poniedziałek, 25 lipca 2011

wejście służbowe


Wspięłam się ostatnio na wyżyny mych umiejętności, khem, khem, pisarskich i zeżarło mi notkę. Nijak jej odtworzyć, skoro nawet nie pamiętam, co i o czym pisałam. No trudno już.
Dziś natomiast obudził mnie mąż zwlekający z przemianą weekendu w codzienność, było koło ósmej, mrugnęłam, otworzyłam oczy, dochodziła dziesiąta, a synek puchaty z mozołem przekrawał bułki przyniesione ukradkiem przez ślubnego i, dojrzawszy me otwarte oczy, poinformował mnie, iż właśnie robi nam śniadanie do łóżka. Trzy minuty później przy głowie stał talerz, na którym leżała bułka z masłem i dżemem, pyszna! (drugi talerz o podobnej zawartości przygotowany był dla Zofiji). Synkowi dumnemu ze swych dokonań nie wystarczyło już motywacji do zrobienia śniadania dla siebie, więc porcję dla niego przygotowałam już ja.
Siedzimy sobie zatem na tarasie kończąc śniadanie i korzystając ze słońca, które nie piecze, ale rozkosznie grzeje. Frans pociąga nosem. Raz, drugi, piąty. 
- Franek! - wołam go licząc, że będzie wiedział, o co chodzi (chodzi o wytarcie nosa). A on mi na to głosem zdecydowanym ale z nutą zawodu:
- jak jesteś taka słuzbowa, to jus ci nigdy nie zjobie takiego sniadanka do łóska.
Kurtyna. Oklaski. Rechot do łez...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz