wtorek, 17 marca 2009

Listening to the wind of change


Oglądana przeze mnie wieczorynka przypomniała mi o jutrzejszych zajęciach. Zapisałam się bowiem na jogę (tak, kolejny raz, uważny czytelniku). Muszę pielęgnować osobiste zen. Zen niepielęgnowane zanika. O zen należy dbać. Szczególnie, kiedy jest zenem świeżo odzyskanym. Byłam u lekarza z Młodą, bo kaszel jej trzewia wyrywał i szarpał, oczyma wyobraźni widziałam zapalenie oskrzeli z początkami płuc, ale mnie te oczy oszukały (wydłubać dranie!). Czyste są oba (gdyż u nas katar zawsze występuje parami, jeno z dwudniowym zazwyczaj opóźnieniem). Nic na oskrzelach, nic w gardle. Ale, o zgrozo, idiotka ze mnie, błagam, złożyłyśmy sobie życzenia świąteczne z panią doktor i co, pewnie przed świętami ujrzymy swe oblicza jeszcze kilka razy. NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ
I o czym to ja jeszcze miałam. Że się zaczęłam malować (tak, to kolejna konsekwencja wieku, niestety). Głupio się czuję bez makijażu, to się badźgam codziennie. Tu podkład, tak kredka, tu cień i kulki brązujące i już. Trzy minuty, więcej nie mam. Nawet smołki aj mi wychodzi, już koło 19, jak mi się wszystko rozmaże od tarcia zmęczonych ślip(iów).
Przechodzimy ostatnio fascynację Cliffordem. Wieczorem obowiązkowo, Zosia też uczy się z Cliffordem wymowy, ciut mi już bokiem wychodzi.
A czy wiecie, że Zosia umie napisać DLA MAMY i DLA TATY i ZOSIA sama? Bez pomocy i bez przepisywania? Zuch dziewczynka, prawda, mamusia też umiała w jej wieku czytać i pisać drukowane. I jest mądralą. Ekhem. Tyle wstydliwych wyznań.
U Was też tak wieje? Łeb przy pępku wyrywa. I gardło mnie boli. Amputacja odpada. Co robić?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz