czwartek, 26 czerwca 2014

takie sytuacje

Poczekalnia, wiadomo, ginekolog-położnik. Zważona, zmierzona siedzę i z kindlem na kolanach udaję, że czytam. Wchodzi panna. Ledwie zarysowany brzuszek obleczony czarną elegancką sukienką, długie nogi w czarnych rajstopach i sandałkach na obcasie. Włos długi, czarny farbowany (choć chciałoby się złośliwie rzec: tleniony). Data urodzenia, pani (niech jej będzie) Elu. 74 (notuję, odnotujcie - dorosła kobieta, nie jakieś fiu bździu młode).
- Waga? 
- dziś rano 65 kg 300. Ale czy to dobrze? Czy nie za dużo? Nie za mało?
- Nie, ok, no ok, przybywa pani stopniowo, to najważniejsze. Ciśnienie 100 na 60.
- Ale czy to dobrze?
- no niziutkie ciśnionko (wrr, wrrrrrrr, zdrobnienie pogania zdrobnienie), ale jeśli się pani z tym dobrze czuje...
- no czasem kręci mi się w głowie, ale to chyba normalne? Ale już chyba dziś będzie widać, czy to dziewczynka? Bo ja tak czuję, ja wiem, że to dziewczynka! JA MAM JUŻ WSZYSTKO RÓŻOWE KUPIONE!!! no i wie pani, pięć lat temu synek mi utknął w kanale rodnym  i trzeba było go tym, no, kleszczami wyciągać, i mu się tu na policzku tak rozlało, to ja teraz nie wiem, tak myślę, chyba cesarkę będę chciała...
Poszłam do kabiny z moim znacząco większym brzuchem i znacząco mniejszym przygotowaniem do porodu...

.............................

W szkole spokojnie czekam na dzieci, które niespiesznie zbierają swoje pogubione w roku szkolnym worki, bluzy, mundurki, książki, zeszyty i zabawki. Siedzę już dobry kwadrans, co mam się denerwować, jak mi nie wolno.
Wtem do budynku wchodzi młoda kobieta, twarz znajoma, trzy sekundy i już wiem skąd ją znam, ale ona wie pierwsza:
- Dzień dobry, ja miałam z pani grupą zajęcia na anglistyce, prawda? (osiem grup, w każdej z tuzin studentów, pół roku zajęć raz na dwa tygodnie, absencja spora/w normie jak na piątek 20.00. IMPONUJĄCA pamięć, pani doktor).
- Tak, tak, chodziłam na pani zajęcia! (za cholerę nie pamiętam jakie i o czym).
- a pani ma tu dziecko? o i widzę, że kolejne w drodze? (w tym czasie otacza mnie czeredka moich własnych i tłumaczę):
- tak, mam tu dwoje dzieci, doświadczenie spore, trzyletnie!
- bo mój syn ZA ROK idzie do szkoły i tak przyszłam sprawdzić, póki szkoła otwarta, jak to wygląda, sama kończyłam szkołę muzyczną, może i on skończy, ale muszę sprawdzić wszystkie. (ja pierwszy raz byłam w szkole moich dzieci na ogłoszeniu wyników, zła matka, zła matka, zła matka). Byłam już na Solnej i w Katedralnej. A pani już chyba skończyła studia? Dwa lata temu? To pani jest socjologiem?
szczęka przy ziemi, przytakuję z podziwem, - jak pani to robi, że tak wszystko pamięta? 
- to dzięki szkole muzycznej i nutom, wkuwanym na pamięć. Tak, pamiętam wszystko dobrze...

Jakie to macierzyństwo jest różne, to sami nie macie pojęcia.

sobota, 21 czerwca 2014

o "Zorkowni" o poranku

W okolicach czwartej siedem obudził nas syn (on ma ciągle w zwyczaju kończyć noce w naszym łóżku). Coś mu w gardle musiało nie grać, bo pokasływał i koszmarnie zgrzytał zębami (nie ma parazytów, sprawdzaliśmy). Napił się wody i spokojnie usnął, no a my nie. Jasno, rześko, słońce tuż nad horyzontem, co tu robić? Próbowaliśmy zasnąć jeszcze przez pół godziny, po czym ja sięgnęłam po kindla i zajęłam się "Zorkownią" Agnieszki Kalugi, a mąż podjął decyzję o wycieczce rowerowej nad Maltę. Chwilę po piątej pedałował już po lesie. O siódmej był z powrotem z dostawą bułek i zaplanowaną drzemką na kanapie.
A ja czytałam.
Do łez, do bólu w przeponie, do wstrzymanego oddechu. Przez niektóre historie przebiegałam z uśmiechem na twarzy. Niektóre śmierci przyjmowałam z ulgą. Nad niektórymi zatrzymywałam się dłużej, starając się wyrównać oddech, uspokoić emocje, oswoić to, co nieznane. Nie umiałam odłożyć, nie potrafiłam oddzielić, łapałam słowa równo z wdechem i wydechem. Jestem w połowie. Z mężem złym, że sama sobie to zgotowuję. Że tak bardzo przeżywam. Każdego ta książka ruszy. Nikogo, jestem pewna, nie pozostawi obojętnym, nawet tych największych twardzieli. I uważam, że każdy powinien w odpowiednim czasie, z odpowiednim nastawieniem ją przeczytać. Żeby wiedzieć, żeby umieć i żeby podołać.
Moja Ciocia, siostra Taty, ta która mieszka z i opiekuje się Babcią, ma raka. Jest po operacji, przed leczeniem. Chcę wiedzieć, jak Jej pomóc, jeśli nadejdzie taka potrzeba, Ona pomaga mi przez całe życie, sama dotychczas pomocy nie potrzebowała.
Wiem, że dobrze spożytkowałam ten ranek. Pochylcie się nad tą książką.

piątek, 20 czerwca 2014

o tym, że może być kolorowo

Zosia wróciła wczoraj do domu z wrzaskiem, guzem na czole i kropelką krwi tamże. Chłopak z sąsiedztwa, szóstoklasista, obraził się na grupę dzieci i ze złości cisnął na oślep kamieniem, trafiając moją córkę, jedyną w gronie dziewczynę, centymetr nad okiem. Rana na szczęście okazała się niegroźna, dziś guz się wchłonął, nabrał jedynie wielu barw, nie wchłonął się za to mój wkurw, który nawet jakby ewaluował nieco w kierunku wkurwu z nutką moralizatorstwa. Chłopak bowiem uciekł po ciśnięciu owym kamieniem, skrył się Bówiegdzie, do mnie przyjechali goście, wieczorem okazało się, że nawet jego rodzice nie wiedzą, gdzie się ich syn podziewa, a moje dzieci z nerwów o kolegę dostały trzęsionki i chęci natychmiastowego poszukiwania go w ciemnym lesie i przepraszania. A ja się cały czas trzęsę, bo gdybym wczoraj dorwała gnojka w swe łapy, to giry z dupy bym wyrwała, a że nie dorwałam, to nie wyrwałam. Chłopak przed dwudziestą trzecią spokojnie leżał na kanapie, co stwierdziła ekipa poszukiwawcza w postaci męża i zatroskanych dzieci, dojrzawszy go przez okno, i do dziś go na ulicy nie widać. Moje z natury pacyfistyczne podejście dotychczas pozwalało mi pozostawiać konflikty między moimi a cudzymi dziećmi swoim biegom, rozmawiałam i tłumaczyłam, ewentualnie podpowiadałam rozwiązania własnemu potomstwu, ale sama nie wkraczałam pomiędzy zwaśnione strony. Tym razem jednak uważam, iż chłopak przegiął, nie poradził sobie z emocjami, agresją i pewnie strachem (stąd chwilowa ucieczka z domu), ale powinien przeprosić i tu już rola rodziców, żeby mu o tym powiedzieli, jeśli sam na to nie wpadł, prawda? Od trzynastolatka można by spodziewać się takiej refleksji? Czy też mam zbyt wygórowane oczekiwania wobec tak rodziców jak i dzieci? Jedną nogą jestem za progiem chaty i idę do tych ludzi, drugą mam niczem w betonowym buciku przyspawanym do kanapy i myślę sobie, że pocomito, zdenerwuję się, a mi nie wolno. Z trzeciej strony to przecież moje dziecko, to się naprawdę mogło źle skończyć, a dzieciak powinien wiedzieć, że pewne działania mogą mieć nieodwracalne skutki. Po południu chyba pójdę. No bo w końcu co, kurcze blade.
Czytam. Czasem jedną książkę dziennie, czasem na dwa dni. Szydełkuję, póki co półsłupki, ale ja wam mówię, dojdę do bardziej skomplikowanych splotów.  Przestałam się nadmiernie oszczędzać i od razu poczułam się lepiej, ból pachwin zmalał, biodra nie dokuczają, 30 tydzień w toku, Albercik wywija wprawiając moje powłoki brzuszne w silne ruchy tektoniczne, Himalaje budyniu i emocji, delektuję się tym stanem jak należy, koncentrując się na pozytywach, wypiętej małej dupce, kolanie tuż pod żebrem, to zapewne ostatnia ciąża, trzeba ją celebrować.
O książkach Wam napiszę następnym razem. Według mnie obowiązkowe jeszcze przed urlopem. i o tym, co mnie wzrusza (wszystko) i co mnie bawi (mój zasiłek macierzyński). I coś Wam pokażę, bo tak:

poniedziałek, 2 czerwca 2014

szaro

Odpoczywanie nie wychodzi mi na zdrowie, ciągle mnie coś denerwuje, poza tym rozleniwiona jestem totalnie. Nie wiem, w którą stronę to pójdzie i czy wrócę jeszcze do pracy, ale przede mną zakończenie stażu i egzamin na nauczyciela mianowanego, wczoraj po wielkich bojach i w bólach skończyłam pisać sprawozdanie. Muszę jeszcze przygotować dzień języka angielskiego, wystawić oceny, zakończyć rok szkolny, może wtedy wezmę się za coś, co zajmie mój umysł (pisanie) albo ręce (szydełkowanie). Byle wytrzymać, byle donosić/doleżeć/doinkubować, w mojej głowie znów zaczynają roić się czarne scenariusze.
Wczorajszy dzień dziecka chcieliśmy uczcić godnie, w planach miałam przygotowanie pysznych lodów, ciasta z nutellą, wycieczkę rowerową i naleśniki na śniadanie. Tymczasem w sobotę zjawili się niespodziewani goście, którzy zostali od wczesnopołudniowej kawy do kolacji, moje sprawozdanie leżało i kwiczało, podobnie jak przygotowane na blacie przepisy kulinarne. Poranek niedzielny rozpoczął się nerwowo i łzawo, od ósmej biegałam po kuchni usiłując nadrobić stracony czas. Galop poranny udzielił się wszystkim i choć w efekcie wszystko wyszło i się udało, we mnie pozostał niesmak.
Leżę zatem spokojnie, podnosząc się czasem, by ugotować, odebrać dzieci, napić się i popracować i staram się ukolorowić rzeczywistość, cokolwiek dziś szarawą.