środa, 31 grudnia 2008

Let it be? Let it be!!!


No i sie stało. Pierwszy od lat bodaj dwunastu, jak znam mego ślubnego, Sylwester w tak ścisłym, czteroosobowym gronie (w tym dwoje nieletnich). I nie mogę powiedzieć, naprawdę dobrze nam z tym. Nigdzie się nie spieszymy, nie dodajemy sobie animuszu do zabawy (na siłę), w piekarniku robi się bagietka, miarowo pracuje też maszyna, wyrabiając ciasto na chleb, na szafce dojrzewa wino na grzańca, mam też z półtora tuzina pięknych ptysiów? ptysi?? (póki co nienadzianych). Nie wiem doprawdy, kto to zje.
Ale, żeby nie było, żeśmy jacyś tacy zramolali albo zdziadziali, albo nie wiem jeszcze jacy, mamy zaplanowane party z dziećmi, w planach mam ubranie sukenki, pazury już pomalowałam, nawet czuprynę zamierzam przyczesać.
Mam jeszcze kilka refleksji na temat filmu, który wczoraj obejrzałam (zamiast się uczyć, no pewnie), ale był to film trudny, brutalny, gorzki i bardzo bolesny. A najgorsze: oparty na faktach. "Miasto śmierci". Mocny film, naprawdę.
I czego Wam życzyć kochani czytelnicy? Dobrego roku? Oby nie gorszego? Zdrowia i szczęścia (jako, że na Titanicu wszyscy zdrowi byli, jako żywo)? Dużo miłości? Dobrego towarzystwa? Każdemu, co wymarzone, po prostu.
Opostanowieniach noworocznych pisać nie będę, bo jak są na piśmie, boli jeszcze bardziej własna niekonsekwencja...ale o tym może kiedy indziej.
Bawcie się bezpiecznie!

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Ciao, kochani...


Znacie ten kawał o Żydzie, który miał bardzo ciasny dom, udał się więc po radę do Rabbiego i ten nakazał mu kupno kozy. Żyd posłysznie, acz stukając się w czoło znacząco, kozę nabył, zamieszkał z nią i całą rodziną i było im, jak nietrudno się domyślić, jeszcze ciaśniej. Wtedy Rabbi kazał mu kozę spieniężyć i nagle dom wydał się przestronny niczym pałac. W skrócie.
Ja właśnie pokochałam me przestronne 50 metrów kwadratowych na nowo. Cała powierzchnia dla czterech osób, wyłącznie (psa stacjonuje na dworze). Naszych pięcioro gości odjechało (w siną daaaal, w siną daaal, tralala). Cisza względna zaległa (jak przy dwójce nieletnich dzieci przed piątką może być cisza, błagam...) i ujrzałam...
...
...
napięcie rośnie...
...
PODŁOGĘ!!! (na chwilę, zaraz zajęły ją tory wyścigowe, kolejowe, domki plastikowe i gry planszowe, czyli jakby wszystko wróciło do normy).
No i tak, dwie pralki prania już się suszą, ale pralka ledwie zipie i chyba czas jej dobiega końca (prawo serii, kurna jego mać, mam do nabycia komplet opon zimowych, ubezpieczenie dwuśladu i zimowego obuwia dla nieletnich, jak mi dojdzie pralka chyba nadszrpnę trzynastkę na dwa miesiące przed jej otrzymaniem).
Nic. Wracam do phrasali.

niedziela, 28 grudnia 2008

Rudolph has run away...


Rudolf has gone, yeahhhh.
Za to zostawił jego woźnica nieco podarków (dzieciaki były tak zaaferowane oczekiwaniem, że przeoczyły, psia jego mać, jegomościa...) i w zasadzie jakbym dzieci nie miała. Gry planszowe, tory wyścigowe, klocki, puzzle, komputer, piosenki (po angielsku a jakże) na zmianę, znudzić się nie ma kiedy.
Ja, jednakowoż, łyknęłam dwie książki w te dwa dni (bo od wczoraj już historia Great Britain, bezlitośnie koniec świąt nastąpił), merde pierwsze i Sprężynę (kiedyś co roku w święta leciałąm całą Jeżycjadę od dechy do dechy, dwie dziennie, ale to, wiadomo, w czasie bezdzietnym, nastoletnim, I would say). Starszy jegomość od Rudolfa zostawił cosik także dla mnie, na ten przykład po domu niesie się obecnie cudna woń chleba orkiszowego, wypiekanego w mej własnej maszynie do pieczenia chleba. Do taktu maszynie przygrywa Maria Awaria (a w odwodzie Ania Dąbrowska jeszcze). Tak więc - nie narzekam. Od syna za to otrzymałam całkiem niespodziewaną kontrolę nad fizjologią i w zasadzie chyba pożegnam się z pieluchami finally, impossible doprawdy. Acz niemożliwość prania i suszenia przez kilka dni minionych zaowocowała brakiem czystej bielizny dla Smroda. Jak jutro wstawię wreszcie to pranie, to chyba utkam pod sufitem nić pajęczą do wysuszenia ton ubrań.
I ani kilograma na plusie, prawda, ludzie to mają kłopoty...

środa, 24 grudnia 2008

Run, Rudolph, run...


No well, cóż, bycie matką, studentką, kurą domową, pracowniczką i kim tam jeszcze (namiętną kochanką własnego męża wrrrrrrrr!!!!) doprowadza do tego, iż już teraz właśnie o tej godzinie, jestem w... dupie. Czyli w połowie drogi do sukcesu, ale przynajmniej prezenty mam zapakowane (dzięki teściowej, mła).
Niemniej jednak życzę Wam, kiedy już też jak sądzę się zza własnej hmmm pracy wychylicie i zasiądziecie wygodnie przy stole, z sianem pod obrusem,  grzybową w wazie i karpiem na półmisku, byście były szczęśliwe. I by łzy, które się czasem w każdym oku kręcą, były tylko efektem wzruszenia lub radosnego rechotu. By nigdy nie opuszczała Was nadzieja. No dobrze Wam życzę, przecież.
I chyba pójdę spać. Lordoza i skolioza i co tam jeszcze (a nazywając rzecz po imieniu: plecy mnie napieprzają) skutecznie namawiają do skłonienia się ku pozycji horyzontalnej.
No to już, siup, żeby Wam nudno nie było.
Najlepszego!

czwartek, 18 grudnia 2008

na dzień dobry wieczór kurde jak jest ciemno


Mój nastrój semi-depresyjny osiąga fazę tuż przed depresyjnego i zaraz komus przywalę. Na przykład temu kominku (który nota bene nigdy nie działał sprawnie). Pogoda nie jest moim sojusznikiem, chyba że u Was świeci słońce (co to kurwa jest słońce?????????????)
O jakże chciałabym być teraz w Szczecinie.
No ale nie jestem, podręcznik do gramatyki ciągle by my side, dzieci także, anioły do pomalowania gotowe, cóż, no, well...
Wczoraj za to me potomstwo, odporne na wszelkie prośby i działania zmierzające ku odłożeniu ich na bok w głebokim spokojnym śnie, doprowadziło mnie do obłędu i o 22.30 skapitulowałam włączając (po raz 143 w ciągu ostatnich dni) Madagaskar. Zosia padła koło 23, Franc natomiast czuwał do końca, ucząc się razem ze mną, oglądając i skacząc mi po nogach. Następnie zadzwonił ślubny i zapodał mi tekst (przekrzykując się z kolegami - WSZYSCY chyba byli z żonami-partnerkami, kuźwakuźwa), że szkoda, oj jak szkoda, że cię tu z nami nie ma. Nie, nie zapadłam na depresję instant, nie, dlaczegóż...
Progenitura męczy o te anioły, więc spadam.
Byle do weekendu, jadą goście jadą!!!

środa, 17 grudnia 2008

na dobranoc dobrywieczór


No to mąż na trasie do Szczecina jedzie na spotkanie integracyjne dla pracowników z żonami. Ta. On jedzie, jak na załączonym obrazku widać, bez żony. Pracodawca nie przewidział dzieci w spotkaniu integracyjnym. I anginy nie przewidział. I tego, że ktoś zwyczajnie nie ma urlopu...
ja mam anioły z masy solnej, jakieś zaczątki kataru (albo histerię, może wcale kataru nie ma), porządek w kuchni i łazience, bałagan w pokojach (jakby permanentny) i koło w sobotę kurza melodia (dziś dzień bez przekleństw???) z gerunds i infinitives.
Nie mam za to nadal samochodu, mam perspektywy... szerokie...horyzonty... i zakichane gacie Franca i ambicje, że się chłopina w końcu nauczy... uroki macierzyństwa.
Ja się wieczorem, jak już upchnę te nieletnie do łóżek, zintegruję z podręcznikami do gramatyki. Życie, cóż, każdy ma taką integrację, jaką sobie wybrał.
Fryzjer bdb.

wtorek, 16 grudnia 2008

almond anyone?


Nosz nich to dundel świśnie, jaką wysmarowałam notkę o migdałach (nie do ciasta, jakby wskazywała okoliczność i czas liturgiczny, nie o niebieskich bynajmniej również) i mi zeżarło. No nic. Mamy smarkatą z anginą na stanie. Acz wyglądamy jeszcze ospy, więc wiecie, nie wszystko jeszcze stracone.
Napisałam jeszcze o wątpliwościach, jakie mną targają, kiedy mam kolejny raz podać dziecku antybiotyk. i o pieprzonych paciorkowcach atakujących (if not treated) osierdzie.
I mi pochłąnęła czeluść internetowa, co napisałam. Wracam więc do moich zajęć: prania, przytulania, usypiania, sprzątania, gotowania, dekorowania, porządkowania, wymyślania, rysowania, uczenia się i słuchania
-ziosia pćijdzieś mi poóć siusiu łobić?
zbliżam się, żeby to wykonać bardziej fachowo
-ti nie, mama, ziosia pomóć łobić siusiu, ić siobie, nie bój sie
nie odchodzę pełna obaw
-ić śtąd mama juś
(mam już trzy pary zasiuranych spodni, gdyż Zosia, zbyt zajęta WAŻNYMI sprawami nie zdążyła).
-choć do sioleńki, jak już się obudziłeś, choć się przytulić (Zosia do Franca)
lecę. Dziś fryzjer.

piątek, 12 grudnia 2008

uczę się, srsly


Dobrze jest. Tradycyjnie zamiast się uczyć zaległam w sieci. Troszenieczkę bolała mnie głowa od zatok, ale tak ciut nieco po ścianach chodziłam i cóż do betonu mam ogryzione. I oto koleżanka podała mi przepis na ze zatoki (wyciąć).
Pół szklanki wody i pół łyżeczki soli. I do noska (ale nie wszystko, rany boskie...). Po kropli. Powoli. Wzięłam tak z dziesięć kropli (mąż mnie skierował do monaru, jak zobaczył jak wciągam). Troszkę piekło (w nosie piekło, a nie w domu) i po dwóch dawkach robiłam skłony (nie pytać po co, robiłam, bo wreszcie mogłam).
Zatoki przeszły, przyszedł suchy kaszel i ból tchawicy (chyba) i powiedziałam sobie dość! Nie będę się użerała w pracy i nadwyrężała zdrowia przed świętami (w szkole co drugi zasmarkany i kaszlący). Poszłam do lekarza i do wtorku jestem w domu (ale pani nic nie jest, gardło czyste, oskrzela też, przez weekend przejdzie, pff przez weekend mam zajęcia, przejdzie na studentów). I że niby się uczę. Widać, prawda.
A za chwil kilka, jak już się pouczę, idę do Zosi na występy do przedszkola, wzruszona na samą myśl, pomalowałam paznokcie, wypaćkam buzię, zabiorę nieletniejszego i będziemy oglądać. Aparat uszykowany.
No to już idę się uczyć, bo przecież ile można...

sobota, 6 grudnia 2008

adwentu tydzień drugi


No i może zapytacie, jak mi leci sobota. Wolna, dodam.
Jeszcze nie usiadłam (no dobra, siedzę teraz ku ścisłości), a przerwę miałam nalewając kawę do kubka, piłam już w biegu, zimną (przywykłam). Sprzątam, a jakże, już tak trochę pod kątem świąt, bo za tydziń zajęcia, za dwa tygodnie zajęcia, nie nie nie, nie powtarzam się.
Wieczorami, zamiast usiąść nad historią albo cudowną gramatyką, czy też leksyką, zasypiam po uwaga trzydziestu siedmiu sekundach.
A wdomu pachnie kawą i to jest niewątpliwy atut zaparzacza do kawy, który to nabyłam mężowi w prezencie mikołajkowym. Tak jak to robią włosi (a wspominałam, że uczę się włoskiego? z płyt audio, w domu, bo samochodu jeszcze nie mam).
Obiadu jescze nie mam, nawet go nie wymyśliłam, dobrze, że mnie mama zaopatrzyła w słój zupy szparagowej dla dzieci.
A ja co. Zatoki mi aż świszczą. Ale nic tam, byle ten kaszel Franka był tylko od kataru, bo ciarki mi po plecach biegną.
Zosia do przedszkola, ciasta na pierniki ciągle nie zarobiłam nawet, mimo to cieszą mnie te święta niezmiernie i tego się trzymam.
Miłych przygotowań Wam życzę. i sobie, rzecz jasna.