czwartek, 12 marca 2009

just enjoy the show


Weekend zakończył mi się ciut dramatycznie z rozciętym łepkiem Franciszka i krwią cieknącą mi między palcami. A teraz rana zrasta się sama, szwów nie ma, z lekarką ustaliłyśmy, że straty mogłyby przewyższyć korzyści, już jest dobrze.
Więc torebunia jakoś tak już mniej mnie cieszyła.
Zosia w piątek wróciła do przedszkola, dziś nocowała na własne życzenie u babci i ta dziś mi donosi, iż rano zielone gile z nosa (ale poza tym nic, córeczko, się nie dzieje, nie denerwuj się, aha, wcale się nie denerwuję).
No i zaskakuje mnie dziecko starsze coraz to ciekawszymi pytaniami:
    Jak powstają łzy?
    Czy oby ten samochód, który wlecze się przed nami, nie ma zepsutego czegoś, gdyż dymi, i TO NIE JEST OCHRONA ŚRODOWISKA, MAAMOO!!??
    Skąd się biorą dzieci w brzuchu?
Pięć lat za trzy miesiące.
Franc natomiast wali własną gramatyką (o fonetyce nie nadmienię):
powiemy dziadkowi Dżonu (ze względu na prawnuki za oceanem, pieszczotliwie nazywany przez nasze dzieci dziadek Jan) i babciowi Niuni (ma za swoje, nazywając szczególnie Zosię maleńką w ten sposób, mimo moich próśb, że Niunia wywołuje u mnie wstrząs anafilaktyczny. Teraz sama Niunią jest i dzieci nie używają imienia prawdziwego wcale).
Jadę zaraz do pracy, weekend gościowy, więc jak zatonę w kuchni, to się odkopię w niedzielę, jak przewiduję. Acz lubię. I gości i pichcenie, więc nie narzekam.
Jeszcze śniadanie.
I kawa.
I może spotkanie z koleżanką.
Nie no w sumie miła perspektywa, prawda.
Ach no i jeszcze ta piosenka Lenki z zajawkami z tefałenu, kto to wymyśla? Pod filmami lista płac się ciągnie i pół godziny, a te małe dzieła sztuki bezimienne. Czarująco!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz