środa, 29 czerwca 2011

fast car


jak nazywa się dom much? Dom pszczół to ul, dom mrówek to mrowisko, jak, do cholery, nazwać dom much, bo nie wiem, jak nazywa się miejsce, w którym przyszło mi mieszkać? Mieliśmy mrówki, były plagi komarów. Odwiedzały nas meszki, co rok - inne owady. Tegorocznej jednak plagi nienawidzę. Wieczorem urządzamy rzeź, a już o czwartej rano rozrechotane gównowłazy radośnie stąpają po naszych twarzach w dupie mając teksańską masakrę piłą mechaniczną, którą ich bracia przerżnęli poprzedniej nocy. Bitwa, a nie wojna, zdają się wybzykiwać. Nie dam się jednak. Nabyłam wczoraj drogą kupna moskitiery (dziś się, wurwa mać, odklejają złośliwie, na pewno kolaborują z licznym wrogiem, w masie siła, jak mawiają), wykupiłam zapas pacek z lokalnego agd, i tłukę namiętnie, celowo nie usuwając cmentarzyska z podłogi, żeby pozostałe osobniki WIDZIAŁY, czym grozi latanie w moim sąsiedztwie. I co? I gówno. Na piętnaście zatrzaśniętych, pojawia się stu uśmiechniętych zastępców. 
No dobrze. Nie tylko muchami jednak człowiek żyje (doprawdy?). Inną drogą kupna (allegro.peel) nabyłam maszyne wszystkorobiącą do kuchni i się wyżywam kulinarnie. Wczoraj dzieci i ja (mąż stanowczo odmówił) spożyły napój z pietruszki, Zosia dzielnie wysączyła z zatkanym nosem, Frans dwa razy niemal puścił pawia, ale też skończył. Dziś ugotowałam pyszną owsiankę, zrobiłam też kubusia domowego, kawę cappuccino, upiekłam ciasto, jak widać czasu na naukę nie zostaje mi zbyt wiele. Acz się staram. Acz mi nie wychodzi. 
Dziś do nauki włączam Tracy Chapman. Promise.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

it is on.


the exam is in motion, także beware. Pisemne części za mną, ustna w najbliższą sobotę, wtedy też poznam rezultaty. Poki co leniwię się serdecznie i podsłuchuję dziatki przesłodkie:
ja: Franio, zdejmuj te skarpety, nie chodzi się w skarpetach i sandałach...
Franio: a, tak jus zdejmuje, psecies będzie obciach...
Jako, że jesteśm umuzykalnieni, Zosia najbardziej, muzyka w naszym domu rozbrzmiewa często. Leci więc Zakopower i piosenka ze szczytów list przebojów. Zosia śpiewa: i dopiero gdy, zawołasz but, to pożegnam wszystkie te rzeczy i znów pójdę boso, pójdę boso, pójdę boso, pójdę booooosoooo". Uwielbiam dziecięce interpretacja (typu "hulajże Jezuniu..." i "i pana czysta i pana czysta porodziła syna").
Pojechałąm dziś z dziećmi na rowerową mini-wycieczkę. Pierwszą w życiu samotną wycieczkę na sześciu kołach z dwójką dzieci. Wszyscy żyją. Stop. Stos książek czekających na parapecie na przzeczytanie zaczyna rosnąć, ale już dziś zaczęłam ten stos rozpracowywać, te wakacje nie będą stracone na pewno.
Zapuszczam Archive i wracam do czytania. 

czwartek, 23 czerwca 2011

fiu fiu


w oddalonej o kilka metrów ode mnie kuchni pomrukuje rytmicznie zmywarka. I gdyby nie jakaś frontalna konferencja much, odbywająca się, dziwnym trafem, akurat u nas w domu, i goszcząca setki tysięcy gości, z których nieliczni do domów swych i dziatek muszeczek nie wrócą, w domu byłaby cisza. Bo dzieci wczoraj wróciły, ale od świtu niemalże do zmroku, zasiedlają ogródek (albo to, co my tylko nazywamy ogródkiem). Z kolan nam nie chcą zejść, ale kiedyś muszą, żeby mamusia mogła odkurzyć, zamieść, przygotować smaczną przekąskę i posprzątać po niej. Czyli, jak widać, codzienność. Wplatam w nią jednak naukę, do soboty, kiedy to napiszę ten egzamin (w niedzielę też, ale już nie tak trudna część). Bo, i tu  u powinny zabrzmieć trąby, mam już wakacje!!! I chociaż praca zawodowa przestałą mnie nękać i poganiać. 
wracam więc do nauki, żeby sobie nie móc niczego zarzucić...
fajnie słyszeć ich perlisty chichot zza okna!

poniedziałek, 20 czerwca 2011

terminarz


ślub - ślubem, wesele - weselem, ale czas się ogarnąć i wrócić do żywych. no to jestem. Na płaskich obcasach dla odmiany (chociaż sobie sandały na taaaaakiej koturnie kupiłam ostatnio, że mnie koleżanki nie poznają) zapieprzam drobiąc kroczki i nijak na zakrętach nie mogę wyrobić, ale zbliża się meta, już widzę finisz, także istnieje jednak szansa, że nie padnę na ryj tuż przed końcem. Trudny to był dla mnie rok, pracowałam praktycznie na dwóch etatach w szkole, do tego studia, dom z remontem, dzieci i mąż do uprania, wyżywienia i ogarnięcia i w tym wszystkim ja, ciekawa wszystkiego, która się ciut zapuściła. Mam powiększone węzły chłonne (albo ślinianki, don't ask me), oczywiście już się zdiagnozowałam (chłoniak is his name), ale może to tylko osłabienie. W wakację się w każdym razie wybiorę do doktóra, chyba, że mi przejdzie moja hipochondria. 
Moje dzieci tymczasem od tygodnia ponad byczą się u cioci na wakacjach. Wiem, że w środę posikam się z radości z ich powrotu, ale póki co kontempluję ciszę, beztroskę i wolność. Nie ma we mnie kszty kwoki. Cieszę się, że dobrze się bawią, że nie tęsknią nadmiernie, i że i ja ten stan bardzo lubię!!! A do tego doszłam do wniosku w wyniku obserwacji uczestniczącej, iż dzieci bardzo generują koszty: gdy ich nie ma, zmywarka nie ma co zmywać, pralki pełnej nie mogę uzbierać, nikt nie wypija hektolitrów soków, odkurzacz stoi w kącie wyjmowany nie dwa razy dziennie a raz w tygodniu, nie wiedziałam, że dzieci tyle kosztują tak na co dzień!!!!
Ale nic to, przecież są świetne i bezcenne, prawda?
i uczę się, gdyż za tydzień (to wersja optymistyczna, gdyż tak naprawdę w sobotę, ale przecież tydzień brzmi lepiej!) mam ten egzamin i słabo to raczej wygląda...
żeby sprawy nie pogarszać, chyba się pouczę (o czym ja będę pisać za rok, kiedy już obronię tę kolejną magisterkę i skończę studia? o podyplomówce??!!??)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

ach co to był za ślub


do białego rana... i jak cudownie bolą mnie wszystkie mięśnie. Jeden wieczór zabawy, a bólu na kilka tygodni (sińce i krwiste wybroczyny nie wchłaniją się ot tak). Kiedy jednak pytają mnie, czy warto, bez wahania odpowiadam, iż TAK. Jako, że każdy członek rodziny był funkcyjny (czyt. Zośka z Fransem nieśli obrączki przed młodymi, Mąż świadczył, a ja czytałam pisma), czuliśmy ciężar i obawialiśmy się odpowiedzialności. A było cudnie! Moje obuwie nie dość, że rzucało się w oczy, to było, UWAGA, wygodne!!! Służyło mi do północy, gwarantowało długi lot i niezapomniane wrażenia przy upadku (zaliczyłam dwa bez stanu upojenia jeszcze) i nie doświadczyło pęcherzami, obtarciami, odciskami ani innymi mechanicznymi uszkodzeniami naskórka. Później współpracy odmówiły po prostu odnóża, ale nie będą mi france na weselu psuć szyków i dyktować warunków, więc i tak schodziłam z parkietu ostatnia z mężem, wymęczywszy uprzednio pana młodego solidnie. Dzieci na weselu też zachowały się godnie, pozwalając rodzicom tańczyć, śpiewać, pić i jeść, a zmęczone same poszły spać i dały się z rana zregenerować podtykając pod nos szklankę wody.
jednakowoż w dobrym towarzystwie, a takim to wesele niewątpliwie dysponowało, uwielbiam spędzać czas. Do rana. Nawet kosztem zmęczenia. No dobra, i kaca też!!!

niedziela, 5 czerwca 2011

everyday is like sunday


ale miałam fajny weekend.
Nie żebym była specjalnie wyrodna, gdyż zdarzyło mi się zatęsknić i o mężu kilka naprawdę ciepłych słów wypowiedzić w przypływie szczerości, co czynię zdecydowanie za rzadko, bo to jest naprawdę wyjątkowy facet.
Ale wieczór wczorajszy, wieczór z dziewczynami, wieczór w gwarnym, ciepłym, spowolnionym mieście pełnym dźwięków, zmysłowych zapachów, tematów intymnych i zabawnych, wieczór śmiechu i wspominków, szczerości i lęków, zbiegów okoliczności i dobrych twarzy, wieczór o mocy regeneratora, był punktem kulminacyjnym. Doskonałym. Wytęsknionym. Fantastycznym!
teraz zasiadłam przed telewizorem, dałam się rozczarować wynikiem X Factor, pochłonęłam wielki kubek herbaty i czekam na poniedziałek, który jest nieuchronny, ale nie taki zły, gdyż zostały zaledwie trzy poniedziałki i będą wakacje!!! i czekam na podróżników, powinni tu być za godzinę. Robaki moje kochane!

piątek, 3 czerwca 2011

kultowy weekend


gdyż bowiem "wyjechali na wakacje wszyscy moi podopieczni", zaplanowałam sobie weekend pełen uciech, a tu przy samochodzie żal, łzy i "będę tęsknić za Wami". trzask i sru pojechali. Ja im na to Malta megastore i zakupy. Mam już piękne buty (a wczoraj, z okazji nadchodzącego ślubu, nabyłam te i choć nie wiem, czy moja noga wytrzyma w nich chociaż do drugiego dania, to wejście będę miała wysokich lotów!), nowy kawiarkę i upolowaną Nigellę Express w języku anglosasów! Sądzę, że mąż następnym razem albo zabierze na wyjazd żonę ze sobą, albo zaplanuje go w weekend wszystkim odpowiadającym. W trosce o domowy budżet (Ale no co, czy tylko ja tęsknotę rekompensuję sobie zakupami? Na pewno nie!!!)
Zaraz zasiądę w wannie, popiję piwo, poczytam marną literaturę, włączę zalegające na twadym dysku filmy z canału plus i może jednak się i pouczę (tylko kiedy, do diabła??).
A jutro wyruszam w miasto!!!