piątek, 27 lutego 2009

Nanny's diary


Ależ jestem zła. Porównanie tej mojej złości do osy, to jak ratlerka do dobermanki. Świeżo po oszczenieniu. Albo na odwrót??
Wczoraj dla odmiany przepłakałam pół wieczoru po obejrzeniu PS Kocham Cię. Wybitny łez wyciskacz, jak babcię kocham, ja takie historie zawsze biorę na klatę, jakby mi się przydarzały, błagam. Jak tu nie wyć.
Nie wiem w zasadzie, czemu zawdzięczam tę zwyżkę formy ekhm ekhm. Może to koniec ferii i zbliżająca się harówka w szkole. Albo i przesyt nieustającej obecności mej mało licznej acz zajmującej czeredki. Azaliż może to też być comiesięczna kobieca dolegliwość (ach jakże nie lubię w te dni być kobietą!).
Wzorem zimna popełniłam dziś komiks, ale ponieważ przypominam nieco w tym komiksie Zimno rzeczone, nie chcę być o plagiat posądzona (wybór twarzy jest nieco ograniczony w tym strajpsie).
I tak, zmieniłam nazwę bloga (blogu. jak to cholera powinno być, nigdy nie wiem!!). Powodem tej decyzji był fakt, iż trudno mnie nazwać. A że jestem chudsza niż ustawa przewiduje (bmi niższe niż anoreksja), to i mamy wyjaśnienie. A szepty, od careless whisper, zostały. Ach, ten George...
Wiosna idzie, jeśli jeszczeście nie dojrzeli, gdyż reklamy farmaceutyków na grypy, przeziębienia i wzmocnienia organizmu zastępują w tej parszywej telewizji reklamy aut z klimatyzacją! I wiatr ma bardziej ludzkie oblicze. Odkurzyliśmy dziś nasze huśtawki. I pada deszcz. To nic, że od trzech dni. To nadal miła odmiana dla śniegu (który, swoją drogą wciąż zalega w zakamarkach ogródka). Ale te ptaki! Szkoda, że ich nie słyszycie!
Włączyłam sobie do kawy Pamiętnik Niani (o, znów George, Freedom!). Ponoć mój rower tam gra. Przypatruję się. (kolejny raz).

środa, 25 lutego 2009

dzyń dzyń dzyń


Zosia terminuje na wakacjach u prababci. Jesteśmy więc sami dzisiejszego ranka, tylko Franc i ja. Syn grzecznie obejrzał całą serię bajek na minimini, matka dospała do 10 niemalże i zwlekła swe kości posiniaczone z pozycji horyzontalnej do wertykalnej z niemałym trudem i zamiast się zabrać do sprzątania, zasiadła przed komputerem. Ale zanim:
-synku, a ja cię tak kocham, że chyba cię zjem!
-nie mozes. nolmalnie nie mozes bo ja cie nie tocham mamo.
siła argumentu, prawda.
nic wdzięczności, ni miłości od dzieci oczekiwać nie można.
To o kościach jeszcze chciałam, gdyż ostatniego dnia ferii pomknęliśmy w las za końmi, kuligiem. Zabawy było o matko, brzuch mnie od śmiechu bolał. Ale nie tylko brzuch. Gdybym pofatygowała się na policję w celu dokonania obdukcji, zamknęliby mi starego na dobrych parę lat. Krótsza byłaby lista miejsc nieosiniaczonych. Nogi mam usiane obecnie już żółtawymi plamami. Nie mówiąc o niewypowiadalnych częściach mego ciała.
Jestem głodna.

chleb w maszynie dochodzi


Mąż po ekstrakcji zęba oddał się (oddalił raczej) w kierunku łoża. Nieletnie takoż, acz bez ekstrakcji. Ja natomiast, w oczekiwaniu na chleb, który dochodzi, błądzę w czeluściach sieci, nie zaglądają jednak tam, gdzie nie powinnam.
Zosia mnie zmusza wręcz do edukacji w kierunku czytelniczym, by mogła tę umiejętność posiąść i nie czekać na łaskę rodzicieli. Zaczynamy więc naukę czytania (ona ma cztery latka, z hakiem, jest maleńka, dopiero te swoje niecałe trzy kilo światu pokazała...).
Franek natomiast:
-jećtem majeńćtfem twoim mamuciu, a ty jećteć mamą-tandurziciom.
nie, on nie lubi Kubusia Puchatka, on żyć bez niego nie potrafi (maglujemy obecnie, nie bez mej uciechy i ku zadowoleniu, Chatkę Puchatka, poznaliśmy Tygrysa), o zaśnięciu mowy nie ma.
Po południu natomiast, wzorem siostry, która ostatnio nie przestaje mnie zadziwiać swą grzecznością (tfu, ekhem, na psa urok!), powrotem subtelnym, acz zauważalnym, dzięwczęcości w zachowaniach i ubiorach (sukienki bywają fajne, bo się kręcą) i samodzielnością (ta noc na przykład u prababci, ona nie sypia poza domem on a regular basis, nie), ten Franek więc (który grzeczny nawet nie bywa, psotnik i nicpoń), wracając do tematu, ubrał dziś sukienkę siostrzaną i tańczył, opowiadając, iż ma na sobie tunikę (siłą zdejmowaną przed wyjściem do kościoła).
Ash Wednesday, so to say... ciągle jestem głodna.

wtorek, 24 lutego 2009

spring...field


Jakby wbrew tradycji (bo dziś to chyba pączki, co?) i wbrew trendom, że SŁODYCZE to trucizna cywilizacyjna i fe i w ogóle jak mżna jeść rzeczy, które mają cukier, to przecież gwarantowana śmierć (a co nam jej nie gwarantuje??) upiekłam pieguski. Pączki nabędę, z prostych kilku przyczyn: nie umiem ich piec (wiem, wiem, mogłabym się nauczyć), nienawidzę smrodu gorącego oleju w domu (tak, mogłabym otworzyć okno), i najważniejsza: bardziej smakują mi kupne. (w czwartek pochłonęłam P-I-Ę-Ć, mhm, pierdylion kalorii, cudownie...). Takoż się przy pieguskach i kawie raczę podczas mej jedynej przerwy. Nie było nas tydzień i dom ciut zarósł, choć mąż zadbał, było poukładane aż piszczy. No ale jaby z kurzem nie dało rady na zapas. Macie jakieś sposoby? Pięć zaledwie załadunków pralki, nie wiem doprawdy któż to wyprasuje.
No i co, jutro koniec hulanek i swawoli, drodzy (jakbym szalała w tym karnawale, niczym Jola R. czy też Doda, kimkolwiek one są, te panie).
Ale wiecie, ile w tych górach śniegu? Po kolana! Dzieci wniebowzięte, córka wracała upocona, nie wiedziała, na czym swe dupsko usadzić, jabłuszko, sanki, czy też bezpośredni kontakt z podłożem, czy bardziej pionowe sposoby pokonywania górki, czyli narty, czy może lodowiski i łyżwy. Co mnie trochę niepokoi, gdyż ja z nart to lubię leżak na stoku, herbatę z prądem i dobrą lekturę. I z kim będę praktykować tę formę aktywnego wypoczynku???? Ja za to wdziewałam okulary przeciwsłoneczne (słońca jak na lekarstwo, śnieg padał, cholera jasna, codziennie, ale pioruńsko jasno było), czapkę naciągałam na ramiona prawie i nie dałam się zimnu. I dogryzaniom teściowej (nieco jakby złośliwym, ale może mi się wydaje), że zima i śnieg są fajne. Nie polemizowałam, bo ile można polemizować z kimś, kto i tak wie lepiej. Ja w każdym razie zimy nie lubię. I ustaliłyśmy już z Zośką, iż niektórzy lubią, a inni mniej.
Dziś za to odtańczyłyśmy taniec dziki, dojrzawszy na oknie, po zimniejszej stronie szyby, muszkę, czy innego owada, wrzeszcząc do Franka, że to już objaw prawdziwy wiosny. Zaklinam też tę wytęsknioną porę roku dokonując pedikjuru, nabywając coraz to wonniejsze cebulkowe kwiaty do domu, zaraz chyba japonki odkurzę z tej euforii.
No nic, dzieciom moja przerwa na kawę wydała się zbyt długa i już mam pół jogurtu na dywanie (kawa wypita w jednej. trzeciej.) 
Kto dziś idzie się bawić, jak Kopciszek, do dwunastej i ani minuty dłużej?

środa, 11 lutego 2009

winter killing


Szału nie ma, ale źle też nie jest.
Jesteśmy zdrowi i powolutku zaczynamy myśleć ow yjeździe. Tylko trochę i na trochę ten wyjazd i to co tam, że do teściowej. Planuję nabrać jodu w płuca swoje i nieletnich, tak tak, nie nie, teściowa się z gór nie wyprowadziła, ale mają tam u siebie istne bogactwo grot solnych, z kórych to korzystać zamierzam często.
I taki dziś mam podły nastrój, że szkoda gadać (ale mi też nowina, prawda). Ten śnieg, błoto w dzień  ślizgawica nad ranem, kiedy w biegu wrzucam dzieci do samochodu, jedną ręką odpalam silnik, drugą skrobię szyby, trzecią zapinam pasy i foteliki, a czwartą zamykam bramę, ten właśnie dokładnie śnieg tak mnie maksymalnie i absolutnie wkurwia, że brak mi słów. (słuchałam dziś, jak codzień, chillizetu, i emitowano utwór "winter killing", zamierzam słowo w czyn wprowadzić, mam dość, seriously).
Czytam trzy książki jednocześnie, Gomorre dla ducha, Merda dla śmiechu i Kinsele dla języka, regał zamierzam ze sobą na drugi koniec Polski targać.
No i cholera, właśnie się dowiedziałam, że bratowa znów w szpitalu, ile można rzygać, mać, 17 tydzień i końca nie widać, się biedna namęczy...
Ech, koc, herbata w wiaderku (o pojemność chodzi, a nie o piasek gratis), stos książek przy łóżku i może do tej wiosny jakoś doczekam bez leków na poprawę humoru. No może tylko z kontenerem czekolady zamiast deprimu...

niedziela, 8 lutego 2009

It's so good to be back, again...


Nie twierdzę, że zawsze. I że na wszystko. I dla każdego. U mnie jednak działa.
Noc z przyjaciółką. Nie uciekałyśmy od tematów trudnych. Za często, sądzę, padało w naszych dialogach słowo "nowotwór". Życie. Niemniej jednak - jest lepiej (nadal jednak płaczę podczas superniani i na reklamach skąpanych w promieniach letniego słońca).
Pomógł także Kubuś Puchatek z pasją czytany nieletnim i wszyscy krewni-i-znajomi Królika.
Już potrafię świadomie odwrócić myśli. Zdecydowanie częściej się uśmiecham, tysiąckrotnie częściej niż tydzień temu. Wróciłam.
I słońce pomogło i dodatnia temperatura za oknem. Wczoraj.
I dzisiejszy piżamowy dzień, podniosłam się już o 12. I ciastka owsiane.
Jeszcze tydzień i będą wakacje tralalilalali...Zimowe, ale kto by tam rozróżniał.

środa, 4 lutego 2009

Tears in heaven


Nie, nie koniec moich smutków. Dziś był pogrzeb mojej koleżanki. Miała 30 lat. I miesiąc. Nie widziałam jej od tygodni, a mieszkała drzwi w drzwi z moimi rodzicami. Zawsze witała nas podczas spotkań na schodach z radością i uśmiechem, zawsze zaczepiała nasze dzieci, zawsze miała psa i przyjaciół. Nie mogłam sobie przypomnieć Jej twarzy. Aż do dziś, ciągle jest na naszej klasie. A już Jej nie ma. Jestem rozbita kompletnie. Nie mogę się pozbierać. Rozumiem, że nie pomogę nic na bolączki i tragedie, a jednak nie umiem nad nimi przejść do porządku dziennego. Płaczę w zasadzie nieustannie, nie wiedząć tak naprawdę dlaczego.
Koniec roku podatkowego budzi kolejne strony proszące o pomoc i jeden procent. Nie otwieram ich już. Nie umiem się zmierzyć z życiem? Nie potrafię pogodzić się z losem? Cudzym?

niedziela, 1 lutego 2009

Summer in the City. W Australii, cholera.


Nevertheless:
chodzi o życie dziecka, którego lekarze w Polsce leczyć się nie podejmują. Trwa walka z czasem i brakiem środków. Bo w Niemczech chcą spróbować. Można wysłać smsa. Każda złotówka, jak wiecie, się liczy. Koszmarne, że to tylko pieniądze. I aż pieniądze.
Te moje ostatnie smutki można znów wytłumaczyć burzą hormonów. Umknął mi miesiąc ostatni gdzieś w przestworzach. Choroby, niepokój, sesja i nerwy. Miesiąc z życiorysu, zgodnie zresztą z przewidywaniami.
I znów spadł ten cholerny śnieg, zaraz znów będą roztopy, trochę światła, kilka chwil radości dla dzieci (wyłącznie) i tydzień błota, pośniegowej ślizgawicy, brązu i zgnilizny. Matko kochana, wiosno, wróć.
Szybko!