czwartek, 29 września 2011

makijaż a sprawa korków


Gdzieś tak na oko na początku września nabyłam drogą kupna chusteczki do demakijażu. Do dziś zostały użyte raz. Bynajmnie nie do higieny twarzy a wręcz przeciwnie - RĄK. I bynajmnie nie dlatego, iż używam mleczka, płynu micelarnego czy też innych fiksmatentów. Po prostu się nie maluję. To znaczy STOP, wróć, pomalowałam się raz, racja, i z lenistwa makijażu nie zmyłam, w efekcie czego rano o 6.03 gotowe miałam smokey eye, którego robić "normalnie" nie potrafię. Na makijaż rano czasu nie styka. Ledwo na krem starcza, coby sucha skóra nie ściągała zmarszczek do siebie tak dotkliwie.
Tymczasem moje miasto stoi korkiem, poproszę włodarzy o stosowne know how, jak przejechać 500m szybciej niż w 50 minut i nie spóźnić się do pracy/szkoły, którą cały czas ma się w zasięgu wzroku i nijak nie można się dostać, gdyż się tkwi? Jak zachować wtedy spokój, opanowanie i dobry humor? Jak nie warczeć na Bogu ducha winne dzieci na tylnej kanapie? Jak umknąć szlagowi, który trafia celnie?
My tu pitupitu, totolotek 50 milionów rzuca na pożarcie, a moje blogowanie zaliczy lada moment pietnastotysięcznego gościa (chociaż nie ogarniam statystyk i nie zgadzają mi się bloxowe ze statistic ani ani). Jedni mają taką czytalność w miesiąc, ja zyskuję po czterech i pół roku. Nie każdy może być, prawda, Coelho internetu. (i oddaliła się niespiesznie, pokasłując rytmicznie)

środa, 28 września 2011

stiranowana


Czaję się. Wychylam się raz po raz zza rozgrzanego kominka, by naklikać, i nijak mi nie idzie. Rozkoszuję się domem, nie mając chwili dla siebie, sprzątając, krzątając się, z miotełką w czterech literach, żeby nie uronić ani minuty. 
Nie mogę wyleczyć zaziębienia, mądrzy sugerują odpoczynek, ja nerwowo przytakuję, zastanawiając się, gdzie do kalendarza wcisnąć odpoczynek. Od piątku wracają studia, cieszę się naprawdę, że to ostatni rok, mam już dość, nie chcę pisać tej pracy, jestem zdemotywowana, albo - co bardziej prawdopodobne - zmęczona tym wszystkim, w czym od czterech lat uczestniczę. Korki mnie przerastają, nie mam jednak możliwości porzucienia czterech kółek, wczoraj wjechał we mnie tir niszcząc mi cały bok, wmawiając mi winę, a ja, w biegu między spotkaniem w pracy, z jednym dzieckiem w aucie, drugim stepującym w zamykanej za chwilę szkole, umiałam sobie wyobrazić godzinę, dwie, trzy oczekiwania na wymiar sprawiedliwości. A to dopiero wrzesień. 
Nie nadążam, a Wy?
Jedyne, co mnie cieszy, to aklimatyzacja dzieci w placówkach, Zosia uwielbia i chodziłaby nawet w weekendy, szalona, Frans nie aż tak entuzjastycznie, acz nie płacze już przynajmniej i idzie sam, nie targany za kaptur/rączkę/włosy/nogę/plecak. 
no to, khem, kawę wypiłam, internet przejrzałam, czas minął. Odkurzacz, szmata, szafy i po dzieci do szkół. Do pracy!

poniedziałek, 12 września 2011

prezentacja zmian


zaczęło się, jak już wspominałam, w niedzielę o siódmej. zakaszlał metalicznie, tego schorzenia nie da się nie rozpoznać. Powitaliśmy pierwsze tej jesieni podgłośniowe zapalenie krtani. Ale że chłopczyk zjadłszy loda wydał nam się okazem zdrowia, zakazaliśmy na wszelki wypadek większych wysiłków i miło spędzaliśmy czas (na sprzątaniu, porządkach, lekcjach, gotowaniu i innych radosnych czynnościach niedzielnych). Pogoda dopisywała, tryskaliśmy humorem, no sielanka. Fransik co jakiś czas kaszlał. 
Tydzień zaplanowany miałam dość szczegółowo: poniedziałek lekcja wiolonczeli, wtorek zebranie u mnie o 17 i u Franka o 17 (zaplanowałam posiąście zdolności bilokacji w te kilkanaście godzin), środa rada i wycieczka do muzeum, czwartek wiolonczela, joga i dentysta, piątek zgon. Bo mąż dziś o 5 rano wybył na "szkolenie", rozumiecie. Wraca jutro wieczorem.
Wieczorem, podczas snu Frans zaczął kaszleć, skończył gdzieś koło 6, żeby po prostu zacząć kaszleć będąc obudzonym. Mimo tego postanwiłam zawlec go do szkoły, bo nic go nie bolało, bez gorączki, humor nawet niezły jak na poniedziałek rano, po prostu kaszelek. Wyjechałam na sygnale o 6.55 (nie pytajcie, o której wstałam, a noc można podzielić na dwa etapy: zamartwianie się o kaszlącego syna i organizację najbliższych dób oraz śnienie o zamartwianiu się o wyżej wymienione kwestie, także efektywnie nie wypoczęłam), zawiozłam Zofię, ulokowałam w świetlicy z (surprise, surprise) wiolonczelą, której hurej nie zapomniałam, w biegu do samochodu, i na sygnale pod szkołę Fransa (mamusiu, niedobrze mi, synek jeszcze trochę, zaraz zwolnię, oddychaj głęboko, załóż kaptur, otwieram okno, włączam nawiew, mamuś niedobrze mi, synek patrz, nowa droga, jechałeś nią kiedyś, mamuś zaraz zwymiotuję, synek no proszę zaraz jesteśmy pod szkołą, tu mam zaparkować? bleeee), która to podróż zakończyła się wielobarwnym wielokrotnym pawiem na spodniach, kanapie, foteliku, fotelu, butach, dywaniku i okolicach. Nie zacytuję, co wyszeptałam pod nosem, gdyż były to szpetne szepty. Zainicjowałam więc serię jesienną wizyt u pediatry w celu wynorania opieki na dwa dni. A mamusia ma się ucieszy, że zaraz po powrocie z wakacji zaserwuję jej wnuka na kilka godzin.
Czy muszę dodać, że synek, wtulony w me ramię mocno, uradowany i pełen energii i zdrowia kaszle bardzo zdawkowo i nie narzeka na brzuch w ogóle (bo wymioty, moim zdaniem, były efektem choroby lokomocyjnej, kaszlu i nerwów szkolnych), bawi się, jest anielsko grzeczny i nieziemsko szczęśliwy...dziękuję ci, essi dżonson w osobie minister Hall za te wątpliwej jakości przyjemności, które poniekąd i pośrednio serwujesz mojemu dziecku.
Ale teraz będę się chwalić:
przód:
maj 2010 wrzesień 2011
tył (taras jeszcze trza położyć, acz czasu brakuje):
maj 2010 wrzesień 2011
bok:
maj 2010 wrzesień 2011
I jak?

niedziela, 11 września 2011

dekada


W piątek zadebiutowałam. Zajęłam miejsce po drugiej stronie biurka i poszłam na zebranie. Na 18.00 Wróciłam już po 21, bite dwieczterdzieści w maleńkiej ławce na rozmiar 122. Macierzyństwo wymaga poświęceń. Wielu.
Rodzice wydają się być normalni, prócz kilku wybitnie przewrażliwionych, może wyrosną.
Dzieci wymieszane totalnie, sporo sześciolatków, niektóre dzieci jeszcze na końcówce pięciolatki, różnice kolosalne... Za nami także wiolonczela, pani zrobiła naprawdę dobre wrażenie - uśmiechniętej i radosnej i cierpliwej. Zosia zapamiętała naprawdę wszystko. 
Frans jakby oswojony (choć dziś o 7 radośnie rozkaszlał się krtaniowo, rozkosz sama), zobaczymy, co mnie czeka po weekendzie, już dziś śniło mi się, że zapomniałam wiolonczeli, że Zosia nie spakowała tego, co trzeba, że zaspałam, stanęłam w korku (co w Poznaniu jest obecnie po prostu smutn a normą) że ogólnie chujna z grzybnią.
No ale co, no chyba damy radę, nie?

środa, 7 września 2011

ogarnięci


tytuł tego wpisu nadany jest może nieco i z lekka na wyrost, ale. Pierwszy tydzień roku szkolnego za nami i ofiar nie ma. Ani w nauczycielach, ani w rodzicach, ani w dzieciach (acz było blisko, gdyż rodzeństwo zamieszkujące pod moim dachem - czaicie, że nadal nie mogę czasem uwierzyć, że to MOJE DZIECI???, skąd przyszedłeś chłopczyku? - ostatnio tłucze się ewentualnie spychając ze schodów, także: kto wie...). 
koniec wakacji okazał się wyczerpujący, ale zaowocował wprowadzką na górę, czyli MAM SYPIALNIĘ, a dzieci swoje pokoje (i walki wtedy nabrały na sile, sama nie wiem...).
Zofia okazała się stworzona do szkoły (ona, wielbicielka i entuzjastka przedszkola, łkająca w czerwcu nad końcem tego etapu), orzekła iż szkoła jest super (nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż w szkole tej uczy się około setka narybku w sumie, u mnie, na ten przykład setka to jeden rocznik), nauczyciele są ok, dzieci też, jutro pierwsza lekcja nauki na instrumencie.
Frans już takim amatorem swojej placówki nie jest, acz gdy pytam, czy chciałby może powrócić do przedszkola, stanowczo odmawia i dziś trzymał łzy na uwięzi.
Zapisałam się na jogę (setny raz, mam blisko, nauczyciel wydaję się być ok, będę się prężyć i rozciągać. jutro) i leczę zęby, węzeł zaczął się zmniejszać. Chyba idzie lepsze. 
Dół miałam koszmarny ostatnio, mnie też dosięgają informacje o Praniu, Pauli, o tych wszystkich smutkach. Ale się uczę: korzystać z życia, szanować chwile, nie marudzić na wypadające włosy (tylko kupić szampon). I nosić bransoletę! (tak, właśnie przyszła, już mieszka na mojej ręce!)