poniedziałek, 30 marca 2009

enjoy(ing) the show


żyję, żyję. A zakwasy schodzą mi po jodze przeciętnie w sobotę. Acz nie do samego końca, ale w soboty mogę już się ruszać. W miarę. W każdym razie pojutrze nabywam karnet. Czili polubiłam.
Ślubny mi na wyspy się udał dziś, nie macie pojęcia jak mu zazdroszczę. I tego akcentu. I tego wyjazdu. I tej kuchni, tfu wróć, żartowałam.
Zosia nauczyła się jeździć na rowerze. Tak po prostu wsiadła i pojechała. Na dwóch kółkach. Oczy mi z orbit wylazły i zanim wskoczyły na miejsce, ona była już za rogiem. Nie przestanie mnie zadziwiać po prostu to dziecko. I pyskata taka, że aż czasem słów brakuje.
Uczę się także. W związku z tym mam kuchnię na wysoki połysk, chleb świeży codziennie, wyprasowane i zasadzone. Nawet rzeżucha, której absolutnie nigdy nie zdążyłam zasiać, już na parapecie się wdzięczy. A w lesie, słuchajcie, szarobury, zbutwiały dywan listowia zeszłorocznego nabiera barw - przebija się świeża soczysta trawa. I ptaki śpiewają tak, że nawet radio i tłumik z dziurami nie zagłuszają.
W tej dekadzie mieliśmy jesień, pełnię zimy, przez trzy godziny także lato. A teraz...
Alleluja.
Chyba nastała. Uff. Ale ciii, nie zapszajmy.

czwartek, 19 marca 2009

kwiat lotosu


Zen to ściema. Nie wierzcie, że na jodze jakikolwiek zen osiągniecie. Zen, kurwa jego mać, to zakwas w każdym mięśniu mojego styranego ciała. Rozważałam wysmarowanie się od czubka głowy do małych palców u stóp fenistilem, ale nie mogłam, bo by mi dwie tubki nie wystarczyły, a mam może pół tubki zaledwie na stanie.
Za tydzień znów idę, cierp ciało, coś chciało. Joga rulez!
I katar, jeszcze ten katar. Mamy tu lazaret, choć to katar zaledwie. U dzieci już epilog, u mnie preludium, przygrywka zaledwie, rozważam nawet (nie amputację, nie, no jak bez nosa???) wagary i absencję na jutrzejszym wykładzie.
Pionizuję więc te moje obolałe członki i czekam na poprawę. Co na zakwasy, błagam, pomóżcie!

wtorek, 17 marca 2009

Listening to the wind of change


Oglądana przeze mnie wieczorynka przypomniała mi o jutrzejszych zajęciach. Zapisałam się bowiem na jogę (tak, kolejny raz, uważny czytelniku). Muszę pielęgnować osobiste zen. Zen niepielęgnowane zanika. O zen należy dbać. Szczególnie, kiedy jest zenem świeżo odzyskanym. Byłam u lekarza z Młodą, bo kaszel jej trzewia wyrywał i szarpał, oczyma wyobraźni widziałam zapalenie oskrzeli z początkami płuc, ale mnie te oczy oszukały (wydłubać dranie!). Czyste są oba (gdyż u nas katar zawsze występuje parami, jeno z dwudniowym zazwyczaj opóźnieniem). Nic na oskrzelach, nic w gardle. Ale, o zgrozo, idiotka ze mnie, błagam, złożyłyśmy sobie życzenia świąteczne z panią doktor i co, pewnie przed świętami ujrzymy swe oblicza jeszcze kilka razy. NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ
I o czym to ja jeszcze miałam. Że się zaczęłam malować (tak, to kolejna konsekwencja wieku, niestety). Głupio się czuję bez makijażu, to się badźgam codziennie. Tu podkład, tak kredka, tu cień i kulki brązujące i już. Trzy minuty, więcej nie mam. Nawet smołki aj mi wychodzi, już koło 19, jak mi się wszystko rozmaże od tarcia zmęczonych ślip(iów).
Przechodzimy ostatnio fascynację Cliffordem. Wieczorem obowiązkowo, Zosia też uczy się z Cliffordem wymowy, ciut mi już bokiem wychodzi.
A czy wiecie, że Zosia umie napisać DLA MAMY i DLA TATY i ZOSIA sama? Bez pomocy i bez przepisywania? Zuch dziewczynka, prawda, mamusia też umiała w jej wieku czytać i pisać drukowane. I jest mądralą. Ekhem. Tyle wstydliwych wyznań.
U Was też tak wieje? Łeb przy pępku wyrywa. I gardło mnie boli. Amputacja odpada. Co robić?

niedziela, 15 marca 2009

euphorbium, pulmex i inne syropy


Powrót czwartkowy mego dziecięcia z przedszkola objawił zielone gile. Do kostek. Jak można się domyślić, nie było spotkania z koleżanką, kawy i relaksu, było tylko „mamusiu, troszeczkę boli mnie gardło, ale tylko troszeczkę, więc się nie denerwuj”, co wszyscy mają z tym niedenerwowaniem się- nie wiem.
Było tantum verde i lekki niepokój. A w sobotę, w obecności moich przyjaciół dziecko zamilkło oprócz żałosnego szczekającego szlochu, więc w towarzystwie zeszłam nieomal, ale podniosłam się jak Fenix, bo i Zofia wydobrzała. Teraz kaszle. Ale już normalnie. I pyskuje zwyczajnie. Jest lepiej.
Zanim jednak w naszym domu na nowo zagościły wirusy i bakterie, udaliśmy się z nieletnimi na zakupy po buty. Po udanych transakcjach (dziecko zgodziło się na model dziewczęcy, zamiast zwyczajowych trampek), poszliśmy nabyć kilo biżuterii, jako iż weszłam w wiek, kiedy to trzeba odwracać uwagę od wad, a nie zwracać na atuty, których mam coraz mniej, niestety. Do rzeczy. Zosia zanurkowała w koralach, podczas gdy ja buszowałam w kolczykach. Frans krzątał się gdzieś pomiędzy nami (przy współczującym tonie głosu sprzedawczyni „podziwiam, że zdecydowała się pani na zakupy z dziećmi” nie wiem, może się bała o naszyjniki za 3,50 po przecenie). Kiedy już nieletnia się dokonała jakże trudnego wyboru („może te żółte, mamusia, albo nie, te różowe, ale te zielone też są ładne, no dobra, wezmę te czerwone, jak już mam je w ręce, też mi się podobają”), ja tudzież, Frans zaczął dopominać się swego – mamusiu, mi tes tup tolale.
-synku, chłopcy nie noszą korali. To bardzo ekstremalne sytuacje.
-ale ja tes ce tolaliti, mamo.
Żeby zażegnać nadchodzącą awanturę, utwierdziłam go w przekonaniu, że Zosia na pewno będzie mu pożyczać swoje, i już ze spokojem udaliśmy się do kasy, by zapłacić za trofea. (publiczność zataczała się ze śmiechu, mimo teatralnego szeptu, jakim w sklepie podczas rozmowy na trudny temat metroseksualności się posługiwałam).
Zakupy te jednakowoż uspokoiły mnie, że mam córkę, ciut bardziej kobiecą niż jej koledzy z przedszkola, z którymi buduje pułapki na inne dziewczyny, wzbudziły jednak kolejny niepokój, że syn ma w sobie więcej estrogenów niż matka i córka razem wzięte, acz to zostawiam przyszłej obserwacji...

czwartek, 12 marca 2009

just enjoy the show


Weekend zakończył mi się ciut dramatycznie z rozciętym łepkiem Franciszka i krwią cieknącą mi między palcami. A teraz rana zrasta się sama, szwów nie ma, z lekarką ustaliłyśmy, że straty mogłyby przewyższyć korzyści, już jest dobrze.
Więc torebunia jakoś tak już mniej mnie cieszyła.
Zosia w piątek wróciła do przedszkola, dziś nocowała na własne życzenie u babci i ta dziś mi donosi, iż rano zielone gile z nosa (ale poza tym nic, córeczko, się nie dzieje, nie denerwuj się, aha, wcale się nie denerwuję).
No i zaskakuje mnie dziecko starsze coraz to ciekawszymi pytaniami:
    Jak powstają łzy?
    Czy oby ten samochód, który wlecze się przed nami, nie ma zepsutego czegoś, gdyż dymi, i TO NIE JEST OCHRONA ŚRODOWISKA, MAAMOO!!??
    Skąd się biorą dzieci w brzuchu?
Pięć lat za trzy miesiące.
Franc natomiast wali własną gramatyką (o fonetyce nie nadmienię):
powiemy dziadkowi Dżonu (ze względu na prawnuki za oceanem, pieszczotliwie nazywany przez nasze dzieci dziadek Jan) i babciowi Niuni (ma za swoje, nazywając szczególnie Zosię maleńką w ten sposób, mimo moich próśb, że Niunia wywołuje u mnie wstrząs anafilaktyczny. Teraz sama Niunią jest i dzieci nie używają imienia prawdziwego wcale).
Jadę zaraz do pracy, weekend gościowy, więc jak zatonę w kuchni, to się odkopię w niedzielę, jak przewiduję. Acz lubię. I gości i pichcenie, więc nie narzekam.
Jeszcze śniadanie.
I kawa.
I może spotkanie z koleżanką.
Nie no w sumie miła perspektywa, prawda.
Ach no i jeszcze ta piosenka Lenki z zajawkami z tefałenu, kto to wymyśla? Pod filmami lista płac się ciągnie i pół godziny, a te małe dzieła sztuki bezimienne. Czarująco!

piątek, 6 marca 2009

odjazd


Kupiłam sobie dziś torbę. ALe tam torbę. Phi, ja tam zmieszczę zawartość pół regału. A, regał. Ja tam zmieszczę kota (gdybym miała kota), z kuwetą (gdybym miała kuwetę). A, kot. Z kuwetą nawet. Ja tam dzieciaki zapakuję, jak mi się po markecie rozpierzchną w przeciwnych kierunkach. Torbisko. Toteż zapakowałam pół litra kremu do rąk, co ma mieć puste przebiegi i lecę się edukować jutro. Dzieci wypakowałam, niech się do szkół za prędko nie pchają. Głowa mnie dziś nie boli. Ale trudno mi w subtelny sposób nazwać, co mnie dziś głowa. Planuję więc amputować przy obojczykach.
Dobranoc Państwu.

poniedziałek, 2 marca 2009

czysta krew. młoda.


I wiecie co? Jestem o rok starsza? Za rok zmiana kodu, trójka z przodu! A tymczasem... świętowałam ostatnie dwudzieste i dobrze mi z tym i w tym. Wieku.
A rodzice spędzili ciut czasu w górach nieco wyższych i przywieźli córce łoscypka, zajadam więc po kawałku, o zęby skrzypi nieprzeciętnie, i rzucam okiem na Szymona i rany julek, marzę, żeby wyglądać jak Foremniak w jej wieku... (a ileż lat ma rzeczona? bladego pojęcia mi brak). Być jak M. Foremniak można by nakręcić, sikłel taki, czy coś.
Kto jeszcze ma na stanie dziecko, szybko mi tu pisać, które oddaje ojcu dobre lody i mówi:
-mozies zjeś, odaj mi tijto ciwiego.
Za kiwi oddałby wiele, nawet samochód z napędem.
Miło jest obcować z dzieckiem, które komunikuje swoje potrzeby. W życiu by mi do głowy nie przyszło, że oddając nam puchar z deserem, chce dokładkę owocu, a nie loda, no jak rany Boga.
I tak, o, wraca codzienność, praca, dom, praca, nauka, sen, codzieność odmieniona nieco jednak, codzinność dnia jaśniejszego, rozśpiewanego ptasim śpiewem, pachnącego wiosną. Codzienność przesilenia także i zbułabym fortunę kasując wynagrodzenie za sen, ale tam, wiosna to wiosna, wad nie ma. Ukrytych.
Idę. Robić to, za co chciałabym mieć płacone. A w obecnej rzeczywistości milionerką nie będę. Ale może czasy się zmienią?