czwartek, 29 marca 2007

.

No więc (wiem, nie zaczyna się od więc) kiedy byłam nastoletnią dziewczyną i chodziłam do podstawówki, to śpiewałam. Ale nie tak sobie śpiewałam pod prysznicem czy coś, to wcale nie byłoby takie dziwne jakieś ani nietypowe, ja śpiewałam na akademiach solo. Na każdej akademii. Byłam po prostu dyżurną solistką. Będę się teraz umiarkowanie chwalić. Dysponuję słuchem muzycznym niezłym. Głos mam taki sobie okej, nic wielkiego, ale ogólnie jestem muzykalna. No i po co ten wstęp przydługi i nieskromny? Gdyż dyrektor placówki do której uczęszczałam te X lat temu zaprosił mnie do udziału w koncercie. Żebym śpiewała, dodam nieśmiało. Nie, no, odmówiłam, rzecz jasna, nie chce stawać we szranki z gimnazjalistami, ja, matka dwojga, bo kto mi dzieci popilnuje, jak już na SCENĘ wylezę? Scenę Zamku w naszym mieście... trema by mnie zżarła trzy dni wcześniej i mleko by się zważyło. Nie no szkoda gadać... ale wróciły wspomnienia z tych koncertów i występów i z podrywania ochroniarzy, miało się te 15 lat i fiu bździu w głowie... Oprócz tego, że byłam solistką nadworną, byłam też córką nauczycielki i prymuską i ach aż wstyd pisać, co robiłam, żeby jakoś się wpasować w towarzystwo. Papierochy pod balkonami. Piwo na wakacjach z kumplami. Przekleństwa i dozgonna miłość do bandziora szkolnego (nieodwzajemniona, nieszczęśliwa, ech). Że ze mnie coś niecoś wyrosło normalnego, to aż dziw bierze! Ale inaczej dziś patrzę na młodzież, ale jakbym o jakbym chciała z takim spokojem patrzeć za lat piętnaście, kiedy moje będą nastolatkami. Po rozmowie z sąsiadką, mamą nastolatka zatroskaną o syna i jego losy, choć chłopak jak złoto – grzeczny, ułożony i przystojny na dodatek, wiem, że nie będę spokojna, że już zawsze ale absolutnie zawsze będę się o swoje dzieci bać nawet na zapas i że macierzyństwo to nie bułka z masłem i ten poród to pikuś jest w porównaniu z tym co potem do końca, do śmierci już się ma. Miłość i radości małe i duże. Strach i troska na co dzień. Emocje naciągnięte do ekstremum. Się ma, się wie!

a w sobotę było tak

I w sobotę znów nastała ta najbardziej wyczekiwana pora roku, ustała monsunowa, słońce wyjrzało i wreszcie mogliśmy iść na spacer. Kałuże do kolan głębokie i szerokie na całą ulicę, ale co tam, pfff, nam to latało koło nosa! Jak już połaziliśmy nieco, działki inne pooglądaliśmy, ze słońcem się zbrataliśmy i już droga powrotna nam się marzyła, moja córka przeleciała całym pędem przez ciąg kałuż, które jej do pasa sięgały. Im głośniej wołaliśmy i szybciej goniliśmy, tym więcej wody w buty nabierała. Ośmioletni kolega Zosi, co się z nami na spacer wybrał, westchnął tylko: zawsze o takim biegu przez kałuże marzyłem... Nic to, przyszliśmy szybko do domu, przebraliśmy dziecko, wykręciliśmy spodnie, kurtkę i bluzę, wyciągnęliśmy z zaplecza zakopane w najgłębszym kącie kartony, w których spokojnie spoczywały kalosze, ubrałam dziecię ponownie i poszło się bawić przed dom. Trwało to zaledwie dziesięć minut. Przyszła po nich księżniczka umoczona w glinie od czubka głowy do czubka kaloszy. W zębach zgrzytał piach. Bo gliny się również najadła. Zdjęłam z niej tę skorupę i czeka teraz na wypłukanie z tego piachu wszędobylskiego. Przebrałam ją kolejny raz i tym razem zaryglowałam drzwi i pod elektrycznego pastucha podpięłam, żeby córkę w domu utrzymać. Znawcy twierdzą, że dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe. Zosia na bank należała do drugiej grupy. A później przyszła sąsiadka, przeszłyśmy na ty i miło się wieczór przy kieliszku wina czerwonego skończył. A następnie okazało się, że dysponujemy zaledwie jednym pampersem i jedyna ciocia, co nie spożyła, wsiadła za kółko i do tesco pognała dla chrześniaka po pieluchy. No matko no, jakoś nam spadły te pieluchy z listy zakupowej. I tyle, terapii odwykowej ciąg dalszy, to już dzień szósty, a ja ciągle jak na odtruciu. No ludzie no, serwisanci, no zlitujcie się, tu matka karmiąca się internetu domaga!!!

piątek, 23 marca 2007

aż cholera netu nie mam


Franek spał anielsko na tarasie opatulony po szyje, bo u nas musi, po prostu musi być wiosna zimą i zima wiosną i śnieg i 2 stopnie i w ogóle pogoda, że szkoda mówić.
Zosia bawiła się z tatą w swoim pokoju, to znaczy chyba bawili się w odpoczynek, bo jak tam zajrzałam miał półotwarte (półzamknięte) oczy i nieobecny wyraz twarzy.
Ale zaraz Zosia przybiegła do mnie i rzecze: mamo, daj nam czekolady.
Oboje są jej wiernymi fanatykami, ale coś mi śmierdziało, bo przecież tata hmmm, no cóż, spał.
-Ale dlaczego mam wam dać czekoladę?
-bo jesteśmy głodni.
-ale przecież niedawno był obiad. Nie najedliście się?
-najedliśmy, ale chcemy teraz czekolady.
-no ale czy tata przypadkiem nie śpi?
-śpi, tylko ja będę jadła.
Nie dostała, rzecz jasna, ale umie sobie dziewczę zorganizować przyjemności, prawda?
Zjeżdżają się goście, ale to tacy goście, co się i dziećmi zajmą i ugotują obiad, ręce do pomocy dodatkowe.
Lekuchno się tylko boję, że zarazimy ich ospą, na którą ciągle czekamy i co ujawnić się nie chce, ale siedzimy w domu jak te turki, żeby ewentualnego wirusa nie rozprzestrzeniać.
W każdym razie lustruję te moje dzieci co chwilę w poszukiwaniu krostek. I temperaturę sprawdzam jedynie co trzy minuty na czole.
No tak już mam. Panika na drugie.
Za oknem stoi bałwan. Nie listonosz, nie inkasent, nie sąsiad, ale zwykły śniegowy bałwan. Pisałam już,  że u nas musi być jakoś zawsze inaczej, niżby wypadało. Mamy wiosnę ale taką specyficzną. No białą po prostu.
Cały dzień minął na oczekiwaniu na szambiarza, ludzie kochani, oni zawsze spóźniają się kilka godzin. A dziś już normalnie przeszedł samego siebie. Miał być o 14, po 17 odebrał wreszcie telefon (a my oczywiście jak na szpilkach, bo już kipi) i powiedział, że dziś nie da rady. Taaa, a my se te nadwyżki wysiorbiemy albo co i na wiaderko będziemy robić i przez okno wylewać, żeby kultywować tradycje średniowieczne, bo tradycja to rzecz święta.Przyjechał w końcu popędzony i już pralka chodzi i dzieci pluskają się w wannie radośnie i w ogóle sielaneczka łazienkowa,bo szambo puściutkie. Mała rzecz a cieszy!Franek przespał dziś na tarasie jedynie cztery i pół godziny i ma zapowiedziane, że na noc też na taras wyleci, bo on w nocy tak ładnie nie śpi. Jemu jedynemu ten nagły atak zimy jakoś nie przeszkadza.A po południu znów zasnął na jakieś 40 minut i nie obudził się nawet przy przekładaniu do łóżeczka i przecież to całkiem normalne, bo przecież w dzień nie spał wcale i wstał o 5 rano razem z mamusią rześką i wyspaną i po prostu nimfą zwiewną poranną. I nie mamy internetu i wcale ale to wcale mnie to nie wkurza i dlatego tak sobie klepię w tę klawiaturę, żeby już za kilka dni mam nadzieję, jak nam kontakt ze światem przywrócą serwisanci, wkleić te dowody tęsknoty za siecią masowo z kilku dni.  

poniedziałek, 19 marca 2007

haute couture


Poszłam kupić Małoletniej te buty w sobotę, bo już wrzody na żołądku miałam od stresu, że te obuwnicze mercedesy sobie pobrudzi w glinie, która spowija naszą działkę.
Weszłam do sklepu sama, bo Małoletnia jakoś ostatnio nie cierpi miejsc publicznych, i utonęłam na pół godziny. Bo butów tysiące i ubrań i nie tylko dziecięcych i o Boże nie mam się w co ubrać!
Wybrałam wreszcie trzy pary, przez okno pokazałam, Zosia wybrała, ale o przymierzeniu mowy już nie było, stanęłam w kolejce do kasy (tak, niestety była kolejka) i rozpoczęłam proces myślowy o rozbudowie domu i wtem ... ujrzałam kobietę w kaloszach. No jak pragnę zdrowia była w kaloszach czarnych o szerokich noskach i cholewkach, no po prostu gumofilce.
I rybaczki.
A obok stała kobieta, która prawdopodobnie była mamą wcześniej wspomnianej i miała na nogach co? Nietrudno zgadnąć: kalosze.
I proces myślowy mój natychmiast zmienił tor i pomyślałam, że ludzie to luster w domach nie mają, ale, że nie dyskutuje się na temat gustów, to nie dyskutowałam, bo podstawy dobrego wychowania jeszcze posiadam.
Ale już zaraz podeszły te panie blisko i ujrzałam, iż dzierży ta młodsza w dłoni torebkę od Prady. I tyle w temacie. Teraz szukam takich kaloszy na allegro, żeby być z modą na bieżąco, a do tego obuwie to sprawdzi się doskonale na naszej wsi bez ulic brukowanych!
Matko, jaka ja nie up-to-date jestem.
A ja je o bezguście podejrzewałam.
A one pewnie trendy, dżezi czy jak tam sie teraz mówi.
Pięknie, kurde, pięknie...

niedziela, 18 marca 2007

wszystkie Ryśki to fajne chłopaki


Powiła moja przyjaciółka dziś syna.
Sms wyrwał mnie ze snu już o 7 rano i w normalnych warunkach bym go hmmm zignorowała, ale że czekałam na tę wiadomość od kilku już tygodni i miałam przeczucie, że tegoż tematu ten sms dotyczy, porwałam się z łóżka budząc przy okazji męża i mówiąc, że chyba się małe urodziło. No urodził się Maluch o 5 rano po 12 godzinach męczarni i czapki z głów, moje się rodziły 6 i 8 godzin i dzięki wielkie na końcu wrzeszczałam, że już nie dam rady dziękuję do widzenia, wychodzę.
No i doszłam też do wniosku, że terminologia myląca jest w języku polskim, bo mówi się tak: urodziłem się tego i tego dnia o tej i o tej godzinie.
No dzięki. Sam się urodziłeś? Matka to tylko sobie leżała i machała nóżką podczas tego porodu, tak? I winko popijała. I harlekina podczytywała. Taaak.
Po angielsku chociaż jeszcze strona bierna jest zachowana: zostałem urodzony. Bo tak było prawdę mówiąc. Taa, wiem, dla dziecka poród to też nie bułka z masłem. Ale na litość boską, które z Was to pamięta? No które???
A która pamięta wysiłek porodu? Założę się, że każda! Spośród tych rodzących rzecz jasna.
Zośka się urodziła, bo ją wyciągnęli siup i już była. Tyłkiem do przodu szła jak burza i niewiele brakowało, żeby wyszła drogą tradycyjną, bez cięcia.
Franek natomiast został urodzony już jak należy. W bólach, jękach i bez znieczulenia.
I szacunek należy się każdej, która to przeszła.
Maraton, tak? Wysiłek porównywalny do przebiegnięcia maratonu?
Dzięki, przebiegłam juz półtora powiedzmy, chyba starczy tych metafor, następny to będzie maraton prawdziwy i powiem Wam, jak to jest z tym wysiłkiem. Na wysiłek porównywalny nie mam na razie ochoty.
Ale to pierwszy raz, kiedy ktoś mi tak bliski rodzi dziecko i powiem Wam, że to radość ogromna. Naprawdę. I cudownie jest czuć tę radość bez bólu, zmęczenia i rozedrgania hormonalnego. I naprawdę tak bardzo się cieszę, że się Im udało. I że są już razem. I chyba sobie trochę popłaczę ze wzruszenia. Bo tak mi jakoś szczęśliwie.

piątek, 16 marca 2007

rezerwa


No i wczoraj się stało.
Powiedziałam Mu.
Powiedziałam o blogu.
Bo to jest taki specyficzny rodzaj ekshibicjonizmu, to prowadzenie blogu, o którym niekoniecznie chce się mówić znajomym. Tym bardziej jeśli znajomi nie są zwolennikami takiej formy uzewnętrzniania. Nie wiem, no może się boi ten mój mąż, że jakieś sekrety ujawnię kompromitujące, ale chcę Cie Kochanie (jeśli w ogóle tu zajrzysz) uspokoić. Nie ma takiej raczej możliwości.
Wczorajsza gazeta raczej przyda się do owijania garnka z ryżem, bo wczoraj jakoś nie było okazji poczytać, a dziś jest już jakby nieaktualna. Czekałam na powrót taty do 18 i już o 20 znów go nie było, pojechał się hmm hmm „uczyć”, a ja co, no, wykąpałam, nakarmiłam, mamusiu ja chcę dziś na kolację kiełbaskę, no i grzałam śląską, położyłam spać, rozmawiając jednocześnie po drodze z głodnymi szczegółów życia naszych dzieci krewnymi i powinowatymi. I już o dwudziestej drugiej trzynaście wszedł mąż ukochany, ujrzał mnie nad kubkiem herbaty bez dzieci uwieszonych czule na moich rękach i mówił do mnie miszczuniu. To nic, że Franek trzy minuty później już nie spał. Efekt na wejście był. I powiedział on do mnież: nie martw się jutro wrócę wcześnie, będę koło drugiej najpóźniej.
Od trzynastej dziś liczyłam minuty. Franka zęby (albo cokolwiek to jest) i wiatr i Zosi nerwy i brak kefiru w pobliskim spożywczym, to wszystko nadszarpnęło moją cierpliwość i już te minuty liczyłam. I o czternastej trzydzieści nie wytrzymałam i zadzwoniłam. I usłyszałam: tak, tak, już wyjeżdżam, będę za półtorej godziny. WRRRRRRRRRR. Nie obiecuje się, że się wróci wcześnie i się nie wraca. A już szczególnie w piątek, jak się ciągnie na rezerwie.
No ale nic, grunt, że jest, wędzi Franka przy ognisku z trawy, Zosia bawi się z sąsiadem, jej jedynym kochanym dziś (ale mam obietnicę, że jutro mnie pokocha), weekend i pfff, damy radę.
Dziś też kupiłam sobie gazetę i jutro też zamierzam wysokie obcasy przeczytać. I z takimż postanowieniem żegnam się czule!

czwartek, 15 marca 2007

pośród lasów i hałasów


Poszłam więc dziś na spacer i zamiast do lasu skręciłam w pewną ulicę w miasteczku tuż obok mojego miasta.
I o_matko_jedyna_Chryste_Panie jakie tam są domy. Żeby unaocznić, napiszę jedynie, że garaże tych domostw są większe niż dom mój własny. No dobra, że dom mój własny to letnisko, ojejku, zaraz tam afera. I jak tak te domy oglądałam, to zaraz doganiały mnie takież oto pytania: kto te domy sprząta? Ile czasu dziennie to pochłania, bo ja zamiatam w moim domu kilkadziesiąt razy dziennie. A drugie pytanie, któreż to zawsze nasuwa mi się w takich okolicznościach, to ile oni płacą za ogrzewanie, czy też ileż węgla na zimę kupują, bo bez wątpienia są wśród właścicieli takich domów prawdziwi tradycjonaliści, którzy zamiast wygodnego ogrzewania centralnego montują w każdym pokoju piec kaflowy i wracają do korzeni i mają rustykalne kuchnie.
Bo, jak już piszę o pytaniach, które mi się nasuwają w określonych sytuacjach, zawsze, ale to zawsze jak widzę mężczyznę na oko tak dwudziestopięcioletniego (w rzeczywistości więc góra dziewiętnastolatka) za kierownicą BMW czarnego o oponie szerokości całego kompletu opon do fabii i przyciemnianych szybach, to podejrzewam go o szemrane interesy. No już tak mam i przepraszam wszystkich młodzieńców, którym niesłusznie mafijne konszachty zarzucam.
Albo też zastanawiam się, jak on mieszka, skoro taką furą jeździ. A jak widzę młodą dziewczynę za kółkiem luksusowego kabrioleta, to pytam, czym jeździ jej mąż/tata?
I takim to tokiem podążają moje myśli, gdy nic innego ich nie zajmuje.
Nauczyłabym się jeździć na rolkach, które od lat w szafie leżą. Ba, nawet do nich cały komplet ochraniaczy nabyłam, by swe członki chronić, ale w ciążę zaszłam byłam i temat jakby zamarł. I wraca teraz z wiosną, bo chcę zamienić tkankę tłuszczową na mięśniową. I, zapytacie, gdzie problem. Problem w tym, że niewygodnie jeździ się po błocie. Albo po kostce brukowej. Po lesie też jakby nieteges.
Sprawa rolek więc przyschnąć musi.
Może więc poszłabym w kierunku tańca? Albo roweru? Muszę jedynie takowy nabyć i jak śmignę w las, to długo mnie będą szukać. Dobrze, że chociaż na rowerze umiem jeździć i w tej kwestii nie muszę podejmować tematu nauki.
Nabyłam w sklepie wyborczą. Taki sobie zrobiłam egzotyczny i luksusowy prezent, bo nie pamiętam kiedy ostatnio usiadłam tak sobie beztrosko i czytałam gazetę. Dziś tak chyba zrobię. Wpakowawszy sobie uprzednio korki do uszu.
To idę czytać. A najpierw może kawę sobie zrobię. I tak o, poczekam na męża ukochanego. I już w progu przekaże mu dzieci.
I zaprzestanę poszukiwania krostek. Krostki to ostatnio evergreen.
Oj gdyby nie pewna szczecińska Dobra Dusza, chyba wcale spać bym wczoraj nie poszła. Ale o tym kiedy indziej.
Spadam na prasówkę.

środa, 14 marca 2007

spider notka


jestem generatorem kolejek.
jeszcze za czasów ciążowych z Franciszkiem, po wizycie u lekarza wrócilismy do
miasteczka naszego peryferyjnego i matka powiedziała do męża i dziecka - idę do
apteki po dwa kilo leków, a Wy się soba zajmijcie przez tę
chwilę w domu. Jak sie urwałam z postronka to nawet do
Biedronki sie doczłapałam (ojej, no, u nas w miasteczku na przedmiściach
odreagowują matki polki w biedronce, na miejscu
centrów handlowych nie było). No i patrzę - dwie kasy czynne,
luzik, dam radę. Poczłapalam do tej biedrony po arbuza
oczywiscie, bo mnie chęć nieodparta na owoc tenże naszła (wyznaję bowiem od lat, że arbuz to najlepszy z wszytkich dostępnych pokarmów na świecie).
Zanim nabyłam kilo bananów, ser zółty raz i topiony,
batony dla męża icotamjeszcze kasa czynna była jedna, a do
niej tysiąćpięciuset ludzi. Nic to, pomyślałam, u rzeźnika
nikogo nie ma...
hmmm. Jak już się zakleszczyłam w tej megakolejce na amen,
to przyszła łaskawie druga kasjerka i za mną sie zrobiło
pusto... A wszyscy przede mna obsłużeni poszli stanąć do
rzeźnika. Więc (nie zaczyna się zdania od więc) ja już w
kolejnym ogonie nie stanęłam, innego rzeźnika miałam po drodze.
Ale ja już tak mam. Moja koleżanka opowiadała mi, że jak ona
wchodzi do sklepu, jest pusto i za nią się kolejka ustawia.
Ja stanowię przypadek odwrotny - wchodzę - milion ludzi, a
jak kupuję, to za mna nikogo...
a pamiętam jeszcze, że w biedronce
arbuza nie bylo... pfffff a mąż już się zdenerwował, że mnie tak
długo nie było (juz nawet do ktokolwiek widział ktokolwiek wie
dzwonił), bo niby tylko do apteki, a 45 minut mnie nie było.
Ojej no, przecież dwa kilo leków do domu dotagać jakoś
trzeba było...(ale wczoraj numer podobny mi wysmarował, wyszedł zamknąć samochód i po czterdziestu siedmiu minutach, a samochód pod domem stoi, przypomniały mi się te wszystkie hstorie, że facet po fajki wychodzi i wraca po dwudziestu trzech latach skruszony i bardzo chce dzieci zobaczyć. Zagadał się z sąsiadem zza płotu)
I pamiętam, że jak sobie zapodałam na noc te wszystkie leki, które mi pan
doktor zapisał to mi jeszcze tylko relanium zabrakło, żeby
przespać tę noc bez zgagi i żoładka na wierzch wywróconego.
dwie pod jezyk, a juz takie ohydne, ze wyobraźcie sobie, że
Wam kto każe wapno ze ścian żreć i do tego gorzkie. Do rana
gorycz w gębie miałam. Więcej już go nie wzięłam, głupich nie ma. Wcześniej juz nie posłuchałam lekarza i leków nie
brałam i nic złego z tego nie wyniknęło, a śmiem twierdzić,
że tylko dobrego.
A w starym mieszkaniu nam sie hodowla pajakow
założyła, mieliśmy takiego zakibelniaczka. Często do niego zaglądałam z powodu ciąży i sikania sto razy dziennie. I ta hodowla nam się nawet poszerzyła! wracamy my bowiem do domu dnia ktoregoś z
dłuższego pobytu na działce, no i płaczę ja mężowi, że nasz
pająk to na pewno z tęsknoty (no bo nie z braku swiatła)
umarł, aż tu nagle widzę dwa pająki :) Tępam z biologii, ale
chyba pająki dwupłciowe nie są, co? To jak on się
rozmnożył?? No chyba nie przez pączkowanie, nie?
No to Wam jeszcze cos napisze. Otóż odmroziłam sobie we wtorek obiad.
AAAA to nie dla wrażliwców, nie czytać mi tego, jak ktoś się
brzydzi!
Wypadł rosołek (wracając do rzeczy). trochę był gorący, więc dmuchałam i nagle, na
mojej łyżce, ukazał się widok nastepujący
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.

.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
ugotowany w rosole pająk.
nie taki sobie kosarz.
nie też znów jakiś wypasiony krzyżak.
taki zwykły, mały pająk około 3 cm ugotowany. tylko mięsa na
nim niewiele było, odnóża patykowate.
wniosek mi sie nasunał, że hibernacji pająki nie przeżywają,
ale może on by przezył, gdybym go po tym zamrożeniu nie
ugotowała do 100 stopni?
Zapytacie może, czy zjadłam. Otóż nie, i Zosi też jakoś nie
zachęcałam. Tak więc uważajcie na
hodowle pajaków w Waszych domach :) Bo nigdy nie wiadomo, czy
akurat im Wasz rosołek nie zasmakuje i nie skończą
tragicznie jak ten nasz.
dobrze, ze w naszym nowym domku
jest mało pająków. he he.
hehe
hehehe.
Bo one fcale a fcale nie lubią leśnych podmokłych
terytoriów, na jakich nam przyszło mieszkać.
Dobrze, że nie mam jakiejś arachnofobii, to by dopiero było.
Ale jak nam czasem wylezie taki bysior ze 5 centymetrow duży (może trochę przesadzam, ale dramaturgia musi być!), to nie wiadamo, czy z młotkiem na niego nacierać, czy wystarczy pogrzebacz kominkowy.
Czy ktoś wie, czy takie pająki gryzą? Bo martwi nas ciut,że pewnego ranka obudzimy się bez któregoś odnóża, bo nam zezłoszczone i głodne zemsty pająki-kuzynowie tych, co już życie pod kapciami stracili-odeżrą.

.


Byłam wczoraj usunąć kamień nazębny. Jestem znów kilo lżejsza. Jak tak dalej pójdzie, to kiedy wezmę na ręce me potomstwo sztuk dwa, to podwoję swoją wagę. Może jednak trzeba było te osady zwapnione zostawić? Wiatr dziś wieje i boję się, że mnie przewróci, więc zapobiegawczo siedzę na tarasie, a co!
Ale będąc już w tej spółdzielni zdrowotnej zdecydowałam zbadać swoją krew, w ramach porządków wiosennych. I ta laborantka spojrzała na mnie i powiedziała: ale pani to taka chuda, nie?
I teraz co ona miała na myśli mogę jedynie zgadywać: że bała się, że jaj tam zejdę i głową o kant biurka przyrżnę i kłopot będzie miała, albo że w moich rękach witkach żyły nie odnajdzie albo co ona jeszcze na myśli mieć mogła?????? Powiedziałam jej, że dziecko ze mnie wyżera kilogramy jakże cenne, ale na przekonaną nie wyglądała.
A później pani w recepcji zadziwiona była lekuchno, kiedy jej wręczyłam zaświadczenie, że jestem ubezpieczona i że właśnie trwa ostatni być może w moim życiu dzień urlopu macierzyńskiego. Mówiła, że tak wcześnie już bar zamykam? Bo ja to z tego gatunku, co jak ktoś zadzwoni do drzwi i ja otworzę, to ten dzwoniący mówi: poproś rodziców albo kogoś dorosłego. No wiem, że mam pryszcze. Tylko w ciążach ich nie miałam (tak, ciąże to był dla mojej cery czas błogosławiony). No wiem, że jestem drobna. Ale na Boga znaczni bliżej mi do trzydziestki niż do dwudziestki, matka dzieciom jestem przecież.
No dobra, fałszywej skromności dość, nieco mi pochlebia, jak ktoś mnie o dorosłych pyta, ale czasem hmm wino kupując też się musze legitymować...
Moja mama kupiła Zosi buty. Naturino. Zemdlałam, jak je zobaczyłam (ja do tego sklepu w ogóle nie wchodzę), a drugi raz zemdlałam, jak zobaczyłam ich cenę. I teraz się denerwuję, jak widzę dokąd Zosia w tych butach wędruje, jak wisząc na płocie zadzierzga znajomość z sąsiadem, jak rozkopuje popiół z byłego ogniska i jak jej buty jeszcze wczoraj różowe nabierają barwy soczystego brązu...
Zosia dziś nie kocha nikogo oprócz Franka, Maurycego i Marcela (sąsiedzi zza płotu).
A Franek tak uwielbia zabawy z Zosią (nawet, jak ta go, nie bójmy się użyć tego słowa, maltretuje), że z ryk czarowny zmienia na głośny hihot, za to Zosia, która ryczy czasem, kiedy sie lekko stuknie w rękę, nie reaguje w ogóle, kiedy Franek ciągnie ją za włosy i wyrywa całe pęki tych loków. Jak to wczoraj zobaczyłam, padłam,bo Zośka się nie da uczesać, a tu nic, aż sprawdziłam, czy jej te kudły same nie wychodzą. Ale nie, Franciszek jej wyrwał, a jak on pociągnie, to ja kwiczę z bólu, bo Małpiszon nie puszcza.
No i tak. Idę wieszać drugą pralkę prania.
Pomidorowa już gotowa. A Wy co macie na obiad?

.


Byłam wczoraj usunąć kamień nazębny. Jestem znów kilo lżejsza. Jak tak dalej pójdzie, to kiedy wezmę na ręce me potomstwo sztuk dwa, to podwoję swoją wagę. Może jednak trzeba było te osady zwapnione zostawić? Wiatr dziś wieje i boję się, że mnie przewróci, więc zapobiegawczo siedzę na tarasie, a co!
Ale będąc już w tej spółdzielni zdrowotnej zdecydowałam zbadać swoją krew, w ramach porządków wiosennych. I ta laborantka spojrzała na mnie i powiedziała: ale pani to taka chuda, nie?
I teraz co ona miała na myśli mogę jedynie zgadywać: że bała się, że jaj tam zejdę i głową o kant biurka przyrżnę i kłopot będzie miała, albo że w moich rękach witkach żyły nie odnajdzie albo co ona jeszcze na myśli mieć mogła?????? Powiedziałam jej, że dziecko ze mnie wyżera kilogramy jakże cenne, ale na przekonaną nie wyglądała.
A później pani w recepcji zadziwiona była lekuchno, kiedy jej wręczyłam zaświadczenie, że jestem ubezpieczona i że właśnie trwa ostatni być może w moim życiu dzień urlopu macierzyńskiego. Mówiła, że tak wcześnie już bar zamykam? Bo ja to z tego gatunku, co jak ktoś zadzwoni do drzwi i ja otworzę, to ten dzwoniący mówi: poproś rodziców albo kogoś dorosłego. No wiem, że mam pryszcze. Tylko w ciążach ich nie miałam (tak, ciąże to był dla mojej cery czas błogosławiony). No wiem, że jestem drobna. Ale na Boga znaczni bliżej mi do trzydziestki niż do dwudziestki, matka dzieciom jestem przecież.
No dobra, fałszywej skromności dość, nieco mi pochlebia, jak ktoś mnie o dorosłych pyta, ale czasem hmm wino kupując też się musze legitymować...
Moja mama kupiła Zosi buty. Naturino. Zemdlałam, jak je zobaczyłam (ja do tego sklepu w ogóle nie wchodzę), a drugi raz zemdlałam, jak zobaczyłam ich cenę. I teraz się denerwuję, jak widzę dokąd Zosia w tych butach wędruje, jak wisząc na płocie zadzierzga znajomość z sąsiadem, jak rozkopuje popiół z byłego ogniska i jak jej buty jeszcze wczoraj różowe nabierają barwy soczystego brązu...
Zosia dziś nie kocha nikogo oprócz Franka, Maurycego i Marcela (sąsiedzi zza płotu).
A Franek tak uwielbia zabawy z Zosią (nawet, jak ta go, nie bójmy się użyć tego słowa, maltretuje), że z ryk czarowny zmienia na głośny hihot, za to Zosia, która ryczy czasem, kiedy sie lekko stuknie w rękę, nie reaguje w ogóle, kiedy Franek ciągnie ją za włosy i wyrywa całe pęki tych loków. Jak to wczoraj zobaczyłam, padłam,bo Zośka się nie da uczesać, a tu nic, aż sprawdziłam, czy jej te kudły same nie wychodzą. Ale nie, Franciszek jej wyrwał, a jak on pociągnie, to ja kwiczę z bólu, bo Małpiszon nie puszcza.
No i tak. Idę wieszać drugą pralkę prania.
Pomidorowa już gotowa. A Wy co macie na obiad?

poniedziałek, 12 marca 2007

cieplejszy wieje wiatr


ależ ja dziś płodna jestem...
ale takie spostrzeżenie rzucam.
Ciepło jest. Naprawdę. W cieniu 18 stopni, to naprawdę przecież i obiektywnie ciepło.
Wiem, że dopiero śnieg padał i zima była, ale dziś naprawdę jest ciepło. I powiedzcież mi, drogie matki, dlaczego Wasze dzieci, spore już, noszą dziś czapki, buty na kostkę i szaliki pod szyją???
My w efekcie Zosi butów jeszcze nie kupiliśmy, wiec dziś na spacer poszła w uwaga uwaga będzie ostro: klapkach. Tak, tak, nogi i tak miała ciepłe. A Franciszek w spodniach dresowych też gołymi stopami fikał. No bo przecież jest ciepło. Łatwiej o choroby z przegrzania niż z wyziębienia!
i jak mi żal było chłopca mijanego po drodze, bo aż purpurowy był. No mama jego też opatulona. No może tak lubią. Jedni lubią cośtam, a drudzy jak im nogi śmierdzą (z kabaretu moralnego niepokoju).
Dobra, gryczana dochodzi, gulasz też, czas się i starsze potomstwo posilić.

som...brero


o rany, jak ja nie lubię reklamy jogobelli, w której jedna ciężarna dziewczyna zachwala rzeczony. I nie rzecz w produkcie, a w dykcji tej matki przyszłej. Nie mieli na stanie kobiety, która po polsku mówi ładnie??? Casting im nie wyszedł? Nie było chętnych więcej? Nie wiem, w każdym razie wybrali kobietę, która mówi, że w jogurcie som owoce, które pachnom o Jezu na samo wspomnienie mną trzęsie. 
w domu cisza, jak makiem zasiał, tylko ja na posterunku, nawet radio nie brzdąka.
na dobranoc usłyszałam: mamo, mogę ci coś powiedzieć? kocham Cię. 
i ja je oba kocham, jak sama nie wiem co.

włącz ciekawość


siedzę więc ja sobie na tym tarasie i opalam się, Franek się przebudza jedynie na krótkie chwile, Zosia grzebie w glinie, bo piaskownicy się jeszcze nie doczekała.
A przed chwilą było tak: poszła ta moja córka do łazienki siusiu robić. Długo coś nie wracała, zajrzałam do niej a tam królewna na nocniku siedzi, w ręce rozłożona ulotka ntv i rzecze Zosia do mnie: włącz ciekawość czytam.
Nie powiem, o co uderzyła ma szczęka. Kafelki do wymiany, tak rypnęła.
Dom się sam wysprząta, obiad sam sie chyba ugotuje, jak tu gotować, kiedy w marcu jak w maju?
Kawa pobudzająca, słońce ładuje baterie, to chyba jest moje miejsce na ziemi.
Czekam na smooth jazz, co to go na allegro nabyłam i wtedy chyba z tarasu siłą będą mnie zganiać.
Muchy znów się obudziły, łapki nadal brak, ale ja im jeszcze pokażę!
ps. właśnie mój uroczy sąsiad, co bramy nigdy sam sobie nie otwiera, zawsze trąbi na swoją kobietę (czasem po kilku sekundach wznawia klakson, ona chyba w blokach startowych na niego czeka, deszcz, nie deszcz, snieżyca czy gradobicie... ona to go musi kochać), krzyknął do swojego kilkuletniego syna: Marcin, do domu kur... matko, jaki subtelny. Chyba kocha swoją rodzinę równie mocno, jak rodzina kocha jego!

Monday, bloody Monday


Wygląda to tak: Franek odmawia współpracy wszelakiej, jeść nie chce, bawić się nie chce, leżeć nie chce-ryczy.
Zosia przyniosła przed chwilą pojemnik z pieluchami. Zużytymi, dodam. Śmierdzi.
Zosia ubrała się w dwie pary majtek. Jedne zawdziała na głowę, drugie na piżamę. I tak, o. A u Teletubisiów zima, ale mają głupio...
Zaraz się ubiorę i tę podwójną riebjatę na dwór wyprowadzę, bo słońce grzeje solidnie i szkoda każdej chwili.
No to zaczynamy nowy tydzień. Ale najpierw zutylizuję te pieluchy, bo wytrzymać na Boga trudno w takim otoczeniu.

niedziela, 11 marca 2007

pinacolada


No i mało co a bym się zfrajerowała. Bo się na Kopakabanę wybierałam, a okazuje się, że w Brazylii jest inna najpiękniejsza plaża świata. I mało co, a bym ją ominęła podczas moich podróży. Nazwy tej plaży już oczywiście nie pamiętam, ale wykopię ją choćby spod ziemi.
A wczoraj, jak piekłam maffiny i kroiłam sałatkę i robiłam się na bóstwo jednocześnie to Wojciech C. w trójce uraczył mnie całą serią sals i muzyki takiej, że sałatkę pokroiłam niezbyt równo (jak można kroić słątkę i tańczyć jednocześnie? Można otóż!). I już nie mogę sie doczekać, kiedy zaczną się zapisy na warsztaty taneczne i śmignę na tę salsę. Już w sierpniu... już w sierpniu...
A goście byli i było miło, bo to w końcu przyjaciele, znamy się juz ponad dekadę ikonie razem możemy kraść.
Fondue czekoladowe pyszne!
A, zapomniałabym: jest dla mnie ratunek!!! Obejrzałam Supersize me! I wiem już, że można przytyć w miesiąc. Może jak tak się potuczę makami przez kilka tygodni to osiągnę te 50 kilo? I wiatr mnie nie zdmuchnie na spacerze? I wózka nie będę się musiała trzymać?
Ech. Idę gotować carbonare. I rezerwować lot do Rio.

piątek, 9 marca 2007

frajdej


Mam.
Już wiem, co to pełnia szczęścia: Zosia śpi, Franek śpi, laptop na kolanach, kawa i papieros (ulalala, zapędziłam się, nie palę). Jeszcze jakaś muzyka by się nadała, no to siup Eve Cassidy sobie dam. Albo nie, przy Evie rodziłam, niech mi lepiej tego nie przypomina... to może Dziewieć milionów rowerów pekińskich... już. Piękny początek weekendu.
Uwielbiam moje dzieci. I wzruszają mnie obrazki, kiedy się bawią (Zosia Frankiem raczej), albo całują albo śpiewają sobie... no, ale powiedzmy sobie szczerze, takich momentów dziennie bywa ile... dwa, trzy, góra cztery. Co razem daje ile... no góra 15 minut. A pózniej jest codzienność. Ryk, budzenie się nawzajem, kopanie (i tu znowu raczej Zosia Franka), kłopoty i "maaaaamoooo, zrobiłam kupkę". No i z Frankiem przy cycku lecę ten goły mały tyłek podcierać. Nie no wiem, nikt nie mówił,że będzie łatwo. Nie jest. I jak fajnie było z jdnym dzieckiem. Chyba się nudziłam.
Tak sobie za okno wyglądam i chyba się na basen wybiorę. I buty nabędę dla Młodej, bo w zimowych nóżki się jakoś pocą. Zaskoczyła mnie ta wiosna.
I jak bardzo chętnie zjadłabym sobie frytki takie niemrożone.
I popiła to kolą.
Leniwie się weekend zaczyna. A jutro goście. Dlaczego my wiecznie mamy gości?? Tydzień temu goście, wczoraj goście, jutro goście, za tydzień w gości, za dwa tygodnie goście. Kiedy ja ten taras jakoś zadomowię? Gośćmi go mam obsadzić, czy co?
Nic to, zrobie czekoladowe fondue, upiekę ciastka i już zanim padnę na pysk przyjmę gości zadowlona, szczęśliwa i przyjaźnie do ludzi nastawiona.
A podobno bociany gdzieś już przyleciały, z rana wczesnego jakieś słowiki nam trele urządzają, małpi gaj czy ptasie radio czy coś, wiosna panie dzieju naprawdę wiosna.

czwartek, 8 marca 2007

it's raining men


no i to byłoby na tyle z wiosną. Dziś taras off. I nici z opalenizny. Chyba do Egiptu polecę. Albo do Brazylii? Jutro? Nie ma problemu tylko się spakuję, nabędę bilet lotniczy i siup. Halo? LOT? pojedynczy bilet przy oknie na Kopakabanę, please! (czy wspominałam, że nigdy nie leciałam samolotem? Tak, tak, uchował się jeszcze taki egzemplarz na świecie, dziewica w prestworzach).
Wczoraj już nawet o 0:42 włączyliśmy Diabła od Prady. I nawet się zaśmiałam, jak kazała sobie pani Gabbane przeliterować. Ale o 1:13 am przysnęłam. Dziś drugi odcinek. Kill Bill udało mi się w dwunastu obejrzeć odcinkach. W myśl zasady chyba, że trzeba sobie przyjemności dozować. 
No nic, jakoś sobię poradzę z tą jesienią za oknem, wielki kubek herbaty z cytryną, kominek i ryk Franka, co śpi jedynie na dworze. Poczytam, jak to jakaś pani minister chce życie ułatwić matkom (pewnie bezdzietna, hehehe). Poukładam zabawki, ugotuję obiad. No proza życia, Kopakabana następnym razem. Jezu, znów jest tylko 6 stopni!

dzień kobiet niech każdy się dowie


No i jakbym była, kurcze, jasnowidzem. Wizjoner jak nic ze mnie.
Franek niewyprowadzony krzyczał (o co on tak wrzeszczy, do ciężkiej cholery!), moja cierpliwość skończyła się o 14.02, kiedy to płakał jak gotowałam Zosi i sobie i mężowi też obiad, bo oni też by zaczeli warczeć, gdyby go nie dostali, no więc o tej 14.02, kiedy to cały dom uroczo śmierdział smażoną rybą a on ryczeć nie przestał (może on od tego smrodu ryczał???) podjęłam męską decyzję: deszcz-niedeszcz, iść trzeba, bo nie wytrzymam jak Boga kocham. Ubrałam moje prawie campery (a prawie, jak wiemy, robi różnicę), nawlekłam dżinsową kurtkę (na puchową juz naprawdę patrzeć nie mogę) ubrałam Zosię, Franka wpakowałam w ten wózek i huzia na nasze Szanselize. Jeszcze nie doszłam do furtki, a już spodnie do kolan mokre a prawiecampery utytłane w błocku. A za bramą jeszcze gorzej. I po co mi to było? No może po to, że Franek jeszcze śpi na tarasie i doglądam go przez okno, a ja se fruwam po tym sieciowym nieboskłonie. Ale te doznania i cholera jasna kałuże do kolan i Zosia w KAŻDEJ z nich i różowe buciki już dawno nieróżowe tylko w mazi czarnej błotnistej i to wszystko dla kilku bezcennych chwil dla mnie (no dobra, przebywanie na świżym powietrzu zdrowie jakoś buduje, czy coś). Ale ja się nadal pytam: kiedy tu będzie droga???? Miasto wojewódzkie w końcu.
Aha, deszcz nie padał.
No i teraz wystarczy li i jedynie wywietrzyć ten dom z rybiego odoru, upiec jakieś ciasteczka, posprzątać, umyć głowę, powiesić pranie, nakarmić Młodego, zajrzeć mu do pieluchy, maznąć się jakimś podkładem i korektorem pod oczy KO-NIECZ-NIE i już mogę przyjąć gości i świętować dzień kobiet. Sobie zasłużyłam chyba, kurcze, nie? Tralalalala

środa, 7 marca 2007

zapach wędzonki


Chyba zbyt optymistycznie potraktowałam tę wiosnę. Trzecia pralka prania nie zmieści się już nigdzie. A dwie poprzednie chyba znów nadają się do prania, bo wiatr potraktował je czarownym zapachem palonej 5m dalej trawy. Kto, zgadnijcie, rozpalił trawę?? Mąż ukochany.
Oczarowana jednak słońcem i otumaniona ciepłem nawet się nie zdążyłam pogniewać. Po prostu zamiast obiadu zaserwowałam bigos odmrożony, dar teściowej.
Zosia od 6 godzin na dworze. Matko jedyna, szoku od świeżego powietrza dostanie.
Z wiosny skorzystały też muchy. Powyłaziły zewsząd i podstępnie opanowały całą południową ścianę domu. Niech no ja tylko nabędę łapkę. Zaraz im pokażę, kto rządzi. Póki co zostałam pokonana. Ilością przede wszystkim.

wtorek, 6 marca 2007

sama sobie zazdroszczę


no bo jak tu nie zazdrościc kumuś, kto na własnym tarasie, w rozpiętej kurtce z ciepła, z jednym śpiącym a drugim zajętym sobą dzieckiem, pisał sobie i surfował po internecie?
Rok temu, Matko Boska, ja nie chcę tego pamiętać, a jednak nijak nie udaje się tego zapomnieć, był szpital a lekarz(Jezu, to dokłądnie rok temu było, 6 marca) mówił, że go nie ma, że ciąży nie ma, że mam czekać, albo sami ją usuną. I było czwarte piętro i smród z kominów i fabryka z okna i perspektywa leżenia i ten krwiak. Bałam się jak nigdy wcześniej.
Teraz tylko brak mi kawy w wiaderku, bo ja ciągle jestem zmęczona, ale ptaki cisza i spokój i krokusy żółte i WIOSNA w powietrzu. I szambiarz, na którego czekam, bo już cholera pełniutko...

ale jestem


Zmęczona cholernie, chyba przesilona wiosennie??
Matka dwojga... siedzę w domu (buahaha, uwielbiam to określenie) i wieczorami padam na nos nieco już przypłaszczony.
Jest i mąż, kochany, ale któż nie ma wad, nie?
Dobra, na debiut wystarczy.