wtorek, 31 grudnia 2013

idzie nowe

Długo panowała tu cisza, bo i też ostatni kwartał nie należał do udanych. Ale, jak mawia pewna znajoma psycholożka, należy oddzielać to, co było od tego, co jest i żyć tu i teraz, wiem, bardzo banalne, ale bardzo prawdziwe, cóż na to poradzę.
W tak zwanym międzyczasie zaliczyliśmy (w zasadzie syn zaliczył) szpitalny debiut, ale nie chcemy o tym pamiętać, choć to doświadczenie odczarowało mi pewne demony. W innym międzyczasie nabrałam głębokiego wypalenia zawodowego, ale na to naprawdę trudno zaradzić (wiem, zawsze mogę zmienić pracę).
Trudno mi oceniać ten rok, lato było przecież takie cudowne. Jesteśmy zdrowi, bezpieczni, dzieci są szczęśliwe i w miarę beztroskie (jak na matkę - nauczycielkę), czegóż chcieć więcej, oby nie było gorzej. A mi i tak jest nieswojo.
Tak sobie myślę, żeby w przyszłym roku otrzeć się jednak o ten włoski i nauczyć się szydełkować, ale przecież postanowienia noworoczne są do bani, raczej nie mają szans na realizację, w moim przypadku encyklopedycznego słomianego zapału w życiu!
No i może popracuję nad cierpliwością i zachowaniem spokoju, cokolwiek za często mną zbyt solidnie telepie.
No i ok, może będę tu częściej?
A Wy? Jesteście jeszcze? Ktokolwiek?
Życzę Wam dobrego Nowego Roku. I zdrowia!

środa, 21 sierpnia 2013

kury domowej atrakcje

Z czynności domowych nie lubię wielu, zasadniczo wszystkich. Hmm, no cóż, taka karma, no dobra, lubię, jak dzieci mlaskają z rozkoszy i zadowolenia, jak im pasza przeze mnie podana smakuje, ostatnio pizza z tego ciasta, i ciastka czekoladowe, ale nie czarujmy się, z całego szerokiego spektrum dużo tego do lubienia nie ma. A już pasjami nie cierpię odkurzacza. Z jednej strony robota efektywna, widać poprawę, nie zgrzyta pod butami, nie jest najgorzej, ale śmierdzi, hałas nieboski, odkurzacz niewspółpracujący, nie skręca gdzie powinien, nie mieści się pod meblem, same niedogodności. No i odkurzenie 100m2 zajmuje nieco czasu, a książki się wtedy czytać nie da, czy filmu obejrzeć (albo obecnie 4 sezonu The Big Bang Theory). Ale sytuacja uległa zmianie troszeczkę, gdy nasz stary, leciwy jak nasze małżeństwo odkurzacz się zbiesił (i dzięki Bogu, doprawdy, że nareszcie!) i padł, więc po wstępnych a następnie bardziej dogłębnych i ostatecznych przeszukaniach sklepów, e-sklepów, forów internetowych i innych głębin wiedzy wszelakiej nabyłam cichutkiego mercedesa z długą teleskopową rurą i tuzinem szczotek i przynajmniej mogę muzyki posłuchać przy odkurzaniu, bo SŁYSZĘ!
Drugi przekręt Natalii - doskonała rozrywka na bezdzietne popołudnia i poranki!

wtorek, 20 sierpnia 2013

koniec/początek

Wakacje dobiegają końca, niestety, i to bardzo niestety, w telewizji odnotowałam brak reklam lodów i zatrważającą ilość reklam środków okołogrypowych, dramat, po prostu dramat.
Dzieci na wakacjach u cioci i babci, trwa drugi tydzień zesłania i zaczynają pękać, przez telefon słychać objawy cierpienia, w czwartek wyruszamy po nich, bo też brak mi ich kłótni nawet. Pierwsze to lato, kiedy wcale nie miałam ochoty ich na wakacje wysyłać, są samodzielne, pomagają, bawią się razem i zajmują się sobą bez wplątywania mnie w ich waśnie. A może zwyczajnie zapomniałam już podczas ich nieobecności jakie to paskudne bywają nicponie.
Spędziliśmy w lipcu uroczy tydzień nad Bałtykiem, bardzo chciałam tam jechać od dawna, wreszcie się udało, i sielanka byłaby nieskończona, gdyby nie topielec zaraz pierwszego dnia we Władysławowie ratowany bezskutecznie na naszych oczach (wtedy tam się ludzi na potęgę topiło, a morze było bardzo wzburzone) i synka łupnięcie czaszką w kant zjeżdżalni a następnie zawroty głowy i rzyganie na plaży. Zeszłabym na zawał, gdyby nie to, że po rzyganiu syn odzyskał siły witalne i wstąpiło w niego sto nowych żyć (rzyci też). i gdyby nie fakt, że niedobrze było mu już przed wyrżnięciem.
Anyway, zaczynam kompletować wyprawkę do szkoły, wszystko zaczeło się od kredek bambino z biedry udekorowanych motywem z Gwiezdnych Wojen. They'll love them!

wtorek, 2 lipca 2013

na oko wciąż niemowlę...

Jest piekielnie inteligentna, bardzo roz- i wy-gadana, sprawna i wysportowana, a do tego śliczna.
Nasze starsze dziecko jest w połowie drogi do pełnoletności.
Nie mogę w to uwierzyć, przecież zaledwie chwilę temu pchała się na świat czterema literami do przodu.
Kocham Cię, moja Córko (ona nosi moje ciuchy, ja zakładam Jej kurtkę, każda się cieszy, czekam teraz na ten sam rozmiar buta i jej wzorzyste martensy!). Jesteś naszym światem!

piątek, 28 czerwca 2013

lato wszędzie

No dobszszszsz. Zaczęły się wreszcie, wyczekane, wyklaskane, wytupane (ale nie dajcie się zwieść, za chwilę będzie październik...). Możemy przyjąć, że koniec zrywania się bladym świtem, popędzania z rana, w południe i pod wieczór, kontroli tuż przed snem, czy oby dzienniczek jest na pewno na swoim miejscu, wszystkie zadania odrobione i spakowane, smyczek leży równo przy wiolonczeli/skrzypcach i strój na rytmikę nie zapodział się za regałem. Uff. JEDNAKŻE, dzieci bez placówki są koszmarnie nieznośnie, czego doświadczyłam boleśnie w ostatnim tygodniu: nuda przekłada się na skumulowaną energię, którą już o godzinie siedemnastej  czterdzieści trzy TRZEBA gdzieś wyzwolić, i pół biedy, gdy nie pada a temperatura przekracza łagodne plus dziesięć. Gdy jest inaczej, wrota do najbliższego zakładu zamkniętego otwierają się szeroko na moje powitanie.
Do tego dochodzi przebyty przez męża zabieg na łękotce, który w znacznym stopniu utrudnia mu chodzenie a uniemożliwia prowadzenie samochodu, wyprowadzenie porywczego psa, ważącego tyle, ile ja, odkurzanie, zamiatanie i inne takie (a on, geroj, okna dzisiaj umył, skarb mój kochany).
Dostałam dziś arcyciekawą propozycję, zobaczymy, co z niej wyniknie, niecierpliwie czekam na rozwój akcji!
Póki co otaczamam się arbuzem, żegnam kończące się podobno truskawki, okładam czereśniami, brzoskwiniami i kiszę małosolne. Rozkoszna lekkość lata.

wtorek, 18 czerwca 2013

nerw, nerwy i nerwowość

Mam taką perwersyjną chęć przeczytania czegoś, co ukoi moje skołatane nerwy, a czego nie znajdę na półce, której znawcy (lub aspirujący do tytułu znawcy) nie nazwaliby na pewno "literaturą". Dlatego przeszukawszy chomika, mam już na kindlu rozlewisko, które z dziką rozkoszą pochłonęłam kilka lat temu (no dobra, język mnie ciut wnerwiał, ale sam przekaz był tak bardzo budujący, że nie spałam i czytałam podówczas) i zamierzam pochłonąć ponownie. Dla równowagi jednak skorzystałam z promocji znaku i w paczkomacie czeka na mnie pokaźna przesyłka z zacniejszą zawartością w postaci Mendozy, Nurowskiej i Miłosza.
Skoro wspomniałam o nerwach, to owszem, mam je na wierzchu, w dodatku się zaziębiłam w trzydziestostopniowym upale (tak, to doprawdy jest możliwe), więc kicham, smarkam, i roznoszę opryszczkę, uosobienie seksapilu, nie ma co.
Drżyjcie, narody, do wakacji albo wy, albo ja!

niedziela, 9 czerwca 2013

11.11.1919-30.05.2013

Urodził się z hukiem, w pierwszą rocznicę odzyskania niepodległości, co roku Jego urodziny znaczono w kalendarzu bardzo wyraźnie.
Kochał dzieci, Franka bezkrytycznie, zawsze wytapiał dla mnie smalec, parzył boczek i codziennie, podpierając się laską, szedł dla nas po bułki i gazetę, zanim nam chciało się łypnąć okiem po przebudzeniu. Nie pozwalał, bym miała pusty talerz i kieliszek, niejedną butelkę z Nim wychyliłam, a latem co roku dla mnie przygotowywał wiśniówkę i w słoiku szykował wiśnie do wyjedzenia.
Mawiał, że tak to jest jak się ma serce blisko dupy, i ze swojego całego metra sześćdziesiąt z sercem na dłoni dbał, żebyśmy czerpali z życia, ile się da.
Umarł po cichu sam w szpitalu, nie zdążyliśmy, rano o ósmej łóżko na OIOMie było już puste.
Datę Jego śmierci w kalendarzu znaczono bardzo wyraźnie, wszak Boże Ciało to święto.
Nie mogę uwierzyć, że zajął chmurę koło Babci. Dziadek mojego męża. Mój najprawdziwszy najkochańszy Dziadek Janek. Mam Tam swojego człowieka.

czwartek, 23 maja 2013

dzień

Bywa tak, że zapytana przez męża, jak minął mi dzień, ja, gaduła, nie mam o czym mówić. Zdawkowe "w porządku było, nic owego, jakoś przeleciało" opisuje dokumentnie kilkanaście godzin życia. Zdarzają się jednak dni wypełnione treścią do granic, taką treścią prawdziwą, żywą, mięsistą, trudną do ogarnięcia i przetrawienia.
Wczoraj miałam taki dzień. Dzień, którego nie można opowiedzieć bez wnikania w szczegóły, bez uciekania w boczne ścieżki, bez aluzji, zboczeń z tematu, śmiechu i łez, czasem jednocześnie, dzień który się pamięta.
Wczoraj poznałam Człowieka, wczoraj spotkałam Zorkę, rozmawiałam z Joanną Krzyżanek, słuchałam, patrzyłam, chłonęłam i rozmawiałam. Przemek Kowalik wzruszył mnie i mocno postawił do pionu, z Człowieka zaczerpnęłam energii na długo, jestem egoistycznym wampirem emocjonalnym z tego wynika.
A później jedna notka u koleżanki, przecież się nigdy nie spotkałyśmy, przecież znamy się z kilkudziesięciu kliknięć, a ona pozwoliła mi przeczytać, z czym się zmaga i czytałam i ocierałam łzy ukradkiem i myślałam sobie, że tak się nie dzieje przecież, żeby parami, ale później znów - weź się w garść, może jakoś możesz pomóc, działaj, zamiast szlochać, zrób coś.
A wieczorem wiadomość, że bliska mi osoba spotkała się z inną mi bliską, że było miło, że z dwóch samotności może zrodzić się przyjaźń.
Świat jest wielobarwny, jak się już ogarnie swoje strachy i oswoi niejasności. To był treściwy dzień.

wtorek, 21 maja 2013

souvenirs

Mimo, że opalenizna zeszła wraz z naskórkiem, w głowie ciągle noszę te obrazy, to one pomagają mi się turlać do mety, która, choć nieodległa, jawi mi się wciąż mgliście, a obowiązków przybywa w tempie geometrycznym (czy też arytmetycznym zawsze mi się myli, chodzi mi o ten szybszy!), lista zebrań, spotkań, domówień i papierów pęcznieje.
Mam ostatnio baby boom wśród znajomych, a moja chęć dołączenia do nich jest odwrotnie proporcjonalna do prób temu poświęconych, ale już dość, Małgorzato, opamiętaj się, nie jesteś tu sama.














sobota, 11 maja 2013

szczęście

Słońce Toskanii opaliło nasze wymarznięte ciała do utraty pierwszej warstwy naskórka. Wina toskańskie  studziły nerwy, gdy mąż rozkwasił łękotkę i odmówił prowadzenia samochodu przez kilka dni. Oliwki, pomidory, mozarella i parmezan dostarczały rozkoszy podniebieniom, a towarzystwo zapewniło doskonałą zabawę tak w nocy jak i w dzień (dwa CB radia i zwojujemy świat! X factor może być nasz!).
Dzieci odmówiły powrotu, my trochę też, ale chyba jednak mamy w planach kolejny wyjazd, który nas trzyma w pionie.
Zofija w sobotę zażyła ostatnią porcję antybiotyku i tego dnia skąpała się w lodowatym morzu, dopełniając kąpielą w jeszcze bardziej rześkim basenie, i (prócz chrypy) jest okazem zdrowia, sama nie wiem, zbawienny wpływ pinii?
Przeczytałam trzy książki w ciągu tygodnia, to świadczy o jakości wypoczynku, prawda?
To były wakacje doskonałe.
Do lipca rzut beretem, doświadczam tego roku szkolnego szczególnie świadomie, jako matka dwojga uczniów, widzę zmęczenie i brak cierpliwości, widzę niechęć do biurka i krzesła, podręczników, lektur, nut i solmizacji, tego nie da się przegapić, szkoła męczy dzieci mimo, że uczy coraz słabiej, gorzka to refleksja z ust nauczycielki. Jak żyć, droga Gosiu, jak żyć?

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Pod słońcem Toskanii.

Na dwa tygodnie przed planowanym od miesięcy wyjazdem zagramanicznym, Fransik metalicznie zakaszlał koło środka nocy, prezentując okazałe zapalenie krtani, które to niekiedy w przeszłości ewaluowało w kierunku oskrzeli. Dopsz, pomyślałam, a zdarza mi się to niekiedy, zen, dwa tygodnie, damy radę. Pięć dni przed planowanym od miesięcy wyjazdem zagramanicznym, tym dokładnie samym, Zosia zaprezentowała znienacka zapalenie oskrzeli z gorączką, kaszelkiem i gęstą wydzieliną z nosa, nie pomogły żadne zaradcze środki, bańki, ziółka i neozina. Mamy więc antybiotyk z wziewami, pocącą się dziedziczkę pod kołdrą, znudzoną i zdesperowaną by o-zdrowieć oraz symulującego osłabienie syna (trzeci telefon ze szkoły w ciągu miesiąca, trzeci raz odbierałam na sygnale całkiem zdrowy i żywotny egzemplarz dziecka, mnie to kiedyś wykończy).
Póki co, toskańskie plaże jawią mi się niezmiernie egzotycznie, jakby z drugiej strony świata, za daleko, by się udało, ale przecież musi się udać, prawda, no przecież musi się udać nam w końcu odpocząć!

niedziela, 7 kwietnia 2013

na całej połaci śnieg, czyli po staremu

Notka dzisiejsza może być nieco zaskakująca, gdyż w przeciwieństwie do ostatniej - hormony mi wybitnie nie sprzyjają, wolne, prawdziwie wolne zapowiada się za uwaga trzy tygodnie, przede mną mord, pot i dupa, a jakoś mi dziś lżej, obezwładniające i otępiające rozeźlenie schowało się może nie wiem, pod śniegiem (muszę to zapisać, bo nie uwierzę za kilka lat, iż siódmego kwietnia śnieg na całej połaci radośnie swe oblicze ku słońcu wystawiał) i mimo pms w pełnej krasie, nie drę ryja na wszystko, co się rusza wokół (nie bez znaczenia pozostaje, że mąż pomaga koledze 10 kilometrów dalej, dzieci bawią się w bezpiecznej pięciusetmetrowej odległości u kolegi, a rodzice roztropnie udali się na spacer do brata, w zasięgu mojego ryku pozostaje psa, odporna, przyzwyczajona, widać).

Święta minęły śnieżnie, nie ma o czym pisać, przede mną wyjazd do stolicy w tym tygodniu z grupą dwudziestu nielatów, mam nadzieję, że śnieg stopnieje, nabyłam przepięknej urody kozaczki czerwone na tę okazję, z czego ja się, głupia pinda cieszę, z kozaczków w kwietniu, dobre.

A we wtorek popis wiosenny moich rodzonych, pierwszy publiczny występ syna, drżę, stękam, popędzam, namawiam, pocieszam, relaksuję, uspakajam, słowem - matkuję całą sobą.

I kupiłam drugiego kindla (obawiam się, iż nie jest to ostatni egzemplarz w rodzinie), gdyż miałam dość ciągłej batalii o mojego własnego, mąż pokochał stworzenie, jak własne!

niedziela, 17 marca 2013

rozeźlenie

Mimo pozornie sprzyjających mi hormonów, mimo że słońce nie chowa się za chmury, że zachodzi znacznie później, a wstaje wcześniej, mimo że dzieci tfutfutfu zdrowe, mam doła głębokiego jak stąd do Australii.
Drażni mnie kaszel, drażni mnie perspektywa spirometrii, drażni mnie niewiadoma, drażni mnie koniec książki, drażni, że chomik nie dysponuje tym, czego szukam. Nie mogę się wyżyć na orbitreku, bo kaszlę, nie mogę potańczyć na kinekcie, bo kaszlę a do tego po kolejnej reklamacji ma kłopoty z dźwiękiem, drażni mnie pośpiech i to, że to wszystko razem do kupy wzięte NIE JEST warte tylu podrażnień! Źle mi z tym narzekactwem, z tym, że z płakania mogłabym nieźle żyć, chciałabym wreszcie odetchnąć pełną piersią, i żeby mi to białe gówno zlazło z oczu, żebym mogła ciepnąć kozakami w najodleglejszy kąt strychu, przewietrzyć puchową kurtkę i schować ją głęboko, chciałabym ubrać baleriny i wyjść ze śmieciami prosto z kuchni, w swetrze, bez ryzyka złapania kolejnej tej zimy infekcji.
Szamanka twierdzi, że to stres i napięcie. Że to nadnercza i jelita. Kłuje i karmi, każe czekać. Czekam, łkając w poduszkę, gdy nikt nie widzi.
Patrząc na to wszystko z perspektywy Pollyanny (coś jeszcze pamiętam z tej klasyki), mąż jest w pełni formy i staje na wysokości zadania obejmując mnie, gdy nastrój nie pozwala mi podnieść się z posadzki.

środa, 6 marca 2013

Plany

Ponieważ do uporczywego kaszlu przyplątało się jeszcze zapalenie nerwu międzyżebrowego (sama se zdiagnozowałam, przecież nie będę z każdym bólem latać do lekarza), każde kaszlnięcie i gwałtowniejszy ruch okupiony jest rwącym szarpnięciem pod samą piersią, moje życie nabrało nowego wymiaru, chodzę bowiem permanentnie zgięta bądź z powodu szarpiących ataków kaszlu, bądź z powodu szarpiącego bólu. Mówcie mi paragraf. Wspomogłam się więc ibupromem, po to je chyba wynaleziono, żebym mogła raz na rok kilka połknąć, nie? Nie żeby od razu, co wy, ale po troszku.
Ale nie, nie narzekam, wybieramy się przecież niebawem na wakacje w uroczysku, zaczynam kompletować muzykę na długą drogę i powolutku wierzyć, że się uda!

sobota, 2 marca 2013

nerw

Wielki post jawi mi się słowami ciśniętymi teatralnym szeptem i rytmicznie przykurczającymi się polikami pod wpływem kompulsywnych zaciśnięć szczęki i żuchwy, razem. Nie denerwuję się, no co wy, jestem całą sobą zenem (ale nie zenkiem), kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora, bierzcie ze mnie przykład (tylko nie weryfikujcie mojej wersji z wersją mojej córeńki).
Zaczęłam terapię u chińskiej znachorki (uroda typowo aryjska, nie można dać się zwieść pozorom!), łykam zioła w postaci czekoladowych kuleczek, poddałam się akupunkturze, wierzę z całej siły, że to działa, kaszel z sucho-duszącego przerodził się w wodnisto mokry, nadal męczący, tak ma jednakowoż być, aż się organizm nie wyczyści. Czekam, całą jestem czekaniem (oprócz tego, że kwiatem lotosu, prawda).
Acz cząstka mojego czekania odetchnęła, gdyż z dalekich szczytów wróciła moja Przyjaciółka, kamień z serca spadł dość głośno.
Mam pod dachem dwie kozy rabina. Kilka miesięcy wspólnej kohabitacji przed nami. Trzymajcie kciuki.

środa, 13 lutego 2013

wielkopostnie

Z posypaną popiołem głową, z wkruwem w oczach i iskrami złości w źrenicach, szukam miejsca na długi weekend, by znaleźć wentyl bezpieczeństwa, by mieć na co czekać i z czegoś cieszyć się, jak fretka, by odczarować zimę, która dziś znów utrudniła nam bezproblemowe dostanie się do cywilizacji, w której jednak czarne drogi to codzienność, a nie lód, szklanka i absolutny brak jakiejkolwiek przyczepności, pięć na godzinę, prytrytrytrytry, redukcja, oh wait, nie ma z czego redukować, nie ma biegu minus jeden lub choćby zero.
Kaszel ciągle męczy mnie koszmarnie, wywracając, mam wrażenie, płuca inside-out, postanowiłam coś z tym zrobić, ale jeszcze nie postanowiłam kiedy.
Póki co zakładam, że w poście nie będę się denerwować byle gównami, nie będę darła papy na dzieci non stop i ciągle, że zen, kwiat na tafli wody i w ogóle omniomniomniom. Tak mi dopomóż.

poniedziałek, 11 lutego 2013

o metalowej półce

W pustej już piwnicy mieszkania moich rodziców, mieszkania, które w przeciągu kilkunastu dni zmieni właścicieli, od kilkunastu lat leżał karton. Zakurzony, zapomniany, skrywał sekrety przeszłości. Pod pamiątkami chrztu i komunii zaszyłam moje pamiętniki, zaprzeszłe kalendarze szalonego małolata 93/94, kalendarze filipinki z lat kolejnych, zeszyty na kłódkę, wszystko to robi mnie na miękko, uwalnia wspomnienia, bawi do łez, studzi moje grafomańskie zapędy, przeraża (to nie mogłam być ja, ta wiecznie nieszczęśliwie zakochana, w pretensjach, nadąsana, posępna, efekciarska, patetyczna, górnolotna, kiczowata, modelowa).
Radzę Zosi pisać pamiętnik. Będzie się miała z czego śmiać (albo na co obrażać).
W kartonie miałam także swoje pierwsze zeszyty do polskiego i matematyki, z pierwszej klasy (i z maturalnej, taka klamra kompozycyjna) i jeśli ktoś narzeka na przeładowany program nauczania, to buahahaha, my mieliśmy RÓWNANIA (co i tak nie rozwinęło mnie na tyle, bym była w stanie pojąć choćby elementy królowej nauk).

poniedziałek, 4 lutego 2013

siedem tytułów od początku roku

Naszym ciekiem wodnym ostatniej nocy stało się Frankowe podgłośniowe zapalenie krtani, czyli: inhalacje, hydrokortizon, wdychanie lodowatego powietrza zza okna i podziwianie śnieżnych krajobrazów za oknem. Adrenalina plus milion i pół nocy w plecy. Dziś Frans okazuje się okazem zdrowia, ale drżę na myśl o nocy, bo zapalenie owo, wredny kutas, budzi dzieciaka znienacka (a mnie pierwszym świszczącym oddechem) w środku cudownej fazy rem koło 3. Nad ranem. I ponoć wyrasta się z niego w okolicach trzeciego roku życia. Ponoć. No nie wiem. Frans mam już sześć z hakiem.
Poza tym czytam tę J.K (a dzieci wchłonęły audiovideo J.R.R. z żalem, że to już koniec, nie wiem, może podrzucę im trzy opasłe tomiska, to im żal przejdzie?), zaczyna się rozkręcać, mam już w zanadrzu podobno dobrą komedię kryminalną na kindla Natalii 5, wczorajszy wieczór spędziłam w mieście książek, śliniąc się obficie i zalewając klawiaturę sypiącego się ostatnio notebooka na co drugi tytuł (i wcale mnie nie zaskoczyło, iż autorka miasta jest wykładowczynią na uczelni, którą niedawno ukończyłam). A dziś pojawił się nowy post z nową inicjatywą, tekst dobry, mądry i przemyślany (i nie, nie dlatego tak sądzę, iż mogłam się z Padmą spotkać na egzaminie z literatury!). Czytajcie!
Czołem.

niedziela, 3 lutego 2013

cieki wodne i szorstkie pięty

Był taki czas, wydaje mi się, że wcale nie tak dawno temu, kiedy przyjęłabym sen w każdych warunkach o każdej porze i jeszcze przytuliła czule. Tymczasem zdarzają mi się od niedawna noce, podczas których budzę się znienacka i mimo pory nieznanej (zapewne głębokiej nocy, wnoszę po ciemności za oknem) mój organizm odmawia ponownego zaśnięcia. Moja teściowa zapewne wyczułaby swym wahadłem, czy obrączką zawieszoną na włosie, żyły wodne przebiegające pod wezgłowiem naszego łoża, ja raczej wietrzę cieki myślowe w moich pocharatanych zwojach mózgowych i rozkminianie niepewnych kwestii, które w nocy stają się węzłami gordyjskimi, w łagodnych postaciach - patami, a najczęściej matami stawianymi mnie! Drażni mnie natenczas wszystko, zagnioty na jaśku, skotłowane prześcieradło, posapujący mąż a także szorstkie pięty. Jak księżniczka na ziarnku grochu.
Weekend mija nam bardzo pracowicie: Zosia ma stosy zadań domowych, i to naprawdę stosy, mąż ma mnóstwo papierów, Fransik cośtam brzdęka legato na skrzypcach, a ja mam kuchnię na cały tydzień i sprawozdania semestralne i kupę radości z tego, że nie muszę się uczyć do sesji zimowej (dyplom nadal kurzy się na jednej z półek dziekanatu, mam ambitny plan uratowania go i nabycia z tej okazji butów, no bo przecież mi się należą!!! już w najbliższy piątek). Poza tym zimno znów na dworze paskudnie, że spacer chciałam uciąc w połowie, ale byliśmy już za daleko.
Czy "Trafny wybór" J.K. Rowling nabiera tempa po setnej stronie? Za dużo nazwisk, zbyt wiele wątków, nie mogę nadążyć, nie wiem.

niedziela, 27 stycznia 2013

start

Z bordowym lakierem na paznokciach u nóg, turkusowym na paluchach ręcznych, z wymarzoną bransoletką od pandory na nadgarstku, wspomnieniem dwudziestu herbacianoczerwonych róż w kryształowym wazonie, muzyką z I love 80s Sierockiego w uszach i prozą Chutnik w oczach wstanę rano ciut po szóstej, by z radością obudzić maluchy i udać się do placówek.
Udało mi się ogarnąć w te ferie, acz ich zderzenie z bolesną codziennością przyciemnia noc, no nie chce mi się i tyle.
A moja Najlepsza Przyjaciółka stoi już niemal w progu samolotu, który Ją wywiezie za oceany i góry, jak to dobrze, że w Jej ekipie jest Zaufany Lekarz, dbajcie o siebie w tych Andach, na Boga, może akupunktura mnie nieco uspokoi!
Tymczasem, drodzy moi, oddam się lekturze J.K Rowling, wysączeniu kieliszka wina, a jutro: do dzieła!

czwartek, 24 stycznia 2013

tylko nalewka może nas uratować

Z uwagi na wysoką zawartość zimy w zimie (poranna audycja w Trójce dostarczyła), nie wystawiam nosa za drzwi bez potrzeby. Nawet dzieci odmówiły już zabawy na śniegu.
Dziś jednakowoż potrzeba się pojawiła, należało rozebrać choinkę, czyli odwalić pańszczyznę, gdyż nikomu, jak wiadomo, tego robić się nie chce. Czyli musiała zrobić matka. A my choinkę mamy od lat kilku na dworze za oknem. Stoi w narożniku otoczona oknami, więc dodaje domowi uroku i urody, a na ten przykład nie sypie igliwiem obficie i nie klei soczyście żywicą. Jedyny jej feler to właśnie to rozbieranie na śniegu, mrozie i w wichrach. Aczkolwiek, jako że podniosłam się zdrowa z popiołów, uczyniłam to w ramach dotlenienia się i nawet nie zdążyłam zmarznąć. Dzieciom jednak strzeliłam focha, no bo w końcu co, kurcze blade.
Zaczyna mnie powolutku doganiać świadomość końca ferii, wkurwik wprowadza w drganie powieki na zmianę, raz lewą, raz prawą, co jakiś czas synchronizując ich ruch i pozostawiając je w górze obie, rozdziawione oczy, rozdarta papa, koniec ferii nie nastraja euforycznie, choć przecież mogło być gorzej, mój mąż urlopu wziąć nie mógł, musiał się zadowolić jednym dniem. No ale ten śnieg po kolana? Skrzypiący, zamrożony, sypki? Jakikolwiek zresztą? Dajcie spokój.

środa, 23 stycznia 2013

bluish wednesday

czy jestem kłębkiem scharatanych nerwów? czy drżę na samą myśl położenia się na leżance? czy nie paraliżuje mnie wspomnienie lodowatego żelu na piersiach i dotyku czytnika fal ultrasonografu? jeszcze pięć godzin i zagadka powinna zostać rozwiązana. oby obyło się bez ofiar. obym jutro mogła ogłosić odroczenie wyroku na kolejny rok...

wtorek, 22 stycznia 2013

blue tuesday

mam nadzieję, że ten blue (choć w zasadzie white, no przecież!) tydzień dobiegnie końca, choć jego koniec będzie początkiem kolejnego semestru. Prawdę pisząc, zależy mi bardzo na tym, by już była środa wieczór i bym sącząc drinka/wino/limoncello mogła opijać dobre wyniki kontrolnego badania piersi. Corocznego.
Na te ferie zaplanowałam sobie solidną lekturę (w zasadzie się powiodło, choć marzę o jeszcze), odebranie dyplomu (raczej się nie powiedzie, gdyż biuro jest wiecznie zamknięte) oraz wyprasowanie dwóch i pół tony prania, które skłębione na dnie skrzyni czeka na litość. Nie prasowałam tak naprawdę solidnie (prócz bluzki przed pracą w popłochu) od dnia zakupu suszarki, czyli gdzieś od października. Zebrało się tego trochę, prawda, a ja jakoś się zebrać nie potrafię.
Dzieci pojechały z tatą do kina, pierwszy raz w ich życiu w takim składzie. Ja też chadzam rzadko, dwa razy w roku, może ze trzy, ale tata jeszcze nie skosztował tychże rozkoszy. Mnie został mani i pedicure, ale też mi jakoś nie idzie. Czuję, że do jutra wszystko będę miała pod górkę.
A w piątek impreza. Nie mogę się doczekać!!!

poniedziałek, 21 stycznia 2013

blue monday

Trzeci poniedziałek stycznia uchodzi za najbardziej płodny w samobójstwa. Szaro, zimno, błoto na drogach, kominek nie daje rady, mąż daleko, też mi nie do śmiechu, ale mi rzadko do śmiechu zimą w ogóle.
Doprawdy nie wiem, co trzyma moje dzieci na śniegu w minus dziewięć za oknem, nie jestem w stanie tego zrozumieć, mimo daleko posuniętej chorobliwej empatii. Mam nadzieję, że tej godziny błogostanu nie okupię chorobą dzieci już jutro, póki co delektuję się chwilą przy kominku (owinięta kocem, z lodowatymi łapskami). Wróciliśmy z ferii wymarznięci, Frans oswoił się z orczykiem na bardziej stromym zboczu, nie sądziłam, że już teraz, tej zimy właśnie, stanę się jedyną nienartującą jednostką w naszej rodzinie. Pozostali szusują aż miło (miło jest nad szklanką grzańca w barze w Zieleńcu, a jeszcze milej z podobnym grzańcem przed własnym kominkiem).
Drodzy moi, nadchodzi wielkimi krokami wydarzenie wiekopomne: już w piątek stuknie nam dziesięć lat wspólnego życia poprzysięgowego. Wcześniejsze pięć też minęło spokojnie, mam nadzieję celebrować to nasze małe szczęście do późnej starości.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Macierzyństwo bez lukru

I jeszcze informacja, której nie można umieścić, jako ps, dodatek, czy wspomnienie.
Macierzyństwo bez lukru, świetna inicjatywa Chudej, ma dwa lata! Jest ciut młodsze od Mikołąja, na rzecz którego działa.
I ogłasza konkurs na recenzję antologii, poczytajcie i się pospieszcie, warto pomagać i szerzyć akcję!
http://macierzynstwo-bez-lukru.blogspot.com/2013/01/konkurs-na-recenzje-macierzynstwa-bez.html

Odpoczywając

Nowy rok okazuję się już_nie_taki_nowy, święta przyszłoroczne jawią się odrobinę bardziej realnie, niż minione, gdzieśtamkiedyś, już nie pamiętam, co, gdzie, z kim i dlaczego, zmogły nas wirusy, Franka do 40 stopni, mnie bezustannie toczy kaszel, a jeśli wierzyć reklamie, że w sezonie infekcyjnym grozi nam 200 wirusów przeziębieniowych, mam niebywałą okazję walczyć z połową. Mam wrażenie nieustępującego kataru, zawalonych zatok, a kiedy kaszel zakłóca mi sen - robię się agresywna. Jako, że nie przyjmuję rzuconej mimochodem diagnozy lekarki, że to pewnie astma, postanowiłam sięgnąć po medycynę chińską, co mnie nie zabije, prawda.
Ale, ale. Dziś oficjalnie zaczęłam ferie, pierwsze od lat bez podręczników, zeszytów, notatek, zaliczeń, biegania z indeksem i nerwowego ogryzania paznokci względnie skórek. Z tej oto okazji wywieźliśmy dzieci do babci w góry, pierdzielony śnieg wydłużył nam drogę dwukrotnie, niedoścignienie doskonałe uczucie wpierdalania się, excuse my French, do rowu przy prędkości 20 na godzinę i zerowej przyczepności na co drugim łuku, ma się jednak za męża miszcza kierownicy, dotarcie do celu uczciliśmy ze śwagrami trzyczwarte finlandii. Grunt, że dzieci mogą się tarzać w białym gównie względnie puchu od rana do wieczora, ujeżdżać sanki i jabłuszka i nabierać zdrowych rumieńców, mam nadzieję, że do poniedziałku śnieg stopnieje, dziękuję. 
Tydzień wolności i swobody postanowiłam przeznaczyć na przeczytanie kilkunastu zaległych pozycji i sprawdzenia, czy Hobbit jest mi w stanie odczarować fantastykę, bo Tolkien czeka i dumnie pręży trzytomową pierś, mam także zamiar poprasować, wysprzątać pokoje dzieci bez ich obecności hamującej jakiekolwiek drastyczniejsze posunięcia. A czego oczy nie widzą, może znaleźć się w rękach innych dzieci bez płaczu, że się jeszcze przyda. No i odebrać dyplom, gdyż przez ostatnie pół roku jakoś było mi nie po drodze. Ale jak tu wychylać nos z ciepłego domu pachnącego kawą na ten przeklęty mróz i śnieg? 
I jeszcze tylko się pochwalę, że po roku przemyśleń, knowań, rozkminiań, przeliczeń i zawiązywania koalicji nabyłam orbitreka i ujeżdżam go systematycznie ku uciesze rodziny. I obejrzałam Modern family do połowy czwartego sezonu i obecnie kiwam się rytmicznie w kąciku, oczekując kolejnych odcinków. Warte każdego ataku kaszlu po napadach śmiechu i każdej łezki, która się zebrała w oku ze wzruszenia ze trzy, czy cztery razy. Najlepszy serial ever.