piątek, 10 lipca 2009

brzoza - birch. Jezu, nic nie umiem.


Ale te brzozy mają chęć przetrwania, to ja nie mogę. Szczury i karaluchy mogą się uczyć pokornie. Pierdyliardy łusek z nasionami (jak mniemam, gdyż botanika legła odłogiem gdzieś w okolicach klasy trzeciej czteroletniego liceum...) zasnuwają moją wykładzinę, dywan, kafelki i w zasadzie każda ozdoba podłogi staję się zbędna.  I tak zamiatam co trzydiześci osiem sekund, albowiem podczas sesji (tak, mam ciągle, cholera jasna psia krew, sesję) staję się pedantką. Wszystko musi być idealnie wysprzątane, żebym mogła spokojnie zając się zgłębianiem tajników wiedzy (picture description, dodam, bleeee). Tak więc jutro, kiedy ta sesja się skończy, udam się na południe nieco i opiję ten pierwszy rok (zakładając, że może się uda zdać ten praktyczny, trzymajcie proszę kciuki) i zacznę może wakacje.
I tak kolejny raz, miast wymyślać odpowiedź na pytanie o bezsensowny wynalazek na ten przykład, klepię w klawiaturę (bo też mąż nie ma litości zostawiając komputer, mółby go potrzebować w pracy, prawda), dumam nad chillizetem i marzę o mojito, ale jest za wcześnie. I ciut zbyt chilli jednak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz