czwartek, 25 lutego 2010

pre-weekendowo


Odczuwam pierwszy w tym semestrze deadline panic. Co może być zaskakujące, gdyż ten semestr jakoby jeszcze się nie rozpoczął.
Zaczynam jutro, co dwa tygodnie maraton weekendowy, 5 godzin w piątek, dwanaście w sobotę, dziesięć w niedzielę, jest cudownie, prawda, kontener czekolady w drodze (a propos - milka karmelowa jest obecnie moją absolutną faworytką, aż szkoda, że już umyłam zęby).
Piękny dzień za nami, słońce, ciepło i tylko te prognozy, że już w środę wróci to paskudztwo, mnie przerastają.
Mam za to krwisty mani i pedicure, streszczenie klasyki pod pachą i całą mas dobrych chęci. Piekło  mogę odremontować.
Dobranoc Państwu. Miłego weekendu życząc odmeldowuję się. Odezwę się zapewne już po urodzinach (tak, spędzają mi sen z ócz te urodziny, jak żadne...)

środa, 24 lutego 2010

pozory mylą


W zasadzie zima w lutym zaskoczyć mnie nie powinna. A jednak. Zastała mnie gotową na len, jedną nogą w półbucie. Bawi się w jakąs koszmarną ciuciubabkę. Wiosna upozorowała swoje entree tylko po to, żeby uprzejmie ustąpić miejsca zimie, która wykorzystała kolejną szansę i hojnie rzygnęła śniegiem. Spowodowała tu, w zachodniej Polsce, nielekki paraliż komunikacyjny. U mnie dodatkowo jeszcze paraliż psychiczny, ciężko mi się funcjonuje w takich warunkach.
Dosięga mnie zapewne przesilenie wiosenne, tylko gdzie ta wiosna? Prognozy pogody krzyczą o kolejnych opadach śniegu przebrzydłego, w ogóle syf i syf i malaria
.Pies w lesie ciągle brodzi w śniegu po kolana, tylko w mieście zima wydaje się być w odwodzie, tu na przedmieściach, jest całą sobą, w pełni, uśmiechnięta i zapewne zadowolona.
Moja przyjaciółka skończyła niedawno te swoje trzydzieści.
Własna data urodzin depcze mi po piętach. Do krwi obciera codziennie. Może stąd to zamieszanie w głowie i w bebechach ach ach...

wtorek, 23 lutego 2010

boli


Zosia co dzień prosi o jedną godzinę. Przyjdź o trzeciej, mamooo. Nie, Kochanie, będę tuż po drugiej. Ale maaamooo, no daj mi godzinę, nigdy nie mogę się wybawić.
Franek co dzień robi sceny. Dziś krótszą i mniej widowiskową, on z kolei rozliczałby mnie z minut, gdyby potrafił, oczywiście. O drugiej i ani minuty później, mówiłby, gdyby rozumiał upływ czasu i symboliczne kreski na zegarze.
Tato mój na pytanie o samopoczucie, opowiada o pogodzie. Dwie wizyty na pogotowiu w ciągu tygodnia. Gastroskopia. Lęk i obawa. Lipny ten początek.
Może więc uznamy, że to końcówka i razem z zimą wszystko odejdzie. Tak?
TAK???

poniedziałek, 22 lutego 2010

nadchodzi


Zachęcona dość zuchwałą prognozą pogody usłyszaną wczoraj w TVN, dokonałam dziś rewolucyjnej zmiany w garderobie - nie ubrałam po raz pierwszy od dwóch miesięcy rajstop pod spodnie. Po kilku godzinach uznałam swą decyzję za cudowną - doceniłam, że nic nie swędzi, że ruchy swobodniejsze, że, w końcu, wiosna naprawdę jest już za zakrętem.
Acz, nie powiem, trochę już przywykłam do poruszania się w śnieżnych tunelach i dziś poczułam lekkie zaledwie zawachanie, czy na pewno trafię do domu bez dżipiesa w postaci zmarzliny na poboczu. Jak widać - dałam radę.
Franek narobił, swoją drogą, takiego wrzasku w przedszkolu w momencie mojego wyjścia, że wiosna zostałą zapewne zauważona w sąsiedztwie i szerszych okolicach.
Także - jest, choć przyczajona, ale naprawdę coraz bliżej. Pani W.

niedziela, 21 lutego 2010

popołudniowe sensacyjki


Franek tej zimy, która nieubłaganie dobiega końca, zyskał cenne trzy centymetry. Ich jakość jest nie do przecenienia, może dzięki nim samodzielnie zapalać światło, może bez trudu i łaski otwierać szafę z naczyniami, uchywtu której dotychczas nie sięgał. Kiedy, ach kiedy, mój mały syneczku przekroczyłeś tę magiczną granicę i Twój wzrost zaczął się wyrażać liczbą trzycyfrową?
Zosia natomiast, bez tak znaczącego skoku wzwyż, acz także zauważalnego, oswojona z myślą, że krzyk, inwektywy i histeria nie robią na nas specjalnego wrażenia, ulega chwilowym pozytywnym transformacjom i jest słodka niczym lukrecja, dobra, chętna nieść pomoc i nawet deklaruje umycie mojego auta, gdyż, mamusiu, jest brudne.
Jutro przedszkole po czteromiesięcznej pauzie. Już boję się infekcji. Taka już ze mnie matka.
Za tydzień kolejne urodziny, trochę odmienne niż zwykle. Trochę zmieniają początek. Kolejna dekada, kolejne zmarszczki, dobrze, że wiosna blisko, chyba wpadłabym w depresję.

wtorek, 16 lutego 2010

wpływ sesji poprawkowej


Powolutku i nieubłaganie dogania mnie myśl, że wszystko, także sesja poprawkowa, która szczęśliwie mnie nie dotyczy, ale która czyni mi wakacje, dobiega końca. Za tydzień z hakiem pozbędę się weekendów, a przynajmniej co drugiego. Jednak, co może budzić zastanowienie, nie żałuję. Na uczelnię wybywam biegiem, sama, z myślą o smacznej czekoladzie z automatu, przyjemnym spotkaniu towarzyskim i jakimś tam skrawku wiedzy, który bez wątpienia przyswajam.
A tymczasem - odwilż nadchodzi, u Was też? Pokrywa śnieżna ulega degradacji, chlapa jest jeszcze do opanowania, ptaki swoje trele odstawiają coraz głośniej, nie chcę zapeszyć, nie chcę wystraszyć, z pewną taką nieśmiałością i dużą obawą konstatuję, że wiosna coraz bliżej. Może wyłącznie w głębokich pragnieniach, ale już jakby bardziej realna.
Dziś Wino truskawkowe na canale plus. Z winem i pół litra lodów Grycan malaga, że zareklamuję bez profitów, zasiądę i zakończę karnawał z przytupem Stasiukowi charakterystycznym.

niedziela, 14 lutego 2010

już


Syndrom zimnych stóp.
Dwie suszarki pełne prania.
Kolejna pralka w drodze.
Śnieg po próg samochodu.
Nic się nie zmieniło po mięsiącu nieobecności.
Wróciłam.

wtorek, 9 lutego 2010

having the time of my life


W sumie rzec można, że odpoczywam. Larsson wchłonięty, z rozkoszą rozchyliłam świeżutko nabytą Oates wwąchując się w farbę drukarską i znów czytam.
Owszem, nieco mnie przytłaczają zaciśnięte na mojej szyi dwie pary rąk i oplatające mnie cztery nogi i kłótnia, czyją mamą jestem bardziej, mam wrażenie, że ten niespełna już miesiąc poczynił trochę spustoszenia w naszej, tak zwanej, rutynie. Przedszkole czterech miesiącach to przedszkole od początku dla Franka w zasadzie. Odmawia konsekwentnie powrotu do placówki. Zosia natomiast liczy dni, doczekać się nie mogąc.
W tej perspektywie dziecko numer trzy na sporą chwilę jest zawieszone. To tak w kontekście notki poprzedniej. Po prostu odwiesiłam opcję never, nic więcej.
Z pewną niecierpliwością posyłam dzieci do łóżek licząc na chwile (dwie, trzy może) dla siebie. Mąż, jak pogotowie, miał spędzać z nami czas, a jeździ zważąc drzewo, zjeżdżając, robiąc zakupy, naprawiając drzwi, zawożąc cośtam komuśtam, w efekcie - głównie go nie ma, nie, nie robi mi to różnicy W OGÓLE.
Odpoczywam. Przecież odpoczywam.

piątek, 5 lutego 2010

consensus


Doszliśmy z ojcem nieletnich do wspólnych wniosków nasuwających sie niejako samoistnie.
Po tylu wspólnie spędzonych latach - najwyższy czas, rzekłabym.
Wnioski i konkluzje dotyczą kolejnego potomka.
Nie, nie, nie. nie spodziewamy się go w jakieś nawet odleglejszej przyszłości (acz A BO TO KTO WIE???), ale to wspólne dotyczy, że obojgu nam żal tego, co już u naszych dziecioków odeszło w siną dal, ale i oboje mamy średnią ochotę na powtórkę z rozrywki. Ciążę, pieluchy, trudy laktacyjne, zarwane nocki, brak komunikacji itakdalejitakdalej.
Zatopiona ostatnio w archiwum zimnoblogu czytam i czytam i z podziwu wyjść nie mogę i zdecydowanie mówię never say never, no bo w końcu co, kurcze blade (tak, idziemy jutro rodzinnie na "Mikołajka" w końcu, na prowincji emitowany jest w tenże weekend). Jeszcze niedawno (być może to wpływ sesji, a może zimy) never again i to z wydatnym przytupem było moim motto życiowym, nogi na krzyż i wydałam CAŁY absolutnie ekwipunek niemowlęcy gęsto ściełający nasze 50m2.
Kilka tygodni czyni jednak różnicę. Za kilka tygodni, jednakowoż, odniosę się do tych kwestii, z niejakim prawdopodobieństwem, z dużą dawką humoru. Zobaczymy.

środa, 3 lutego 2010

agenda


Będąc na wakacjach mam takie przeogarniające uczucie, że nie mogę zdążyć. Bo mamy tu łyżwy_sanki_narty_grotasolna_kąpiele_spacery_kulig_agenda. Nie ma czasu na specjalne rozczulanie się nad katarami (dopóki dosięgają pełnoletnich, a dopadły już chyba wszystkich pełnoletnich). Dopiero kiedy rzęzić zaczyna Zosia, ogarnia mnie niepokój. Ale jest dobrze. Kaszel ucieka, syrop z cebuli, może te inhalacje solne, nie wiem, coś pomogło i kaszel w oskrzela raczej nie przeszedł ani na krtań.
Kulam się wieć z moim licznym potomstwem po podłodze, gonimy się bezdźwięcznie, karmimy naturalną witaminą c, układamy puzzle 1ooo elementów któryś_tam_dzień, zapamiętujemy memo, łaskoczemy sie zapamiętale i masujemy bańką chińską, wymiennie.
Mój wewnętrzny imperatyw odciąga mnie od książek pnących się wysokim stosem na parapecie. Mówi mi (a nawet wrzeszczy!), że teraz właśnie jest czas dzieci. Odwdzięczam im się więc hojnie za czas darowany mi podczas sesji (i nie tylko), więc teraz, kiedy nic mnie nie pogania, nic nie czeka, nic nie wisi, a pojęcie deadline panic jest tak niezrozumiałe, jak lato w pełni, pochłaniają mnie bez żalu zabawy i poziom podłogi.
Fajne mam dzieci, naprawdę.