuże marzyłem... Nic to, przyszliśmy szybko do domu, przebraliśmy dziecko, wykręciliśmy spodnie, kurtkę i bluzę, wyciągnęliśmy z zaplecza zakopane w najgłębszym kącie kartony, w których spokojnie spoczywały kalosze, ubrałam dziecię ponownie i poszło się bawić przed dom. Trwało to zaledwie dziesięć minut. Przyszła po nich księżniczka umoczona w glinie od czubka głowy do czubka kaloszy. W zębach zgrzytał piach. Bo gliny się również najadła. Zdjęłam z niej tę skorupę i czeka teraz na wypłukanie z tego piachu wszędobylskiego. Przebrałam ją kolejny raz i tym razem zaryglowałam drzwi i pod elektrycznego pastucha podpięłam, żeby córkę w domu utrzymać. Znawcy twierdzą, że dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe. Zosia na bank należała do drugiej grupy. A później przyszła sąsiadka, przeszłyśmy na ty i miło się wieczór przy kieliszku wina czerwonego skończył. A następnie okazało się, że dysponujemy zaledwie jednym pampersem i jedyna ciocia, co nie spożyła, wsiadła za kółko i do tesco pognała dla chrześniaka po pieluchy. No matko no, jakoś nam spadły te pieluchy z listy zakupowej. I tyle, terapii odwykowej ciąg dalszy, to już dzień szósty, a ja ciągle jak na odtruciu. No ludzie no, serwisanci, no zlitujcie się, tu matka karmiąca się internetu domaga!!!

piątek, 23 marca 2007

aż cholera netu nie mam


Franek spał anielsko na tarasie opatulony po szyje, bo u nas musi, po prostu musi być wiosna zimą i zima wiosną i śnieg i 2 stopnie i w ogóle pogoda, że szkoda mówić.
Zosia bawiła się z tatą w swoim pokoju, to znaczy chyba bawili się w odpoczynek, bo jak tam zajrzałam miał półotwarte (półzamknięte) oczy i nieobecny wyraz twarzy.
Ale zaraz Zosia przybiegła do mnie i rzecze: mamo, daj nam czekolady.
Oboje są jej wiernymi fanatykami, ale coś mi śmierdziało, bo przecież tata hmmm, no cóż, spał.
-Ale dlaczego mam wam dać czekoladę?
-bo jesteśmy głodni.
-ale przecież niedawno był obiad. Nie najedliście się?
-najedliśmy, ale chcemy teraz czekolady.
-no ale czy tata przypadkiem nie śpi?
-śpi, tylko ja będę jadła.
Nie dostała, rzecz jasna, ale umie sobie dziewczę zorganizować przyjemności, prawda?
Zjeżdżają się goście, ale to tacy goście, co się i dziećmi zajmą i ugotują obiad, ręce do pomocy dodatkowe.
Lekuchno się tylko boję, że zarazimy ich ospą, na którą ciągle czekamy i co ujawnić się nie chce, ale siedzimy w domu jak te turki, żeby ewentualnego wirusa nie rozprzestrzeniać.
W każdym razie lustruję te moje dzieci co chwilę w poszukiwaniu krostek. I temperaturę sprawdzam jedynie co trzy minuty na czole.
No tak już mam. Panika na drugie.
Za oknem stoi bałwan. Nie listonosz, nie inkasent, nie sąsiad, ale zwykły śniegowy bałwan. Pisałam już,  że u nas musi być jakoś zawsze inaczej, niżby wypadało. Mamy wiosnę ale taką specyficzną. No białą po prostu.
Cały dzień minął na oczekiwaniu na szambiarza, ludzie kochani, oni zawsze spóźniają się kilka godzin. A dziś już normalnie przeszedł samego siebie. Miał być o 14, po 17 odebrał wreszcie telefon (a my oczywiście jak na szpilkach, bo już kipi) i powiedział, że dziś nie da rady. Taaa, a my se te nadwyżki wysiorbiemy albo co i na wiaderko będziemy robić i przez okno wylewać, żeby kultywować tradycje średniowieczne, bo tradycja to rzecz święta.Przyjechał w końcu popędzony i już pralka chodzi i dzieci pluskają się w wannie radośnie i w ogóle sielaneczka łazienkowa,bo szambo puściutkie. Mała rzecz a cieszy!Franek przespał dziś na tarasie jedynie cztery i pół godziny i ma zapowiedziane, że na noc też na taras wyleci, bo on w nocy tak ładnie nie śpi. Jemu jedynemu ten nagły atak zimy jakoś nie przeszkadza.A po południu znów zasnął na jakieś 40 minut i nie obudził się nawet przy przekładaniu do łóżeczka i przecież to całkiem normalne, bo przecież w dzień nie spał wcale i wstał o 5 rano razem z mamusią rześką i wyspaną i po prostu nimfą zwiewną poranną. I nie mamy internetu i wcale ale to wcale mnie to nie wkurza i dlatego tak sobie klepię w tę klawiaturę, żeby już za kilka dni mam nadzieję, jak nam kontakt ze światem przywrócą serwisanci, wkleić te dowody tęsknoty za siecią masowo z kilku dni.  

poniedziałek, 19 marca 2007

haute couture


Poszłam kupić Małoletniej te buty w sobotę, bo już wrzody na żołądku miałam od stresu, że te obuwnicze mercedesy sobie pobrudzi w glinie, która spowija naszą działkę.
Weszłam do sklepu sama, bo Małoletnia jakoś ostatnio nie cierpi miejsc publicznych, i utonęłam na pół godziny. Bo butów tysiące i ubrań i nie tylko dziecięcych i o Boże nie mam się w co ubrać!
Wybrałam wreszcie trzy pary, przez okno pokazałam, Zosia wybrała, ale o przymierzeniu mowy już nie było, stanęłam w kolejce do kasy (tak, niestety była kolejka) i rozpoczęłam proces myślowy o rozbudowie domu i wtem ... ujrzałam kobietę w kaloszach. No jak pragnę zdrowia była w kaloszach czarnych o szerokich noskach i cholewkach, no po prostu gumofilce.
I rybaczki.
A obok stała kobieta, która prawdopodobnie była mamą wcześniej wspomnianej i miała na nogach co? Nietrudno zgadnąć: kalosze.
I proces myślowy mój natychmiast zmienił tor i pomyślałam, że ludzie to luster w domach nie mają, ale, że nie dyskutuje się na temat gustów, to nie dyskutowałam, bo podstawy dobrego wychowania jeszcze posiadam.
Ale już zaraz podeszły te panie blisko i ujrzałam, iż dzierży ta młodsza w dłoni torebkę od Prady. I tyle w temacie. Teraz szukam takich kaloszy na allegro, żeby być z modą na bieżąco, a do tego obuwie to sprawdzi się doskonale na naszej wsi bez ulic brukowanych!
Matko, jaka ja nie up-to-date jestem.
A ja je o bezguście podejrzewałam.
A one pewnie trendy, dżezi czy jak tam sie teraz mówi.
Pięknie, kurde, pięknie...

niedziela, 18 marca 2007

wszystkie Ryśki to fajne chłopaki


Powiła moja przyjaciółka dziś syna.
Sms wyrwał mnie ze snu już o 7 rano i w normalnych warunkach bym go hmmm zignorowała, ale że czekałam na tę wiadomość od kilku już tygodni i miałam przeczucie, że tegoż tematu ten sms dotyczy, porwałam się z łóżka budząc przy okazji męża i mówiąc, że chyba się małe urodziło. No urodził się Maluch o 5 rano po 12 godzinach męczarni i czapki z głów, moje się rodziły 6 i 8 godzin i dzięki wielkie na końcu wrzeszczałam, że już nie dam rady dziękuję do widzenia, wychodzę.
No i doszłam też do wniosku, że terminologia myląca jest w języku polskim, bo mówi się tak: urodziłem się tego i tego dnia o tej i o tej godzinie.
No dzięki. Sam się urodziłeś? Matka to tylko sobie leżała i machała nóżką podczas tego porodu, tak? I winko popijała. I harlekina podczytywała. Taaak.
Po angielsku chociaż jeszcze strona bierna jest zachowana: zostałem urodzony. Bo tak było prawdę mówiąc. Taa, wiem, dla dziecka poród to też nie bułka z masłem. Ale na litość boską, które z Was to pamięta? No które???
A która pamięta wysiłek porodu? Założę się, że każda! Spośród tych rodzących rzecz jasna.
Zośka się urodziła, bo ją wyciągnęli siup i już była. Tyłkiem do przodu szła jak burza i niewiele brakowało, żeby wyszła drogą tradycyjną, bez cięcia.
Franek natomiast został urodzony już jak należy. W bólach, jękach i bez znieczulenia.
I szacunek należy się każdej, która to przeszła.
Maraton, tak? Wysiłek porównywalny do przebiegnięcia maratonu?
Dzięki, przebiegłam juz półtora powiedzmy, chyba starczy tych metafor, następny to będzie maraton prawdziwy i powiem Wam, jak to jest z tym wysiłkiem. Na wysiłek porównywalny nie mam na razie ochoty.
Ale to pierwszy raz, kiedy ktoś mi tak bliski rodzi dziecko i powiem Wam, że to radość ogromna. Naprawdę. I cudownie jest czuć tę radość bez bólu, zmęczenia i rozedrgania hormonalnego. I naprawdę tak bardzo się cieszę, że się Im udało. I że są już razem. I chyba sobie trochę popłaczę ze wzruszenia. Bo tak mi jakoś szczęśliwie.

piątek, 16 marca 2007

rezerwa


No i wczoraj się stało.
Powiedziałam Mu.
Powiedziałam o blogu.
Bo to jest taki specyficzny rodzaj ekshibicjonizmu, to prowadzenie blogu, o którym niekoniecznie chce się mówić znajomym. Tym bardziej jeśli znajomi nie są zwolennikami takiej formy uzewnętrzniania. Nie wiem, no może się boi ten mój mąż, że jakieś sekrety ujawnię kompromitujące, ale chcę Cie Kochanie (jeśli w ogóle tu zajrzysz) uspokoić. Nie ma takiej raczej możliwości.
Wczorajsza gazeta raczej przyda się do owijania garnka z ryżem, bo wczoraj jakoś nie było okazji poczytać, a dziś jest już jakby nieaktualna. Czekałam na powrót taty do 18 i już o 20 znów go nie było, pojechał się hmm hmm „uczyć”, a ja co, no, wykąpałam, nakarmiłam, mamusiu ja chcę dziś na kolację kiełbaskę, no i grzałam śląską, położyłam spać, rozmawiając jednocześnie po drodze z głodnymi szczegółów życia naszych dzieci krewnymi i powinowatymi. I już o dwudziestej drugiej trzynaście wszedł mąż ukochany, ujrzał mnie nad kubkiem herbaty bez dzieci uwieszonych czule na moich rękach i mówił do mnie miszczuniu. To nic, że Franek trzy minuty później już nie spał. Efekt na wejście był. I powiedział on do mnież: nie martw się jutro wrócę wcześnie, będę koło drugiej najpóźniej.
Od trzynastej dziś liczyłam minuty. Franka zęby (albo cokolwiek to jest) i wiatr i Zosi nerwy i brak kefiru w pobliskim spożywczym, to wszystko nadszarpnęło moją cierpliwość i już te minuty liczyłam. I o czternastej trzydzieści nie wytrzymałam i zadzwoniłam. I usłyszałam: tak, tak, już wyjeżdżam, będę za półtorej godziny. WRRRRRRRRRR. Nie obiecuje się, że się wróci wcześnie i się nie wraca. A już szczególnie w piątek, jak się ciągnie na rezerwie.
No ale nic, grunt, że jest, wędzi Franka przy ognisku z trawy, Zosia bawi się z sąsiadem, jej jedynym kochanym dziś (ale mam obietnicę, że jutro mnie pokocha), weekend i pfff, damy radę.
Dziś też kupiłam sobie gazetę i jutro też zamierzam wysokie obcasy przeczytać. I z takimż postanowieniem żegnam się czule!