piątek, 8 czerwca 2007

weekend numer dwa


Spontaniczne akcje wychodzą nam najlepiej.
Jesteśmy więc w Łagowie i odpoczywamy, relaksujemy się, nigdzie się nie spieszymy a dziś, choćby nie wiem co, wykąpię się w jeziorze w ubraniu, jak na matke polke nie przystało.
Franek na czterech kończynach. Co oznacza, że znów zacznie się okres uprzątania z podłogi absolutnie każdego potencjalnego posiłku w postaci małych zabawek, papierków i innych wysokobiałkowych czy też wysokowęglowodanowych, w każdym razie niskopożywnych śmieci. On silny jest, jak Herkules. Powitajmy dziecko raczkujące numer dwa.
Figa, nasz bardzo dzielny pies boi się wchodzić po schodach. Więc (wiem, wiem, głupia sprawa z tym więc) wchodząc do góry na NA SZCZĘŚCIE tylko pierwsze piętro wnosimy: Franka, torby, zakupy, wózek, Figę. Zosia wbiega sama. Biorąc pod uwagę, że ktoś musi zostać u góry z wniesionym już dobytkiem w postaci syna, drugi z nas włazi przynajmniej trzy razy, z racji, że mamy tylko dwie ręce (nimi kręcę...). A że Franek waży dziesięć kilo, fotelik tez ze trzy (nie wyciągajcie kalkulatorów, ja już wyciągnęłam i policzyłam – razem trzynaście), torby z (ubraniem na zimno, na ciepło, na zmianę, na drugą zmianę, i jeszcze ewentualnie na trzecią, żeby prać nie trzeba było, na zmianę na ciepło i zimn, oczywiście, z pieluchami, z chusteczkami, z karmą, z naszą bielizna i koniec miejsca w ogromnej torbie) pięć, zakupy też troszkę, wózek ja nie wiem z osiem? No i nasz pies kolejne dziesięć, to czekajcie, znów muszę użyć kalkulatora, no nie wiem kilka tych kil wnosimy, aż czasem drżę o strop.
Idę robić śniadanie. Sielanka trwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz