środa, 24 grudnia 2008

Run, Rudolph, run...


No well, cóż, bycie matką, studentką, kurą domową, pracowniczką i kim tam jeszcze (namiętną kochanką własnego męża wrrrrrrrr!!!!) doprowadza do tego, iż już teraz właśnie o tej godzinie, jestem w... dupie. Czyli w połowie drogi do sukcesu, ale przynajmniej prezenty mam zapakowane (dzięki teściowej, mła).
Niemniej jednak życzę Wam, kiedy już też jak sądzę się zza własnej hmmm pracy wychylicie i zasiądziecie wygodnie przy stole, z sianem pod obrusem,  grzybową w wazie i karpiem na półmisku, byście były szczęśliwe. I by łzy, które się czasem w każdym oku kręcą, były tylko efektem wzruszenia lub radosnego rechotu. By nigdy nie opuszczała Was nadzieja. No dobrze Wam życzę, przecież.
I chyba pójdę spać. Lordoza i skolioza i co tam jeszcze (a nazywając rzecz po imieniu: plecy mnie napieprzają) skutecznie namawiają do skłonienia się ku pozycji horyzontalnej.
No to już, siup, żeby Wam nudno nie było.
Najlepszego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz