czwartek, 28 lipca 2011

będę żyła


raczej póki co na pewno chyba.
wyniki mam dobre, kilka ups and downs dosłownie ciut od granic normy, OB 2. 
wygląda na to, że to doskonale pielęgnowana hipochondria. 
a ponieważ mam lekuchny niedobór białych krwinek, chlapnę se białego wina dla odmiany. na zdrowie. i wyleczę zęby. i pomaluję łazienkę na wściekły pomarańcz. 
ufff. trochę ulżyło.
(u babci też jakoś, tlen odłączyli, duszności odeszły. tylko ten szpital - czas się w nim zatrzymał we wczesnych latach pięćdziesiątych... ale babcia rozmowna i uśmiechnięta. wyrwałąm się dziś na spacer po szpitalu. szalona.)
BARDZO DZIĘKUJĘ za kciuki i myśli. Czułam je.

środa, 27 lipca 2011

zawęzłowana


Poszłam dziś upuścić sobie trochę krwi na okoliczność powiększonego węzła chłonnego, który mi nie daje spokoju (a głowa produkuje NAJCZARNIEJSZE scenariusze). W oczekiwaniu na wyniki (a oczekiwania mam jeszcze 24 godziny) maluję taborety, piekę ciasto czekoladowe, sprzątam i tańczę. Wszystko, aby odeprzeć czarnowidztwo.
Gdyby ten węzeł był oznaką czegoś złego, we krwi (morfologii, rozmazie i OB) wyjdzie coś, nie? Innemi słowy: jeśli wyniki będą w porządku - nie będę musiała w popłochu sporządzać testamentu? 
Nienawidzę martwić się o zdrowie własne i bliskich (moja ukochana Babcia w szpitalu z niewydolnością oddechową i zatrzymaniem moczu). Kiepski ten tydzień i perspektywa wakacji nie pomaga jakoś na smutki i rozmyślania kosmate.

poniedziałek, 25 lipca 2011

wejście służbowe


Wspięłam się ostatnio na wyżyny mych umiejętności, khem, khem, pisarskich i zeżarło mi notkę. Nijak jej odtworzyć, skoro nawet nie pamiętam, co i o czym pisałam. No trudno już.
Dziś natomiast obudził mnie mąż zwlekający z przemianą weekendu w codzienność, było koło ósmej, mrugnęłam, otworzyłam oczy, dochodziła dziesiąta, a synek puchaty z mozołem przekrawał bułki przyniesione ukradkiem przez ślubnego i, dojrzawszy me otwarte oczy, poinformował mnie, iż właśnie robi nam śniadanie do łóżka. Trzy minuty później przy głowie stał talerz, na którym leżała bułka z masłem i dżemem, pyszna! (drugi talerz o podobnej zawartości przygotowany był dla Zofiji). Synkowi dumnemu ze swych dokonań nie wystarczyło już motywacji do zrobienia śniadania dla siebie, więc porcję dla niego przygotowałam już ja.
Siedzimy sobie zatem na tarasie kończąc śniadanie i korzystając ze słońca, które nie piecze, ale rozkosznie grzeje. Frans pociąga nosem. Raz, drugi, piąty. 
- Franek! - wołam go licząc, że będzie wiedział, o co chodzi (chodzi o wytarcie nosa). A on mi na to głosem zdecydowanym ale z nutą zawodu:
- jak jesteś taka słuzbowa, to jus ci nigdy nie zjobie takiego sniadanka do łóska.
Kurtyna. Oklaski. Rechot do łez...

sobota, 16 lipca 2011

owocowo


Przejechaliśmy na rowerach jakieś dziesięć kilometrów po górkach i dołkach, i nie byłoby w tym nic dziwnego, czy godnego chwalenia się, gdyby nie uczestnictwo w tych dwukołowych wyprawach niespełna pięciolatka. Dał radę Franczesław doskonale! Po wyczerpującej przejażdżce udał się grać w piłkę, duracele małe mają niewyczerpane pokłady energii. 
Pojechałąm też dziś na zakupy do niemieckiej sieciówki i nabyłam między innymi owoce. Sezon, przypominam, w pełni owocowy. A w moim koszu wylądowały: nektarynki, arbuz, melon, banany. Khem. Zapłakałam w domu nad zakupami i postanowiłam owoce kupować w warzywniakach, acz dszłam do smutnej dość konkluzji, iż owoce rodzime (mamy sezon zdaje się na jagody, maliny, czereśnie, wiśnie może, porzeczki, które mam na krzaku sąsiada i tak dalej) są daleko droższe od importowanych i mogą być dla niektórych luksusem, prawda???
Rano w sobotę, zgodnie ze zwyczajem, mąż zjawia się w domu z bułkami i Gazetą, z której najbardziej mnie w sobotę interesują obcasy. I tak sobie je przeglądam, podgryzając drugą (i trzecią, poważnie) bułkę z dżemem i WTEM barbarella!!! Przeczytałam wywiad, w którym wspomina pierwszą żonę oraz poznańskie blogerki w ogóle, pośmiałam się (barbarellę znam nie od dziś, wiele książek do mnie trafiło dzięki jej recenzjom nietendencyjnym) i gazetę zamknęłam, gdy przyszedł do mnie esemes od Przyjaciółki, w którym odkrywa ona drugie dno owego wywiadu, czyli że ten tekst i o mnie traktuje.  Oprócz tego, iż zapłonęłam rumińcem, jak dzięcielina (jakoś tak to chyba szło), to urechotałam się setnie, gdyż ZAWSZE gdy podczytuję cudze blogi, mam wrażenie, iż mój jest mdły i nudnawy i pospolity. Także gdzie tu barbarella - celebrytka i inne gwiazdy blogosfery. Ale miło jest mi bardzo! Dziękuję, Anno!!!
Upiekłam dziś tartę (nie miałam borówe, więc wkroiłam banany), i choć nie jestem tarta-type, to wyszła zjawiskowa. Niebo w gębie, zaprawdę.

piątek, 15 lipca 2011

jabłkowo


Jabłka podobnież są pyszne tego roku na naszej jabłonce. Jest to zdanie tłuściutkich, wypasionych, wysokobiałkowych białych robali, które częstują się, ile wlezie. Żadnej sztuce nie przepuszczą. No ale chciało sie mieć ekologiczne drzewa nieskażone opryskami, to się ma jabłka na tarty albo inne wypieki, bo jedynie części z nich nadają się do konsumpcji. Brzoskwinia tymczasem postanowiła obrodzić nietypowo i wydała na świat słownie DWA owoce, z których jeden wziął i spleśniał na drzewie a drugi zerwały dzieci i zjadły nieco jeszcze cierpki. Czereśnia była się obraziła i nie owocowała wcale (i to tyle w temacie drzew owocowych w moim, ekhem, ogródku).
Dziś jest mi zimno na zmianę z gorąco, w związku z czym udam się do żelazka na zmianę z chłodnym prysznicem (onie, nigdy przenigdy...)

środa, 13 lipca 2011

pomocy


Jest we mnie lęk. Taki życiowy lęk. 
Wczoraj dostałam maila od Piotra, taty Ali. Mojego bloga nie czyta wielu, może Wasze są bardziej poczytne? sam fakt nagłośnienia może pomóc. Boje się życia czasem (cytuję, zwykłe kopiuj/wklej, bez przeróbek, opuszczeń i redakcji):

prosimy o jakiekolwiek wsparcie finansowe dla naszej corki Alicji.

www.dlaali.pl

bedziemy wdzieczni za kazda przekazana nam zlotowke.
dziekujemy

sobota, 9 lipca 2011

budowlanka

podreperowawszy manikjur (niebieski na ten weekend, fiolet w natarciu), stanęłam wczoraj nad żelazkiem. Cztery (słownie C-Z-T-E-R-Y) godziny pracy w trudnych warunkach. Dramat. A dziś co? Oprócz naprawdę udanego wczesnego południa i spotkania po latach znajomości jedynie internetowej na żywo Gani (spotkania bardzo sympatycznego i rokującego kolejne) oraz po latach Agry (fajnie było Ich zobaczyć, choć od ostatniego spotkania ubyło ich połowę), czeka mnie praca na budowie - idę więc zniszczyć mój manikjur (widocznie taka jego rola, by kulał) na szlifowaniu ścian...

wtorek, 5 lipca 2011

she's back


zaledwie na dwadzieścia cztery godzny z niewielkim haczykiem wybyła ma piewrworodna złota córeńka, by wróciła nadąsana i niezadowolona z wszystkiego niemal nastolatka w faze buntu. Odszczekiwała stęsknionemu bratu, warczała na rodzicieli i ujadała na rzeczywistość. Kilka moralizatorskich jednak pogawędek później, w wannie, podczas kąpieli stawiającej za główny cel usunięcie skorupy błota, w którym się wytarzała z czubkiem głowy włącznie, opowiedziała mi, iż postanowili, że jutro będą wzorcowi: wstaną rano i zrobią nam śniadanie do łóżka (nienienie, tata idzie do pracy!!! wstaniemy o świcie. nienienie, obudzicie nas!!!będziemy bardzo cichuteńko.), będą nam pomagać, sprzątać, słuchać, tykać jak w szwajcarskim zegarku, a może tatę udobrucha to na tyle, by w czwartek zabrać ich na basen. Grunt to mieć plan. Wieczorem moja kochana córeńka wróciła, sadzając mnie na kanapie (mamo, co ty robisz na tym komputerze, znów się uczysz? no chyba się nie uczysz...) i domagając się codziennej porcji przytulań (przytul się do mnie, proszę to najczęstsza jej fraza ostatnio). 
Na nk (założyłam tam znów konto, by być w kontakcie z uczniami, których pożegnałam kilka dni temu. sami zapraszają, sami odwiedzają, moje grono znajomych poszerza się o kilku nieletnich. na fejsie nie przyjmuję uczniów W OGÓLE) jeden z tegorocznytch absolwentów pyta, jak mijają mi wakacje. Pysznie, odpowiadam. Dokonując znacznej paraboli opisuję, iż śpię do południa (góra 9:23), czytam do rana (góra 2:07), litrami pijam kawę na tarasie (góra dwie filiżanki, na tarasie biegiem międy jedną nagłą ulewą a kolejną).
Ale jaką ja książkę czytam, słuchajcie. Łykam rozdziałami i kradnę kolejne strony. Spać poszłam wczoraj z rozsądku, po czym zasnąć nie mogłam. W planach ją miałam przeczytawszy recenzję u młodej pisarki, co czyta, ale książka musiała na parapecie swoje odczekać. Room się nazywa w oryginale, ale od kilku tygodni jest też jej polska wersja. Książka naprawdę warta poświęcenia kilku wieczorów (w moim przypadku będą to dwie noce i kilka skrawków dnia). Nic nie zdradzę. Recenzować nie potrafię. Zaskakuje. Porywa. Emocjonuje. Wakacje dają radę (i nawet udaje mi się posprzątać i ugotować i wytarzać się po podłodze z nieletnimi w łaskotach, pierdziochach i innych radościach, tylko manikjur kuleje...).

poniedziałek, 4 lipca 2011

these days are over

Znacie motyw: bardzo dobrze, siadaj, trzy plus? Doświadczyłam go na własnej skórze w sobotę. Po egzaminie ustnym (wylosowałam pytanie nawet przyjazne i niewymagające specjalnego przygotowania) usłyszałam, iż komisja, znając moje możliwości (z jednym z członków komisji miałam dwa lata zajęcia z fonetyki, jest moim guru, ale wyłącznie w fonetyce brytyjskiej, na zajęciach bywał wyjątkowo nieprofesjonalny, z panią miałam super wykłady - interesujące, prowadzone w bardzo atrakcyjny sposób - z polotem, humorem, ale bardzo rzeczowo, bez hocków klocków w postaci power pointa i fikołków potrafiła nawiązać kontakt ze studentami i ich tematem zainteresować) to nie był mój najlepszy występ EVER, pisemny zdałam na 73 procent - translację 19/20, gramatykę 25/30, esej w sumie ok, choć mix of ideas, "pojechałaś po tym eseju naprawdę" (byłam z niego nawet zadowolona, oh well), gorzej poszło mi słownictwo, ale nie było, i nie jest to wyłącznie moja opinia, ono łatwe. Kiedy próbowałam swój słaby występ usprawiedliwić ogromnym stresem (z nerwów chciało mi się, excuse me, rzygać i płakać jednocześnie), pan stwierdził, że gdy on ma tłumaczenia konsekutywne albo kabinowe, poziom stresu jest podobny i dopiero wtedy sprawdza się, ile nasze umiejętności są warte. Hmmm. Konkludując, usłyszałam, że jestem bardzo dobra, i oni (komisja) się o mnie nie martwią, ale overall impression trzy i pół ("wiemy, że nie będziesz z tej oceny zadowolona, bo jesteś bardzo ambitna"). Na koniec pani dodała, że moja obecność na jej wykładzie była przyjemnością (ja także z wielką przyjemnością w pani wykładach uczestniczyłam, seriously). Na egzamin poszłam pierwsza - po pierwsze z powodu koszmarnych nerwów, nad którymi trudno mi było zapanować (w głowie po egzaminie urodziło mi się KILKANAŚĆIE poprawnych, swobodnych i wygładzonych wypowiedzi z użyciem wyrafinowanego słownictwa, stres paraliżuje moje językowe umiejętności, as it seems) i z powodu Zosi, która czekała na mnie z rozpoczęciem świętowania. Być może zapłaciłam frycowe za to, że byłam pierwsza (choć okazało się, iż trzy plus to był drugi rezultat w grupie, były też ze trzy tróje i wiadomo co z resztą), a być może trafiliśmy jako grupa na wyjątkowo wymagającą komisję - nie wiem. Po wyjściu z egzaminu, zanim w objęciach męża wylałam łzy wstydu i żalu, usłyszałam jęk i szmer w grupie i nieukrywany szeptem głos "ja myślałem, że Gosia to piątkę dostanie...łatwo nie będzie...". Po powrocie do domu nie rzuciłam w kąt książek, tylko zaczęłam snuć plany mające na celu wzmocnienie moich językowych umiejętności (będę: więcej czytać, oglądać, pisać i mówić, nawet do siebie, po angielsku, pojadę do Anglii, nie wiem kiedy i za co, ale pojadę), co zaowocowało snami i koszmarami. No ale co. Nie będzie mi tu nikt imputował. Poprawię się.

niedziela, 3 lipca 2011

happy b-day. how come?


Zosia skończyłą wczoraj siedem lat. W cholere, nie? Jasny gwint, nie wiem, kiedy ani jak, z małego szparaga, ważącego zaledwie 2950g stała się przepiękną pannicą, mądrą i niebywale elokwentną, co niejednokrotnie mnie do rozstroju nerwowego doprowadza. Jest niewyobrażalnie sprawna (wiem, dobra, przesadzam, przemawia przeze mnie matczyna ślepota, ale ma sport w sercu, na pewno) i bardzo umuzykalniona.
Wczoraj dostała sporo prezentów, gry, zabawki, globus, z którego ucieszyła się bardziej, niż myślałam, ale kiedy po obiedzie i kawie, kiedy goście się rozpierzchli, a chmury nadal obficie częstowały rzęsistymi opadami (czujecie, iż mąż napalił w kominku, taka zimnica była?? Jeszcze w lipcu nie paliliśmy!) mąż zapowiedział wyjazd na basen i rozradowana i ucieszona solenizantka wykrzyknęła na pół miasta, że to dopiero jest najlepszy prezent urodzinowy... (nie żeby jej wypominać, ale była to trzecia wizyta na basenie w mijającym tygodniu, mała rzacz a cieszy).
oto i Ona. Zosia (l. 7)
Egzamin miałąm też wczoraj, ale o nim kiedy indziej. Jeszcze nie ochłonęłam.