czwartek, 31 grudnia 2009

żeby było...


...dobrze.
żebyście byli...
...dobrzy.
i poszła robić się na bóstwo,żeby w wygodnych pantoflach za godzinke pofrunąć po śniegu za płot do sąsiadów. Doskonałe towrzystwo, dzieci z nami, nawet wężykiem trafimy do domu!

środa, 30 grudnia 2009

jestem


- pokłócona z mężem
- mega wściekła o Bóg-wie-co
- zmęczona po świętach
- spóźniona z wszelkimi pracami i nauką
- zaniedbana (oprócz świeżo wygłaskanych pazurków własnoręcznie.)
nie mam
- się w co ubrać
BYLE DO WIOSNY!

wtorek, 22 grudnia 2009

świątecznie


Kochanieńkie.
Kochanieńcy.
Dobra, które powraca.
Radości, która nie gaśnie.
Problemów, które znikają beznerwowo.
No i zdrowia, zdrowia i zdrowia.
Pięknych Świąt Bożego Narodzenia spędzonych z bliskimi w cudownej aurze. Żeby Wam zawsze sprzyjała pogoda. Ducha.
Wasza chudsza.

sobota, 19 grudnia 2009

dwanaście godzin nauki, czyli sobotnie rozmyślanki


Jutro wreszcie piekę. Mam nadzieję, że ciasto swoje wyleżało...
Poza tym sprzęgło w obecnych warunkach działa bardziej opieszale, acz drogowców należy chwalić, gdyż już trzeciego dnia po ataku zimy (jakież to dziwne, prawda, że śnieg spadł w grudniu, całe pięć centymetrów, jakież to nezwykłe, że temperatura spadła poniżej zera, jak niebywale osobliwe są nastałe warunki atmosferyczne...) mogłam względnie spokojnie rozpędzić brykę do siedemdziesięciu i wbić piątkę.
Oddałam się przedświątecznie w ręce fryzjera i czekając, aż farba zabarwi me bujne owłosienie, zadumałam się nad zawodami moich przyjaciółek. I jedyne, co przyszło mi do głowy, to fakt, iż koszmarnie niepraktycznie się wpakowałyśmy. Ja na ten przykład socjolog (czyli nikt, a w dodatku jak z koziej dupy trąba), jedna z nas architekt zieleni, też nie w zawodzie, za to dobre źródło literatury, kolejna - prawnik. Przyda się przy rozwodzie, nie omieszkam wykorzystać, acz zakładam, że to raz w życiu a i tak często niekoniecznie... no i kto nam robi włosy, pazury (mi nikt, bo mam poobżerane, but still, mogłabym mieć piękne, prawda, gdybym miała kosmetyczkę), skórę i wosk? OBCY, którym grubą kasę należy płacić, albo i nie, bo nie uczęszczam. i co z tego, żeśmy wykształcone, ze znajomością języków, ęteligętne i wygadane. Zadbać o siebie nie potrafimy, cholera.
Jeszcze bardziej mnie ta gorzka myśl w potylice stuknęła, gdy przyszło do płacenia. Well.

wtorek, 8 grudnia 2009

czekam


Po domu rozszedł się aromat piernikowy. I nie, nie jest to świeczka, olejek, czy inne marne-niemarne zastępstwa, a najprawdziwszy zapach ciasta piernikowego, które nieco spóźnione, ale zawsze, pojawiło się i u nas.
Popełniłam też kilka kartek więc okres przedświąteczny mamy tu otwarty.
Adwent pełną gębą, szkoda, że wyrywam te momenty nastrojowe z prozy uczelniano - słownikowej. No, ale. Chciałam i mam, nie śmiem narzekać. Ani ani. Nic.

wtorek, 1 grudnia 2009

u lalala I love you babe


Dalalila.
Dalalila.
Nasza piosenka z konkursu, o którym Wam pisałam, wejszła była do finału.
Dziękuję wszystkim, którzy się przyczynili do tego niebywałego sukcesu.
Dalalila...

sobota, 21 listopada 2009

nowymber


Któżby pomyślał, iż nas listopad tak cudownie potraktuję i rozpieści radosną wiosną w samym środku paskudnej jesieni? No któż? Aż się boję chwalić, żeby jutro nie zastać szarugi i deszczu ze śniegiem. Acz w zamian media nas nie oszczędzają i serwują, niczym Hiob, same radosne nowinki o kolejnych zgonach i stanach ciężkich, im bardziej w ciąży i im bardziej mnogo, tym poczytniej/posłuchniej. Ciekawa jestem niezmiernie ILU na tym zbije fortuny, bo że ktoś - w ogóle nie wątpie.
Męża porwał squash, dzieci porwała ciufcia, miałam więc chwilę na naukę, hehe, acz dzieci nadal we śnie nie pogrążone, i chęci do nauki coraz mniej, mnie teraz naprawdę ciągnie do ozdób frywolitkowych, ewentualnie ręcznie wyrabianych prezentów gwiazdkowych, i skąd na to uciułać choć godzinę dzienie?
Nic. Jak wrzeciona nie chwycę, nie zrobię nic. Będę więc lecieć. Koronki.

czwartek, 12 listopada 2009

i klikamy


I bardzo proszę KLIKAMY
I w miarę możliwości głosujemy na 5 rzecz jasna.
Zasady dla mnie są niezafajne, ale no co, no ja tam tylko kręciłam. Film.
No tylko taki myk, że trzeba swój adres mailowy podać, ale może macie takie mało używane, co??? Plis??? Nie zachęcam do gry niefair, a często tam taką zauważam (czyli: przykopmy innym milion jedynek, żeby im spadła średnia), ale do pomocy, bo nagrody są miłe. I dla dzieci i dla szkoły (i dla mnie też, no co, aż taką altruistką nie jestem, ale!).
No to proszę i innych proście, jeśli macie ochotę rzecz jasna.
Dzieci sie napracowały.

środa, 11 listopada 2009

nienażarty gatunek


No i masz ci los, zeżarło mi notkę, kiedy chciałam sie właśnie elokwencją wykazać.
Przytoczę więc tylko dialog z moją córką wiecznie nienażartą: (po sytym obiedzie zmiecionym z talerza z prędkością światła, skłądającym się z ryżu, trzech skrzydełek kurczęcich oraz ogórka kwaszonego):
-mamo, a dasz mi jeszcze trochę mięska, taki malutki kawałeczek, na przykład nogę od kurczaka...
Recę mi opadły, dzieci są na bezcukrowej diecie, która ma odbudować i wzmocnić odporność, nigdy nie miałam kłopotu z ich apetytem (po mamusi tego bezwzględnie nie mają) ale teraz zażerają się owocami, wszystkie posiłki zalatują, cytując dziadka, malizną, mamy więc tu przetwórnie i z kuchni mogłabym nie wychodzić. A mimo to oba są raczej drobne i niepozorne. Nic to, taniej ubierać niż żywić, kredyty są dla ludzi, jak mawiają. Żyrantów na dokarmianie dzieci znajdę?
ps. wyjątkowo niesmaczne rogale nabyłam, drożdżowe, suche i ech, szkoda mówić, jutro poszukam certyfikatowych (i zjem w tajemnicy przed szarańczą wieczorem w ukryciu z mężem).

piątek, 6 listopada 2009

she could be all four seasons in one day


Zosia tuż przed zaśnięciem rzekła do swojej babci:
-jeśli mama będzie się w takim tempie uczyć, to nigdy tych studiów nie skończy.
Teściowa zaniemówiła ze zdumienia i zdusiła rechot, wybuchając dopiero za drzwiami.
Nie skomentuję, tak? Żmijsko na własnej piersi wyhodowane. Co ona, podgląda, że internet jest mi nie tylko słownikiem on-line, a przede wszystki źródłem rozrywki? Ręce opadają. Robi sie ostatnio taki pyskacz, że chyba sobie na szyi powieszę notesik i będe te jej teksty notować, bo bawią setnie a z pamięci ulatują szybciutko.
I się paskudnica nauczyła pisać znienacka. Sama w zasadzie, ja do tego cierpliwości nie mam absolutnie, pewnego dnia zaczęła literować słowa, a że znała już lterki i potrafiła każdą kulfoniaście zapisać, to zaczęła zapisywać te literowanie przez siebie frazy. I tak w ręce taty wpadł po soczystej aferze o porządek (a raczej jego brak) napisany w afekcie list: gupi jesteś. (podrzucny został z komentarzem: może Ci się to przydać).
Na zaprzyjaźnionych blogach toczy się zawzięta dyskusja o klapsach, ale o czym tu pisać, no Boże, no NIE KLAPSUJEMY!!! Ile razy mnie łaspko świerzbiło (jako że sama w dzieciństwie nie raz oberwałam), nie policzę, ale się hamowałam. A za to kąty w domu dwa mamy wydeptane (karnego jeżyka się nie dorobiłam, nasze dzieci uspokajają sie i przemyśliwują swe postępy i postępki w kątach).
I żeby była jasność - teraz też się uczę i dlatego wypowiedź pierworodnej tak mnie dotknęła - prawda w oczy dobitnie kole. Idę więc nie dać jej powodów do satysfakcji. Przyłożę się do tych hangmanów i odmiany czasowników stopnia pierwszego, drugiego i trzeciego oraz kilku wyjątków i od nich wyjątków. Pozdrawiam z południa.

czwartek, 29 października 2009

skarby jesieni


Poszliśmy dziś do lasu na spacer. Las pachnie jesiennie a moje dzieci mają zapalenie oskrzeli, wiem, stara historia. W poniedziałek nie wyjdę od lekarki bez skierowania do laryngloga i alergologa. Czas zacząć leczyć przyczynę, a nie wiecznie skutki.
Także wiecie, moja depresja ma się cudownie, pielęgnowana okolicznościami przyrody.
Tylko to słońce dziś i piękne kolory liści klonowych i muchomorów bajkowych dziś mnie rozpromieniły.
A jutro podrzucę Wam stronę i będę prosić o głosy. Same piątki. Wyjaśnię niedługo.

poniedziałek, 19 października 2009

SAD


seasonal affective disorder
kliniczny przypadek
tu
właśnie pisze.
Jestem beznadziejna, z niczym sobie nie poradzę, dzieci tuż po przebudzeniu pytają, czy dziś też się spieszę. W korku po drodze do domu, kiedy znów warczę, gdyż na przyjemniejszy ton mnie nie stać, przypominają mi, że przecież nigdzie nam się nie spieszy. A jednak. Ciągle w niedoczasie. Ciągle w pogoni. Ciągle poganiająca.
Wraz z przyrostem warstwy liści na ścieżce w lesie, rośnie mi poziom frustracji, zmęczenia i zniechęcenia. Perspektywa listopada nie pomaga.
Warczę i szczekam.
Jak mój pies na łańcuchu.

sobota, 3 października 2009

książka kucharska needed


Jako, że powinnam się uczyć (wiem, włącza mi się stara gadka), prokrastynacja triumfuje uśmiechnięta od ucha do ucha.
I zaglądam do naszego projektu budowalnego (czeka nas od wiosny rozbudowa, temat to bardzo nieprzyjemny, nie będziemy mieli gdzie mieszkać, to znaczy mostów w Poznaniu ciut mało... czeka nas zimowanie - wiosnowanie i latowanie u rodziców w ciasnocie, sami rozumiecie, nie lubię poruszać wątków, które wzbudzają u mnie nieprzyjemne dreszcze) i po wczorajszej wizycie w Ikei urządzam przyszłą jadalnie. Wyjątkowo twórcze zajęcie, w porównaniu do przyswajania długiej listy czasowników nieregularnych szczególnie. A jadalnia realnie ma szansę powstać nie wcześniej niż za rok - dwa.
I syn nasz ma jutro imieniny, drugie w swym życiu, gdyż oba nasze dzieci mają imieniny po urodzinach (byliśmy wymagający w stosunku do patronów, nie chodziło nam jedynie o imię). Szukam więc miejsca oferującego dobry posiłek, gdyż przecież na przygotowanie czegoś mi nie starczy czasu (jasne, jak go spędzam przed monitorem elsidi).
I szukam sposobów na uciekającego psa (łańcuch nas nie interesuje).
Co na obiad robicie?

czwartek, 1 października 2009

jak w czeskim filmie


Stałam się czechofilką. Pokochałam kino  naszych południowych sąsiadów,  wczoraj udałam się ze ślubnym do kina studyjnego, by zobaczyć jeszcze już nie takie świeże "Butelki zwrotne" (nie mylić z opakowaniami wtórnymi. Jak szłam na "Do Czech razy sztuka", to poprosiłam o bilety na "do Czech to ja mam za darmo", bileterka się nie postukała w czoło ale zatrzymała się w połowie gestu...). Doskonały film, do śmiechu i refleksji.
No i ten Jiri Machacek...jedyny jego feler, że z lodówki wyskakuje (pojawia się w każdej ostatnio emitowanej produkcji czeskiej i polskiej - Wino truskawkowe na ten przykład), ale oko na czym jest zawiesić, co za każdym razem cichaczem robię (bo my tak z mężem te czeskie filmy łykamy).
A teraz zamyklam z klaskiem laptopa i do odmiany czasowników MARSZ!

poniedziałek, 28 września 2009

me llamo gosia


Miałam zajęcia (gdyż ponieważ jestem na drugim roku i mam stupendium naukowe, że się pochwalę, surprise surprise). I uczę się hiszpańskiego, tylko mnie nie pytajcie, bo zaledwie petiteńko się nauczyłam. Ale wsiąkłam i się delektuję, do słownika mam stosunek seksualny (sypiam z nim, ekhem).
A w takzwanym międzyczasie mieliśmy tu zapalenie oskrzeli i krtani, jak zdiagnozowała pediatra i uwaga uwaga, pojechałam po bandzie i nie zapodałam antybiotyku i guess what, po czterech dniach zmian osłuchowych już nie było (zminiam pediatrę, szukam DOBREGO, który zdecyduje się przy dziecku szalejącym, z apetytem, że pozazdrościć, w doskonałej formie, poczekać z antybiotykiem przy słabym zapaleniu oskrzeli kilka dni a nie kategorycznie rzec: NIE PORADZI SOBIE SAM, tu jest recepta na augmentin!). Mam również teściową no comments.
Gonię w piętkę. I okres mi się spóźniał, słuchajcie, dziesięć dni. Czy byłam pokichana? Ależ. Relanium na dzień dobry sobie brałam i tafla jeziora. Zen jak stopięćdziesiąt. Acz gdyby się okazało, iż alarm fałszywym nie jest, też bym się cieszyła. Ze zwielokrotnioną dawką relanium, phi.
Jakie ja mam spostrzeżenia, to głowa mała, ale jak co mądrego mam powiedzieć/napisać, to jakby mnie klawiatura tsyt tsyt wysysała. Jutro udaję się z nieletnią na "Magiczne drzewo", uwielbiałam Maleszkę za młodu wczesnego, tym bardziej, że kręcił w Poznaniu, na Ratajach, własny fyrtel podziwiać można było na dużym ekranie. I teraz nie wiem, czego oczekuję, ale fajnie pójść do kina z dzieckiem, naprawdę.
U Was też tak wieje?

sobota, 12 września 2009

od nowa


- no tobieto - rzekł Franciacho z emfazą akcentując drugą sylabę - nie mozes jusić? Mam ci ści...
- strzelić ci? - dodała Zofija
- z balona? - kontynuował nieletni.
przed nami sznur aut, nie ma szans dostrzeżenia płci kierowcy, rośnie mi tu szowinista, kiedy tylko opanowałam rechot i chichot w efekcie rozmowy na kanapie tylnej hondy rocznik dwucyfrowy, zaczęłam tłumaczyć, iż tobieta, nie-tobieta, płeć kierowcy nie determinuje jakości jazdy!
Tak, zaczęło się, podróżujemy monotonnie w korkach do i z pracy i przedszkola, dwie infekcje (na szczęście niegroźne) już za nami, wdrażamy się w pęd i oswajamy poranki o szóstej. Z minutami (dwoma, ale w tej sytuacji każda minuta się liczy).
Biegam, gubię z trudem zdobyte podczas wakacji cenne kilogramy, niecierpliwie oczekuję zajęć na uczelni (entuzjazm wygasa przy pierwszym kolokwium zwyczajowo), przyzwyczajam z pewnymi oporami i dwoma kroczkami w przód przy jednym do tyłu synka do edukacji pozadomowej, zżymam się na myśl o pomysłach ministerstwa edukacji, które rozsyła podobno po zerówkach ekipy sprawdzające, czy oby pięcio- i sześciolatki nie są uczone według starej podstawy, wkurza mnie niemiłosiernie fakt przypisania WSZYSTKICH pięciolatków do grup "zerówkowych" i tym samym pozbawienie rodziców niejako możliwości decydowania (tkwię z uporem przy stanowisku, iż żywiołowe sześcioletnie dziecko lepiej będzie funkcjonowac w zerówce niż w pierwszej klasie, nie usiedzi, albo z trudem, 45 minut, i zaserwuję mojej córce podwójną zerówke. Wolę, żeby się nudziła, niż zbierała uwagi i czuła się niedopasowana w szkole), długo by pisać.
I tak, wylawszy żółci garniec cały delektuję się weekendem. Jutro kajaki.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

coś się kończy, a coś zaczyna


Już mi ten koniec wakacji tak nie zwisa i nie powiewa. Mówiąc dokładniej i całkiem szczerze: wolałabym, by się rok szkolny jeszcze nie zaczynał. Mam też gorzką świadomość, że każdy początek roku, o ile by nie był odwlekany, zawsze bolałby podobnie. Nie ma więc co ronić łez, trzeba zakasać dziarsko rękawy i pokierować nieletnich do przedszkola (Frans ma katar, więc nie wiem, czy jutro powędryje...) za pomocą ojca oczywiście (mój maleńki syneczek w przedszkolu, jak on tam sobie poradzi, czy nie będzie płakał, czy go nie skrzywdzą, czy się odnajdzie, kwilę po cichutku wieczorami w ramię mężowskie, a on nieco głośniej wyzywa mnie od durnej baby, takie tam małżeńskie rozmówki...). No i siebie do pracy.
Dziś beztrosko korzystam jeszcze z czasu, leniwie sączę kawę na tarasie, chłonę strony kolejnych pozycji ze stosu na parapecie i szerokim łukiem omijam lokalny empik, księgarnie wokół i rozważam zablokowanie merlina.
Nic. Zmierzyłam dziś maluchy. I zdumienie moje było spore zauważywszy, że Zochura w ciągu niecałych dwóch miesięcy urosła o jakieś trzy centymetry. Francicho jakiś jeden, ale ta Zosia? Za rok wędruje do szkoły (oddział przedszkolny, NIC nie przyspieszamy póki nie każą). Kiedy to wszystko się wydarzyło, nie wiem. Patrze tak na te moje koleżanki licealne, które na placach zabaw łapią swoje dzieci na zjeżdżalni, albo pokazują, jak się lepi babki, i też mi to do moich obrazów nie pasuje. Jak to? Dopiero nerwowo przerzucałyśmy kartki podręcznika do chemii, albo rechotałyśmy głośno z językowych lapsusów niedowartościowanego nauczyciela PO (taki przedmiot w ogóle jeszcze istnieje?). A teraz pieluchy, mleko, ciąża, plac zabaw, kaszel, szczepienia, praca. Inne życie. Inne rozmowy. Inna jakość.

wtorek, 25 sierpnia 2009

finito mohito i mi to tito


Być może nadszedł czas bym jednak coś napisała zamiast czytania. Czyli się przesiadłam z jednej kanapy na drugą (mamy jeszcze trzecią, ale służy do czegoś hmhmmm innego). Skończywszy kolejną książkę tego lata, automatycznie sięgam na stos na parapecie (o którym pisałam ostatnio) po następną i ciągle przybywa pozycji, muszę więc przyspieszyć proces czytania.
Byliśmy na wakacjach, dawno tak nie wypoczęłam, mimo że u teściowej częściowo, były góry i spacery i lokalne second-handy, w których od lat bezwstydnie się i dzieci czasem ubieram, sen do południa i nocne rozmowy do rana, filmy i piwo w knajpie na dole i romantyczny weekend we dwoje w Pradze... teraz jestem na odwyku (i dlatego szperam po necie w poszukiwaniu dobrego przepisu na mojito).
To rzucam stos do przejrzenia.
I idę pokontemplować w spokoju (przy basenie pełnym dzieci) koniec wakacji.

środa, 5 sierpnia 2009

te duże i te maleńkie


Żadnej hameryki tu nie odkryję, i nawet nie mam złudzeń, ale babie to nie dogodzisz nigdy. Zabrał mi oto bowiem mąż dzieci z ócz na dwa i pół dnia, zostałam by pełnić misję pielęgniarsko-opiekuńczą na wysteryzlizowaną psą, ale, i może to przede wszystkim, by odpocząć w wytęsknionej, czasem wyszlochanej, czasem błagalnej, często wykrzyczanej bezgłosem samotności.
A ja? No przecież ryk i szloch był jeszcze zanim samochód odpalono.
A następnie zaplanowałam unicestwianie stosu literatury, czyli że miałam czytać do utraty tchu. Do rana znaczy. I czytałam oglądając jednocześnie odkłądane na kiedyś filmy (i znów szlochałam rytmicznie nad losem bohaterów, zamiast sobie w bogatej ofercie wyszukać komedyjkę) oraz rozwiązując jolki, szarady i palindromy z innego stosu z innego parapetu. Jak łatwo się domyślić, żaden stos nie stopniał zauważalnie. Do tego z literaturą doszło kilka pozycji, nie potrafię się opanować będąc w pobliżu księgarni.
Dzieci po powrocie siłą wyrywały się z matczynych objęć.
Nawet nie pytajcie, co mam w kuchni. Po dziesięciu dniach odzyskałam ciepłą wodę i marzenie o prysznicu pod własnym dachem nagle stało się bardziej realne, gdy WTEM... zabulgotało pac prysk - szambo pełne, koniec. Na mój żałosny i cierpiętniczy ton pan szambiarz (przypomnijmy: miewał dwie doby opóźnienia) zapewnił mnie, że zjawi się po południu. Jak łatwo przypuszczać od 19 do 21 nie odbierał telefonu. A później z rozbrajającą szczerością odrzekł łe no nie zdążyłem.Groźby, że będzie wysiorbywał to, co się uleje, już nie skutkują. A ja mam pełną zmywarkę i drugą hipotetycznie pełną w zlewozmywaku, na blatach i na kuchence, pełną pralkę i kolejną, znów hipotetyczną, pełną głowę marzeń o spokojnej kąpieli. Psia krew.

poniedziałek, 27 lipca 2009

holiday smoothie


Co za tydzień, matko z córką. Przemierzyliśmy Kujawy, odwiedzając czarujący Toruń (a pielniki to tu się kupuje, tatuś?, ale tino, ja cię do mamy, abo nie, cię do taty na tolanta, a dwiaźdy tu sią, cio to zia dwiaźda?, gdyby nie pieprz w dupsku Francicha, można byłoby spokojnie przedrzemać seans w planetarium) i wcześniej wspomniane Pałuki (w Rogowie park dinozaurów niezmiernie interesujący - Franuś, no idź szybciej, biegaj, to prędzej dotrzemy do placu zabaw! - plac zabaw imponujący, nawet na matce zrobił wrażenie...), środki lokomocji wykorzystując wszelakie: auto, kolej wąskotorowa, autonogi, rower (jednego dnia przejechaliśmy 20 kilometrów, wróciliśmy do domu, upał niemiłosierny, niejedną siekierę możnaby zawiesić, my z rowerów spadliśmy, Fransik się w międzyczasie zdrzemnął w foteliku, Zofija natomiast zlazła ze swojej dwukółki, o średnicy opony naprawdę niewielkiej, otrząsnęła się po wypadku - pod sam koniec wjechała w drzewo, nie pytajcie jak ani dlaczego - i śpiewnym tonem zanuciła - tatusiu mój kochany, jesteś naprawdę kochany, pójdziesz ze mną na basen? JA TEŻ CHCĘ BRAĆ TO CO ONA!!!) i kajak (mąż z Zofiją popłynęli "na bobry", zbliżała się pora posiłku, poszliśmy więc ich z Fransem nawoływać, echo było jak z bajki, powtarzało ostatnią sylabę i kolejny raz i kolejny... krzyczałam więc Zochura...chura...ura...ura... a Franio za mną: Zochuja... - i sami już słyszycie to echo, prawda, tylko się skupcie...).
Czekam teraz na kolejny urlop, tym razem na południu, mając w planach szerokie spektrum wycieczek fakultatywnych do kopalni, w poszukiwaniu krzywej wieży siostrzanej, złota i uranu w kopalniach i placów zabaw, a jakże. To nic, że u teściowej, prawda?

poniedziałek, 20 lipca 2009

komu w drogę...


once again, bo mi zeżarło i może dobrze, gdyż bredzenie mi się włączyło nieprzeciętne.
Jedziemy na Mazury odkrywać dla nas dziewicze tereny.
Także pakuję, piorę, pakuję, suszę, wywieszam i ogólnie rozpierdziel nieco.
No i mam wreszcie batanka, a moje dzieci prawdziwego kuzyna, Ignacy za dni kilka będzie w domu.
No to lecę.
...temu wrotki.

czwartek, 16 lipca 2009

ordnung must sein!


No i tak cichaczem, boczkiem, opłotkami, niespodziewanie i znienacka znalazłam się na drugim roku. Nawet ze stypendium naukowym, pierwszy raz w życiu moim trzydziestoletnim niemalże.
Teraz więc odkurzam dom, porządkuję sterty kser, kopii, podręczników, słowników porozkładanych tam i ówdzie (w zasadzie nie widać dywanu, tu dwujęzyczny, tu mono, tam thesaurus).
No i wczoraj przyszedł z dworu Franek i zatroskany wielce rzekł ze łzami w oczach:
-mamo, Ziosia mnie naziwa tumbuteltu.
Zagadką dla mnie było to przezwisko, zapewne niemiłe dla malca, toteż popędziłam do Zosinej i zapytałam,  jak też ona brata nazwała.
-Mały kurdupelku powiadziałam, to chyba nie aż tak brzydko?
(a następnie wywiozłam dzieci na noc do babci na działkę i teraz czytam, czytam, czytam, opalam nogi - dałam radę całe trzy minuty - czytam i czytam. I śpię. I tęsknię, zaraz po nich jadę.)

piątek, 10 lipca 2009

brzoza - birch. Jezu, nic nie umiem.


Ale te brzozy mają chęć przetrwania, to ja nie mogę. Szczury i karaluchy mogą się uczyć pokornie. Pierdyliardy łusek z nasionami (jak mniemam, gdyż botanika legła odłogiem gdzieś w okolicach klasy trzeciej czteroletniego liceum...) zasnuwają moją wykładzinę, dywan, kafelki i w zasadzie każda ozdoba podłogi staję się zbędna.  I tak zamiatam co trzydiześci osiem sekund, albowiem podczas sesji (tak, mam ciągle, cholera jasna psia krew, sesję) staję się pedantką. Wszystko musi być idealnie wysprzątane, żebym mogła spokojnie zając się zgłębianiem tajników wiedzy (picture description, dodam, bleeee). Tak więc jutro, kiedy ta sesja się skończy, udam się na południe nieco i opiję ten pierwszy rok (zakładając, że może się uda zdać ten praktyczny, trzymajcie proszę kciuki) i zacznę może wakacje.
I tak kolejny raz, miast wymyślać odpowiedź na pytanie o bezsensowny wynalazek na ten przykład, klepię w klawiaturę (bo też mąż nie ma litości zostawiając komputer, mółby go potrzebować w pracy, prawda), dumam nad chillizetem i marzę o mojito, ale jest za wcześnie. I ciut zbyt chilli jednak.

wtorek, 7 lipca 2009

rm, limonka i mięta. MOJITO!!!


Jesus, jakie miałam dziś sny.
Wypadek z sześcioma ofiarami, przykrytymi czasnymi sukmanami z mocno odciskającymi się kolanami. Kolejną śmierć Babci, po roku. Składanie umierającego ciała do walizki. Już? Już.
Nie wiem, czy dopatrywać się w tym wczorajszej lektury autorstwa noblisty (Coetzee J.M., W sercu kraju) czy może demonicznych wizji egzaminu niezdanego na skutek licznych prakryk prokrastynacyjnych. Nie wiem.
Wróciwszy do domu po wizycie z nieletnią u dentysty (w wakacyjny dzień bez korków liche czterdzieści trzy minuty w samochodzie bez klimatyzacji, czarująca sauna, gwarantuję) planuję popełnić mojito (tak, w południe, prohibicji, zdaję się, nie ma?) i w stanie lekkiego upojenia przemyśleć:
-Should animals have the same rights as humans?
-Does teaching arts and humanities mean the same as teaching people to be humane?
-How much do we know about the properties of human brain?
And so on, and so on, bez pół litra nie rozbierzesz. Pół litra sparkling water of course.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Freya, drożdżówki i (nie)seks.


Mój mąż pokochał mnie dziś mocniej (i nie, nie musiałam zrobić nic, czego opis na otwartym blogu wymagałby ostrzeżenia, że tylko dla dorosłych).Upiekłam drożdzówki, as simple as that. Z kremem czekoladowym, może to zmienia postać rzeczy. Nie pytajcie, ile już pochłonęłam i moja dzieć też.
Miałam wczoraj egzamin praktyczny, część pierwszą, dziś więc odreagowuję w kuchni gotując piekąc doprawiając i wekując. I sprzątam. I w ogóle ale to w ogóle w ogóle nie myślę o tym, iż należałoby się wziąc do nauki, bo w sobotę część druga (i ostatnia, dodam z westchnieniem ulgi).
Jak tak popierdzielam po blogach przeróżnych, zauważam, iż obserwowany przeze mnie problem mrówek nie jest aż tak lokalny, jak sądziłam, i wychodzi nieco poza granicę mojego ogródka. Rozlazły się cholery niemożebnie. Póki co traktuję je niehumanitarnie (nieanimalnie?) substralem, albowiem inne metody, bardziej ekologiczne, zawiodły.
I za radą Marynarki udałam się do sklepu z bielizną. Ściskam się od kilku tygodni stanikiem o rozmiarze UWAGA UWAGA UWAGA 60D. Planuję oczyścić szufladę z wszystkich 75B, jakie tam zaposiadam (wyłącznie przez zasiedzenie) i już rozumiem, dlaczego nie mogłam nosić staników bez naramek. Proste.
Może jednakowoż pochylę się w tym miejscu nad listą zagadnień na egzamin. Adios Amigos.

czwartek, 2 lipca 2009

Jubilatki dwie.


Tak w zasadzie to mam dziś psim swędem (niezły to był swęd i bolesny, ale jednak) święto. Okrągłe. Dokładnie pięć lat temu zostałam mamą.
A dziś moja córka kończy pięć lat (surprise surprise) i jest niebywale mądrym, wysportowanym i stanowczym dzieckiem, co niekiedy doprowadza mnie do rozpaczy, ale niejednokrotnie do łez i ze śmiechu i ze wzruszenia.
Co ja tam będę wspominać.
Po prostu: najcudowniejszego, Córeczko!

piątek, 26 czerwca 2009

thriller, żadna tam nowela.


A taki mam nastrój, jak aura. Od euforycznego do depresyjno-maniakalnego, zmienia sie zgodnie z wiatrem, porywiście.
W minionym tygodniu (dwóch tygodniach? kiedy??) zdobyłam tytuł nauczyciela kontraktowego, czyli awansowałam, dowiedziałam się o chorobie bliskiej mi osoby, oswoiłam się z myślą, iż rozbudowę należy odłożyć o rok przynajmniej (ok, NIE OSWOIŁAM SIĘ I NADAL JESTEM WŚCIEKŁA!!! i smutna... i rozgoryczona...) i wcale nie poczułam, że jestem przedstawicielem zawodu, który ma taaaakie długie wakacje.
Wczorajsza burza nieco ostudziła mnie i moje zapędy, by wreszcie zrobić porządek z tym całym barachłem, acz trzask rozdzierający na strzępy względną ciszę i błysk roświetlający ciemność i na nanosekundę tworzący atmosferę Las Vegas z naszej wioski wpędził mnie pod łóżko (boję się burzy cholernie i co mam powiedzieć nieco zlęknionej dziatwie? wolę udawać, że kurz pod kanapą nie może czekać ani sekundy dłużej!).
No i ten Michael, błagam, tak się facet wykończył, a taki był zdolny, szkoda życia...

sobota, 13 czerwca 2009

every day is like sunday


Mój naukochańszy mąż zabrał dzieci do znajomych na całe popołudnie, bym mogła w spokoju delektować się atmosferą nauki. A ja wyrodna żona w tym czasie popełniłam dwa komplety biżuterii, dwa zestawy decoupage'owe, pomalowałam paznokcie i otworzyłam notatki (i obejrzałam cośtamcośtam na tefałen style, nie robiłam tego od miesięcy). Czuję się błogo!
I ciągle wydaje mi się, że juz niedziela. Słowo "niedoczas" przez kilka sekund brzmi łagodniej.
Soboto trwaj!
----------------------
Po wnikliwej analizie i głębokich przemyśleniach podczas tego pracowitego, utkanego przemiłymi czynnościami popołudnia, przeplatanego chwilami zaledwie nauki, doszłam do wniosku, iż wolę nawet TAKI czerwiec od września. Wróciłam właśnie ze spaceru z psą (w lesie, prawda, głowę chce urwać i pachnie grzybami) -  jasność wszechogarniająca u progu nocy, to niewątpliwy atut, którym najpiękniejszy i najcieplejszy nawet wrzesień dysponować nie może (chyba, że bliżej Ekwadoru...).
I to byłoby na tyle moich przemyśleń (a mąż to mnie wkurzył niemiłosiernie, bo z popołudnia zrobiła się noc i ja się NUDZĘ i gdzie oni do cholery jasnej są??)

piątek, 12 czerwca 2009

czerwiec - plecień


Nosz cholera niech jasna tę pogodę trafi. Niby nie jesteśmy jakoś aurozależni, acz w takich okolicznościach objawia się u nas wszystkich, gremialnie osobowość meteopaty. Senność, kostropaty nastrój, parszywe odzywki i stupor. Nie działamy na siebie dobrze. I dlatego męża wywiało na squasha. A ja? Ja mam dwoje nieletnich, nowy depilator z gazety, całe spektrum złych emocji i stos zaliczeń jutro i pojutrze.
Ciskam jadem. Proszę się nie dziwić. (i nauka nie idzie mi dziś absolutnie, cóż). I zaczynam biżuteryjną przygodę, jak już coś popełnię i będzie to za czymś wyglądało, to może pokażę. I jeszcze mnie kusi stos lektury na kolejne miesiące, biorę jedną dziennie, nic dziwnego, że przyrost wiedzy jest niezadowalający... wracam zatem do testów (dzieci zasypałam klockami, może się zajmą przez pół godziny i do ofiar nie dojdzie).

wtorek, 9 czerwca 2009

hooray, hooray it's a ...?


Jeśli sądzicie, że u nas nie dzieje się nic, co warte byłoby opisania, to omójBoże jak bardzo się mylicie. Sprawozdania, raporty, rozliczenia i świadectwa. Moi mili, lamusową stała się sytuacja, którą znam z domu rodzinnego, kiedy to mama moja rodzona napełniała chińskie pióro, służące wyłacznie raz w roku, zasiadała przy jednym z dwóch biurek w naszym mieszkaniu (moim bądź bratowym), syczała przez zęby lodowate "a teraz, dzieci, proszę o ciszę" i ŻADNE z nas nawet nie śmiało pisnąć przez kilka kolejnych chwil i pisała świadectwa. Teraz kochani pendrive, laptop na kolanach i już, nawet pomylić się można i poprawić, jak to z komputerami bywa...
Wybory były i doping nieletnich i zosine podniecenie w głosie: wygraliśmy, maamoo, ale wygraliśmy?? (tak, córeczko, wygraliśmy, nasza kandydatka tam będzie) imaamoo, ale czy następnym razem ja będę mogła postawić krzyżyk tam, gdzie mi pokażesz? (tak, córeczko, tylko nikomu nie mów, bo nie wiem, czy tak wolno), uczymy się demokracji, która u nas ciągle od dwudziestu lat w powijakach.
I weekend grillowy, gdyż na trzydzieści siedem minut i osiemnaście sekund wyszło słońce i wykorzystaliśmy je maksymalnie (dziś przecież znów tak lało, że mamy mały staw tuż przed domem), i znajomi od stuczydziestu lat niewidziani...
I syn mój słodki, niczym krówka chałwowa, zasypia w południe przy wtórze kolędy Oj maluśki maluśki maluśki i wieczorem sama sobie do snu śpiewa oj maluci maluci maluci cieby jentawicia, jest z niego solidny kawał drania małego, który w trzy sekundy obraca sobie całe towarzystwo wokół paluszka. Małego u stopy.
I jeszcze jutro mam imieniny. Dziękuję.

wtorek, 2 czerwca 2009

A Midsummer Night's Dream


Oł łel. Dzień Dziecka za nami, jak mi się o uszydła obiło, w tym roku trendy było wypięcie się na dzieci i nienabywanie prezentów. No trendy nie byłam, ale tam... czy nabycie dzieciom Muminków, Pana Kleksa oraz zestawu kolorowanek mogło im zaszkodzić? Azaliż balonów z helem? Tudzież spędzenie z nimi radosnego popołudnia? I wieczoru? Ech tam.
Mąż mi prysnął w okolice pomorza, stacjonuję więc dziś u rodzicielki z przybytkiem, nagadamy się chyba, co?
I jeszcze może ktoś mi powie, jak się walczy z mszycami, bo mi zeżrą głupole wszystkie czereśnie? Coś (i znów te uszy) mi świta, że pokrzywa zalana wodą i odstana działa? Tak? Będę zobowiązana.
I mam tyle pracy, że karteczki z podpowiedziami na siebie już nachodzą, końca nie widać, mam permanentnie wrażenie, że czegoś nie zrobiłam. Iśni mi się egzamin praktyczny. Że mi zabierają test po dwudziestu minutach. I że nie zdaję, a co. I pożary mi się śnią. Matko jedyna, powinnam się leczyć?
Wakacji. Wakacji mi się chce.

wtorek, 26 maja 2009

mama zadumana cały dzień


Nie będę tu szklić o dzisiejszym święcie i o tym jakże to cudownie mamą być (bezsprzecznie. Franz ma od dwóch dni po południu w granicach 38. Nie lat. Stopni, także wiecie...).
Pożalę się natomiast, iż uległam reklamie, jestem zdruzgotana. Swoją słabością i powodem złamania zasady, którą kieruję się od lat, iżby nie zbankrutować, że reklamy KŁAMIOM. Czytając bowiem Zwierciadło (oni tyle łamów poświęcili temu przereklamowanemu zen, że aż czytać się nie da spokojnie) natknęłam się na te krzyczące slogany JUŻ TERAZ PO JEDNYM ZASTOSOWANIU, BĘDZIE OKRĄGŁY I WIĘKSZY. PNĄCY SIĘ KU GÓRZE. Gdyż ja, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, snując wstydliwe wyznania, zaposiadam zerówkę. To już nawet nie małe A. Ja w miejscu, gdzie kobiety mają zwyczajowo biust, mam płaszczyznę. Great Plains. Wielkie nic. I ja dwoje dzieci TYM niczym wykarmiłam... Nabyłam więc to serum i czekam na efekty. To znaczy ja się D nie spodziewam, niech no mi się tam jednakowoż cokolwiek pojawi... Szwędając się niespiesznie między regałami lokalnego tesco natknęłam się i stwirdziłam, iż 17 złotych moge ewentualnie zaryzykować. A jak nie... to w ryj... tylko komu.
Celebrując dziś własne święto (wzrusza mnie co roku i zadziwia... że ja?? matką?? dwojga???) wstawiłam już kolejną porcję prania, odebrałam cztery telefony zawodowe (już wiem, co mnie od jutra czeka, łatwo nikt nie obiecywał, że będzie) wypiłam kawę, podjadłam młodym arbuza i, podobnie jak w tesco, wlokę się i rozgładam po domu, że i to i tamto wymaga mojej atencji, ale dziś... dziś mam to w nosie. Dziś wącham bez.

sobota, 23 maja 2009

nad rzeczką (opodal krzaczka)


Las pachnie obłędnie. Coś z jaśminu, bzu, może robinia... do lasu jednakowoż wchodzić należy tylko w foliowej siateczce. Od stóp do głów obutanym ową. Gdyż las zasiedliły miliardy komarów. Las, prócz tego, że rozsiewa aromaty, bzyczy. Tym koszmarnym, komarzym hałasem.
I zamierzam kupić lejce, za pomocą których przywiążę tę moją rzekomo chorą córkę do stołu (albo lepiej do regału, albo do wanny - nie, nie mam wanny, cholera), żeby nie biegała. Przeszła to zapalenie niezmiernie łagodnie (w przeciwieństwie do matki) i mam nadzieję, że poniedziałkowa kontrola potwierdzi, że mamy to za sobą. Do przedszkola w tym roku szkolnym już nie zajrzy, jak sądzę. Nie wiem tylko, jak jej to powiedzieć. Ona kocha przedszkole (znów w przeciwieństwie do matki, która widzi w nim tylko wylęgarnię zarazków i potencjalne zagrożenie).
Dzieci mam zafascynowane Akademią Pana Kleksa, dlategoż na tapecie mamy Kaczkę Dziwaczkę w wersjach przeróżnych i z układami tanecznymi. Frans szczególnie intensywnie się w choreografiach udziela. 
Egzamin miałam wczoraj, zakończywszy więc naukę dziś pochłania mnie lek... tfu jaka lektura, mam przecież dom zapuszczony do imentu, pranie, mycie, odkurzanie i odkładane na później zabawy z dziećmi. A Cień Anioła poczeka do wieczora...tyle wytrzymał (i ja, choć było trudno), to i te kilka godzin wytrwa. Wieczór przecież niebawem.

poniedziałek, 18 maja 2009

killing me softly


mogę sobie ulżyć?
dziękuję.
KURRRRRRWAAAA!!!!
Pamiętacie? Zapalonko oskrzeli trzy tygodnie temu? He. No to mamy repete.
Czy ja im źle jeść daję? Czy kurwa nie karmiłam piersią cały rok dzielnie niedosypiając, znosząc zapalenie piersi co trzy tygodnie i temperaturę oscylującą w okolicach ryczącej czterdziestki? Co ja robię źle, że ona każdy katar kończy antybiotykiem?
Frans jeszcze nie. On się trzyma od listopada. Zaledwie katary. A Zosia też ostatnio w grudniu. Tylko teraz tak po trzech tygodniach. Nie wiem.
Nic już nie wiem.

środa, 13 maja 2009

Padova in my mind


Dziś, jak co środę, się joguję. Właśnie wróciłam obolała, ale pełna refleksji. Bo wskakując w te czarne dresy, przypomina mi się nasz szalony weekend włoski sprzed pół roku. Bo jedni w Padwie polują na małe Antosie gliniane czy plastikowe, ja natomiast biegałam po Decathlonie (u nas jeszcze nie było, najbliższy - taras widokowy - we Wrocławiu) i nabywałam strój sportowy. I tak teraz prosz: co tydzień miłe wrażenia! A ten Antonio by mi się wieczni li i jedynie kurzył.
Ale ten weekend, matko, jak ja bym chciała znów pojechać, w takim towarzystwie, z takimi atrakcjami, na takich obrotach... niezapomniane chwile.
Urwałam tłumik (pojeździł po cichu po spawaniu całe dwa tygodnie, niech go ściśnie). To teraz wiecie, atmosfera w chacie napięta, razem do roboty jeździmy.
I co to ja jeszcze chciałam... reklame heinekena z piszczącymi w garderobie kobietami i wrzeszczącymi wniebogłosy w lodówce pełnej piw facetami też kochacie?
Piwa apropos, zaraz sobie pół litra do gardzieli wtłoczę. Na zakwasy, spokojnie, na zakwasy... 

wtorek, 12 maja 2009

kocham pana, panie Sułku...


a gdyby był pan pediatrą...
To co mieliśmy ostatnio? Pryszczycę? Uczulenie znaczy??
- Dzień dobry, pani doktor, to znowu my. Czy oby Zosi nie wróciło zapalenie oskrzeli, bo gruźli nieledwie, gile do pasa i czoło niepokojąco cieplejsze. Przecież już pięć dni w przedszkolu była, BASTA! (warknęły zarazki).
Frans oczywiste też podłapał bakcyla i już dziś byliśmy na osłuchaniu, ale jest ok. To zaledwie przeziębienie (a nie, jak u mojej cioci, trzy dni po powrocie z wysp 39 stopni,acz uszy i ogon kręcony nie wyrosły, internistka świńską wykluczyła).
no dobra. Więc jednak wyekspediuję tę liczną ekipę na weekend do teściowej i oddam się beztroskiej opiece uczelni. Do dwudziestej.pierwszej.dwadzieścia w piątek, dwudziestej.dziesięć od ósmej.zero.zero. Ale za to w niedzielę luz. Zaledwie siedemnasta, zdążę przed zmierzchem.
Nie wiem, kiedy dzieciom te słonie sławne o nieokreślonej orientacji seksualnej pokażę, może przed zimą się uda. Grunt to próbować.
Z radosnych samochodowych pogawędek: 
-mamo, a z czego powstają oczy?
-ziosia, a tata powiedział "tulde", ziosia śłysiś? no tata powiedział "tulde", no powiedź cioś, ciecieś tata powiedział "tulde"...
miłego wieczora.

czwartek, 7 maja 2009

powrót pryszczycy


Od kilku dni, może tak z tuzina na oko, mam na twarzy regularną pryszczycę. Po prostu mogłabym ziemnaki na placki ziemniaczane bez pomocy tarki ścierać. Udałam sie więc na konsultacje do kosmetyczki (mąż mnie do lekarza wysyłał kilkukrotnie, chyba źle doprawdy wyglądałam, ale wiecie co dermatolog - antybiotyk prosz upszejmie, ewentualnie steryd, droga pani, tu tylko pomoże). A ta: Jezu kochany, pani ma tu koszmarne uczulenie, no apokalipsa to to może nie jest, ale sepsa twarzy, kochana czyha za rogiem. Amputować - odrzekła krótko (żartuję). Nowy lakier? Proszek do prania? Jezu kochany, to trzeba leczyć (dobrze, że nie nogi, bo na głowę za późno...)
No i uczę się, co widać, więc już żegnam się ozięble z litrem wapna w pobliżu. Sikam musująco...

wtorek, 5 maja 2009

to jeszcze raz ja


No to jeszcze mały apdejt: Łódź 2009 (zagrali mu na nosie??)
I również, Piotrkowska (ale tam, Piotrkowska, ten lizak!).

surowce wtórne
W bagażniku mojego samochodu radośnie pobrzmiewa wspomnienie minionego weekendu. Znaczy butelki się poniewierają. Po piwie. I spieniężyć jakoś nie ma komu... bardzo pedagogicznie podjeżdżam pod placówkę, w której przyszło mi podtrzymywać kaganek oświaty na luzie i bardzo powolutku, coby hałasu nadmiernego nie robić brzęczeniem.
A młodsze dziecię urządziło mi dziś awanturę, że oto
-nie cię do baci, cię do pećtola.
Niech mu tylko ta chęć uczęszczania do przybytku edukacji, który mu od września zgotować zamierzamy, nie minie, błagam... za to siostra już ustala z wychowawczyniami, czy i ewentualnie kiedy brata w grupie niższej będzie mogła odwiedzać.
I zimno mi, więc maj - nie - maj, włączyłam piec, cholera jasna psia krew globalnie ocieplenie...
Uczyć się muszę, więc chyba zrobię sobię wiadro kawy, wysuszę włosy i wstawię pranie. A nauka, cóż... nie ucieknie...

poniedziałek, 4 maja 2009

u2, zziębnięci?


W zasadzie całe szczęście, że ten paskudnie długi, do wyrzygania nawet, rzec by można, weekend nareszcie się skończył, w przeciwnym razie (gdyby tak z tydzień trwał albo i dłużej...) do mojego napiętego grafiku zajęć w tygodniu niechybnie musiałabym dodać mytingi AA. A tu wino, a piwa się nie napijesz? Grill u sąsiadów, imieniny mamy, okazji 27 na cztery dni, WYSTARCZY!
A tak - zaćwierkały wróbelki i wróciłam do pracy, zmarzłam jak cholera, teraz też dygoczę, w kominku mam napalić, czy jak? Maj mamy czy marzec? Nie poznaję.
Grzańca sobie zrobię. O tak, to dobra idea. 

sobota, 2 maja 2009

ani słowa o trzodzie chlewnej


- Bardzo mi przykro, mamo, - rzekła mi dziś Zofija tuż po południowym posiłku - ale umówiłam się dziś z kolegą (lokalnym rozrabiaką, a jakże) po południu i będziemy się u nas bawić.
Nie zezwalam na częste wspólne zabawy w jego towarzystwie, gdyż chłopiec (lat pięć i pół, sięga głową ponad stół)przejawia silne zainteresowanie całowaniem w same usta z jednoznacznie przechyloną głową, ściskaniem, ukochiwaniem, podglądaniem, przeklinaniem a czasem bieganiem w stuczternastu miejscach jednocześnie i jest ogólnie nieco męczącym gościem.
A mąż mój, fascynat prac okołodomowych buduje piaskownicę, jak dla przedszkola i później takie u siebie mamy, dom otwarty. I plac zabaw, który się rusza. Do dwunastu dzieci. W tym tylko dwa nasze.
Chcąc więc uniknąć zagęszczenia na własnym terenie, zabrałam nieletnią na wycieczkę rowerową, podczas gdy nieletni spał. Przejechałyśmy jakieś 8 kilometrów. Bez przerwy.  Po czym ja z roweru spadłam, nie mając siły, by ruszyć żadnym członkiem mego ciała, a ta poleciała grać z chłopakami w piłkę. Nożną.
W Toruniu byłam w tygodniu, polecam miasto, pełne zakamarków, zakątków, uliczek, zabytków i knajp. Dawno nie odwiedzałam Kujaw i widać zmian cały szereg. Tylko Łódź, jak była koszmarna, tak jest. Broni się jedynie Manufakturą. No ale to nie Kujawy czy Wielkopolska...
Wczorajszy grill u sąsiadów zaowocował kacem u ślubnego i niedospaniem ogólnym i powinnam się uczyć, co powtarzam jak mantrę, a mam w zamian bułki świeże upieczone, drożdżowca, posprzątane i naprędce wymyślane rarytasy na stole. Wiwat majowy weekend.
I lecę kawę preparować latte.

sobota, 25 kwietnia 2009

manicure proszę bardzo


-z tobą się mamo bawić nie możemy. Ty ciągle jesteś taka zapracowana - skonstatowała jednego dnia ze smutkiem w głosie Zosia i bezwiednie zamgliła moje oczy łzami.
Po fatalnym, ale to naprawdę okropnym i bezprecensowym tygodniu zawodowo jestem wypalona na kilka lat. Obyś cudze dzieci uczył mnie budzi, kołysze w ciągu dnia i nie pozwala zasnąć.
Jedynie zapach lasu (kwitną robinie? woń cudowna!), mąż uspokajający, który wie, jak pomóc, uśmiechnięte potomstwo i stos książek czekających na kiedyśtamtrzyma mnie w pionie i powoduje że ciągle rano chce mi się wstać.
I właśnie dlatego klikam w te klawisze paznokciami wściekle różowymi, popijam sok wieloowocowy i nie myślę o poniedziałku, kiedy to znów będę musiała zmierzyć się z nastoletnimi dziećmi, które tak bardzo chcą być dorosłe. Teraz jest sobotni wieczór. Jutro niedziela. Poniedziałek to daleka przyszłość... 

czwartek, 23 kwietnia 2009

tuż przed (i zasnęła)


Po dwunastu godzinach na uczelni względnie w pracy (jak mi jeszcze kto powie, że nauczyciele mało pracują i hurrra, jaki to zawód dla leniwych, to jak nic wybiję kielochy CO-DO-JEDNEGO zgrabnym ciosem w paszczękę) mam jedynie ochotę upodlić się litrem kokakoli z dodatkiem wysokoprocentowym, względnie dobrym winem południowoamerykańskim. Jako jednakowoż osoba świadoma, ze slow food i zdrowym trybem życia (ehe, dwunastogodzinny tryb na wysokich obrotach, ehe) wysmarowanym niejako na czole, upadlam się litrem multiwitaminy i michą sałatki. No i stertą frytek. Dziś owe frytki poddając termicznej obróbce, oraz dorabiając niespiesznie fragment białkowy centralnego posiłku w ciągu dnia, doszłam do wniosku, że Sphinks zbankrutował z bardzo prostego powodu: ludzie nauczyli się robić shoarme po prostu. Jest to tak skomplikowane, jak budowa cepa. Mieso od kurczaka (najchętniej z nogi, gdyż biust okazuje się często za suchy) zatw curry i krótko smażę. Podaję z ryżem opcjonalnie z frytkami, acz rzadziej i męża mam ugotowanego, całuje mi stopy od spodu, powaga. Call me a master from now on. Mistrzem kuchni egipskiej...
Po kolejnej porcji jogi zauważam niejaki postęp, czoło w skłonie lekuchno przybliza się do kolan, co sprawia, że na cotygodniowe zajęcia biegnę wiatrem niesiona. Z prędkością światła.
I nie. Nie potrafię utrzymać porządku w samochodzie. Wygląda on trochę jakby tam się rozsypał cały wór z odzieżą. Przeważają swetry/bluzy, rozmiar 92 i 110, ale i kurtki xs i spodnie się by znalazły. I tony piasku i błota, no ale. Mam dzieci umówmy się. Względny ład utrzmuje się do kolejnej podróży (pięć minut? Dziesięć? Może kwadrans najwyżej...) i uważam za wysoce niestosowne tracenie czasu na sprzątanie. I mam. Lumpeks na kółkach (dziś wytagałam sztuk odzieży 7 i trzy zostały, gdyby się ochłodziło znienacka). I mam poukładane w samochodzie aż do rana, co daje rezultat rekordowy. Kilkugodzinny. Kto by się jednak bawił w takie statystyki...

niedziela, 19 kwietnia 2009

druga niedziela wielkanocna


Armagedon świąteczny (o tak, były święta, ZALEDWIE tydzień temu na Boga) płynnie przeistoczył się w armagedon codzienny a za moment zaledwie zamieni się w armagedon przedsesyjny. Na uczelni wszyscy popadają w retorykę charakterystyczną dla zdesperowanych wykładowców, który mają przed sobą grupę niemrawych studentów, z których jedna trzecia kolejny raz nie zaliczyła testu ze słówek. Najczęściej powtarzanym w tej retoryce zdaniem, żeby nie nazwać tego sloganem, jest to, iż MOŻE FILOLOGIA NIE JEST DLA WAS, JEŚLI NIE POTRAFICIE NAUCZYĆ SIĘ SETEK SŁÓW NA PAMIĘĆ! (w dialekcie odpowiednim, obviously). Mogę nieskromnie uznać, że słowa te do mnie kierowane nie są, gdyż zaliczam wszystko na czas z nawiązką, czyli na czwórki raczej, słuchanie tego on a regular basis jest jednakowoż nieco deprymujące i, jakby nie patrzeć, lekko stresujące.
A w domu? Czas infekcji chwilowo zażegnany, antybol tylko u połowy nieletnich, mąż sprawujący nad młodymi opiekę wręcz wzorowo (a że łazienka nie na wysoki połysk, oh well), za dwa tygodnie majówka, stosuję metodę drobnych celów i nieodległych dystansów, to daje mi szansę na dotrwanie lata bez siwizny na skroniach i w ich okolicach.
-Mamo, a czy wiesz, że mam już chłopaka? - zagadnęła mnie znienacka przed spaniem Zosia - Piotr sie zdecydował i mnie wybrał!
-Jak to - odrzekłam zdumiona - on wybrał? Przecież to ty powinnaś wybierać.
-No tak,mamo, prawda, to przecież ja go wybrałam. - i mrugnęłyśmy porozumiewawczo do siebie.
-A Piotjuś ziabiejał Ziosi jowejet dzisiaj, bił niemiłi. - nieoceniony brat doniósł na szwagra z prędkością światła. Miłość nieletnich nie jest łatwa, prawda.
Padam z nóg po weekendzie, rany boskie, emeryturo nadejdź!

sobota, 11 kwietnia 2009

the show must go on


Dzieci po pełnej emisji Shreka 2 nareszcie zapadły w sen. Kończy się już ta sobota, tak, mamy tu trochę świąteczny armagedon.
I po czym poznać wiosnę w Polsce zachodniej? Po zapaleniu oskrzeli u nieletniej. Tak, mamy tu TAKŻE zapalenie oskrzeli, ale na Boga , mam tak serdecznie dość wspominania tu o smarkach, gilach i gruźliczym kaszlu, że tu zakończę temat nierozwinięty. Z tym że Frans dziś zaczął pokasływać, więc nie wiem, czy wątek sam nie ulegnie odświeżeniu... ale nie myślcie sobie,że tylko wirusy u nas o czymkolwiek stanowią. Wiosnę w moim domu można poznać po tym, że wiecznie brakuje szklanek do chłodnych napoi. Zimą zmywarka zapełnia się w tempie dobrej jakości motoru suzuki na autostradowym odcinku 100m (czyli nanosekundy, mniej obrazowo rzecz ujmując) kubkami po gorącej herbacie, w miesiącach ciepłych nie starcza nam szklanek.
Popijając mołdawskie wino czerwone (bdb, by the way), życzę Wam wesołego i weselszego. I zdrowia (i poszła, malować. Paznokcie, na malowanie jaj czas znalazł się rano, trzeba było dziecięcia czymś zająć, one tuż po świcie stoją karnie w szeregu przy drzwiach, ubrane w trampki i kaski, gotowe do kolejnych eksploracji naszego, pożal się Boże, ogródka. Drzwi przed spaniem ryglujemy i zawsze zastawiamy wyjście na taras, dom przypomina twierdzę.). Moja przydługa aluzja nakazuje mi się już zamknąć i zadbać o siebie i te pazury.
Pięknych świąt Wam życzę. Niezmiennie.

środa, 1 kwietnia 2009

dandasana - pozycja kija


No to wróciłam z jogi, tradycyjnie poobijana, z zakwasami czyhającymi tuż za rogiem. I zamiast się uczyć (ale na swoje usprawiedliwienie mam ćwiczenia na platformie na stronie obok otwarte i dłubię je sobie niczym koronkę klockową) skaczę i przeglądam.
I czekam na męża, który wraca już hip hip hura jutro.
I rzucam dowcipami na prawo i lewo, że na ten przykład jestem w ciąży. BUUUŁAHAHAHA.
Tak, owszem, chciałabym.
I tak, owszem, wiem, że teraz byłby to wyraz skrajnej nieodpowiedzialności.
Dobrz. Wracam więc do subjunctives.
I nawet opalona jestem trochę. Całymi popołudniami dziób na słońce wystawiam. Nareszcie. Nareszcie. Wish me luck.

poniedziałek, 30 marca 2009

enjoy(ing) the show


żyję, żyję. A zakwasy schodzą mi po jodze przeciętnie w sobotę. Acz nie do samego końca, ale w soboty mogę już się ruszać. W miarę. W każdym razie pojutrze nabywam karnet. Czili polubiłam.
Ślubny mi na wyspy się udał dziś, nie macie pojęcia jak mu zazdroszczę. I tego akcentu. I tego wyjazdu. I tej kuchni, tfu wróć, żartowałam.
Zosia nauczyła się jeździć na rowerze. Tak po prostu wsiadła i pojechała. Na dwóch kółkach. Oczy mi z orbit wylazły i zanim wskoczyły na miejsce, ona była już za rogiem. Nie przestanie mnie zadziwiać po prostu to dziecko. I pyskata taka, że aż czasem słów brakuje.
Uczę się także. W związku z tym mam kuchnię na wysoki połysk, chleb świeży codziennie, wyprasowane i zasadzone. Nawet rzeżucha, której absolutnie nigdy nie zdążyłam zasiać, już na parapecie się wdzięczy. A w lesie, słuchajcie, szarobury, zbutwiały dywan listowia zeszłorocznego nabiera barw - przebija się świeża soczysta trawa. I ptaki śpiewają tak, że nawet radio i tłumik z dziurami nie zagłuszają.
W tej dekadzie mieliśmy jesień, pełnię zimy, przez trzy godziny także lato. A teraz...
Alleluja.
Chyba nastała. Uff. Ale ciii, nie zapszajmy.

czwartek, 19 marca 2009

kwiat lotosu


Zen to ściema. Nie wierzcie, że na jodze jakikolwiek zen osiągniecie. Zen, kurwa jego mać, to zakwas w każdym mięśniu mojego styranego ciała. Rozważałam wysmarowanie się od czubka głowy do małych palców u stóp fenistilem, ale nie mogłam, bo by mi dwie tubki nie wystarczyły, a mam może pół tubki zaledwie na stanie.
Za tydzień znów idę, cierp ciało, coś chciało. Joga rulez!
I katar, jeszcze ten katar. Mamy tu lazaret, choć to katar zaledwie. U dzieci już epilog, u mnie preludium, przygrywka zaledwie, rozważam nawet (nie amputację, nie, no jak bez nosa???) wagary i absencję na jutrzejszym wykładzie.
Pionizuję więc te moje obolałe członki i czekam na poprawę. Co na zakwasy, błagam, pomóżcie!

wtorek, 17 marca 2009

Listening to the wind of change


Oglądana przeze mnie wieczorynka przypomniała mi o jutrzejszych zajęciach. Zapisałam się bowiem na jogę (tak, kolejny raz, uważny czytelniku). Muszę pielęgnować osobiste zen. Zen niepielęgnowane zanika. O zen należy dbać. Szczególnie, kiedy jest zenem świeżo odzyskanym. Byłam u lekarza z Młodą, bo kaszel jej trzewia wyrywał i szarpał, oczyma wyobraźni widziałam zapalenie oskrzeli z początkami płuc, ale mnie te oczy oszukały (wydłubać dranie!). Czyste są oba (gdyż u nas katar zawsze występuje parami, jeno z dwudniowym zazwyczaj opóźnieniem). Nic na oskrzelach, nic w gardle. Ale, o zgrozo, idiotka ze mnie, błagam, złożyłyśmy sobie życzenia świąteczne z panią doktor i co, pewnie przed świętami ujrzymy swe oblicza jeszcze kilka razy. NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ NIE ZAPESZAĆ
I o czym to ja jeszcze miałam. Że się zaczęłam malować (tak, to kolejna konsekwencja wieku, niestety). Głupio się czuję bez makijażu, to się badźgam codziennie. Tu podkład, tak kredka, tu cień i kulki brązujące i już. Trzy minuty, więcej nie mam. Nawet smołki aj mi wychodzi, już koło 19, jak mi się wszystko rozmaże od tarcia zmęczonych ślip(iów).
Przechodzimy ostatnio fascynację Cliffordem. Wieczorem obowiązkowo, Zosia też uczy się z Cliffordem wymowy, ciut mi już bokiem wychodzi.
A czy wiecie, że Zosia umie napisać DLA MAMY i DLA TATY i ZOSIA sama? Bez pomocy i bez przepisywania? Zuch dziewczynka, prawda, mamusia też umiała w jej wieku czytać i pisać drukowane. I jest mądralą. Ekhem. Tyle wstydliwych wyznań.
U Was też tak wieje? Łeb przy pępku wyrywa. I gardło mnie boli. Amputacja odpada. Co robić?

niedziela, 15 marca 2009

euphorbium, pulmex i inne syropy


Powrót czwartkowy mego dziecięcia z przedszkola objawił zielone gile. Do kostek. Jak można się domyślić, nie było spotkania z koleżanką, kawy i relaksu, było tylko „mamusiu, troszeczkę boli mnie gardło, ale tylko troszeczkę, więc się nie denerwuj”, co wszyscy mają z tym niedenerwowaniem się- nie wiem.
Było tantum verde i lekki niepokój. A w sobotę, w obecności moich przyjaciół dziecko zamilkło oprócz żałosnego szczekającego szlochu, więc w towarzystwie zeszłam nieomal, ale podniosłam się jak Fenix, bo i Zofia wydobrzała. Teraz kaszle. Ale już normalnie. I pyskuje zwyczajnie. Jest lepiej.
Zanim jednak w naszym domu na nowo zagościły wirusy i bakterie, udaliśmy się z nieletnimi na zakupy po buty. Po udanych transakcjach (dziecko zgodziło się na model dziewczęcy, zamiast zwyczajowych trampek), poszliśmy nabyć kilo biżuterii, jako iż weszłam w wiek, kiedy to trzeba odwracać uwagę od wad, a nie zwracać na atuty, których mam coraz mniej, niestety. Do rzeczy. Zosia zanurkowała w koralach, podczas gdy ja buszowałam w kolczykach. Frans krzątał się gdzieś pomiędzy nami (przy współczującym tonie głosu sprzedawczyni „podziwiam, że zdecydowała się pani na zakupy z dziećmi” nie wiem, może się bała o naszyjniki za 3,50 po przecenie). Kiedy już nieletnia się dokonała jakże trudnego wyboru („może te żółte, mamusia, albo nie, te różowe, ale te zielone też są ładne, no dobra, wezmę te czerwone, jak już mam je w ręce, też mi się podobają”), ja tudzież, Frans zaczął dopominać się swego – mamusiu, mi tes tup tolale.
-synku, chłopcy nie noszą korali. To bardzo ekstremalne sytuacje.
-ale ja tes ce tolaliti, mamo.
Żeby zażegnać nadchodzącą awanturę, utwierdziłam go w przekonaniu, że Zosia na pewno będzie mu pożyczać swoje, i już ze spokojem udaliśmy się do kasy, by zapłacić za trofea. (publiczność zataczała się ze śmiechu, mimo teatralnego szeptu, jakim w sklepie podczas rozmowy na trudny temat metroseksualności się posługiwałam).
Zakupy te jednakowoż uspokoiły mnie, że mam córkę, ciut bardziej kobiecą niż jej koledzy z przedszkola, z którymi buduje pułapki na inne dziewczyny, wzbudziły jednak kolejny niepokój, że syn ma w sobie więcej estrogenów niż matka i córka razem wzięte, acz to zostawiam przyszłej obserwacji...