czwartek, 4 grudnia 2014

pomocy!

Myślę.
(więc jestem).
Jestem wybitnym matołem komputerowo-internetowym. Nie rozumiem najprostszych słów (o procesach w ogóle pomilczmy), nie ogarniam kodów i czegotamjeszcze.
A chciałabym ukryć niektóre notki i pisać je dla wybranych czytelników (tak, nie chcę tu mamy, cioci i nie daj Boże teściowej i córki). Wiem, że mogę uprywatnić co nieco, ale uprywatnienie będzie oznaczało widoczność notki tylko dla mnie, prawda? (mówiłam, że jestem matołkiem?).
Czy ktoś ogarnia bloggera w tej kwestii i umie to wyłożyć jak chłop krowie (na rowie?)

sobota, 8 listopada 2014

ciąg dalszy powinien nastąpić

Zbieram te słowa, które w mojej głowie brzmią och tak bardzo stylowo i stylistycznie i och jeszcze zabawniej. A później siadam w ukradzionej dniu świstaka chwili i mam pustkę w głowie. Nie wiem, chyba zacznę notować na kartkach.
Tymczasem mam taka refleksję, że skoro ostatnio farbowałam odrosty na komunię w maju, a następnym razem będę na chrzciny (za dwa tygodnie), to kolejny raz przypadnie na bierzmowanie???
W poniedziałek zaplanowana od miesięcy wizyta u chirurga i wycinanie znamienia z Zosinej głowy. Zofijoł od tygodnia w panice pielęgnuje swoje strachy i celebruje postawę pacjenta. Nie przeszkadza jej to w planowaniu coraz to mądrzejszych nagród za bycie dzielną (od zakupu magazynu sportowego do wizyty w kinie na sikłelu Głupiego i głupszego). Ratunku.

sobota, 1 listopada 2014

październikowe reminiscencje

Z założenia nie lubię października. Cóż można lubić w miesiącu, który zwiastuje jedynie ponury, ciemny, mokry i zimny listopad? A w tym roku postanowiłam nie poddać się założeniu. Czegóż bowiem można nie lubić w tak ciepłym miesiącu, w słońcu od rana, w cieple kominka o zmroku, w roześmianym pyszczku mojego młodszego syna w południe.
Ale październik już za nami, listopad zleci nie wiadomo kiedy (pieprzyk Zosi, Chrzciny Leona, drewno na zimę) a grudzień okraszę piernikami. Nie jest źle. (tak wiem, że mi hormony wariują, że nie pracuję, więc mam lepiej, że na łeb mi padło, wiem! Ale upatruję w tym lepszym postrzeganiu świata zasługę Manufaktury. Czytam. Pomaga. Serio, serio).
Tymczasem wywaliłam się w drewutni tak sromotnie (stopa zablokowała mi się między deskami w palecie, stanowiącej podłogę i runęłam jak długa na bok), że spokojnie mogłabym zacząć zbierać dowody na bycie ofiarą przemocy domowej. Jedna mała obdukcja i miałabym teczkę pełną (człowiek w tym wieku nie powinien się przewracać, uwierzcie. Bolą mnie wszystkie mięśnie, tak się spięłam upadając. Cała piszczel w sińcach, zbity łokieć, biodro i nadgarstek). Poszłam po drewno na rozpałkę, drewno, które mąż wcześniej ułożył pięknie przy samych drzwiach na taras. Drewno, nad którym przeszłam, stukając dźwięcznie zgrabnym obcasikiem. Nawet złościć się mogłam tylko na siebie.

sobota, 25 października 2014

Stu lat, Syneczku!

Nasz syn, który w tym roku stał się dzieckiem średnim, zyskując jednocześnie status starszego brata, skończył właśnie osiem lat.
Jest super chłopakiem. Ma doskonałe poczucie humoru i lubi występować przed ludźmi, co mu wróży karierę, prawda? Jest bystry, odważny, nie chowa się za konwenansami i jawnie demonstruje swoje racje.
Coraz lepiej gra na skrzypcach i zadziwia nas codziennie postępami (ma też świetnego nauczyciela, naprawdę kapelusze z głów). Nie zraża się łatwo porażkami i mówi, że lubi grać. Ćwiczy całkiem chętnie (lubi ćwiczyć w towarzystwie) i cieszy się z każdej możliwości zaprezentowania talentu. I grywa takie koncerty, że oko łzawi. A nie rokował... (zła matka, zła matka, zła matka).
Jest też przystojny nad wyraz. Ma brązowe duże oczy, nie za ciemne krótkie włosy, jest niewysoki ale przesycony czarem (gdy nie rzuca fochem) w każdym centymetrze swojego niemal stu trzydziesto centymetrowego ciała.
I jest bardzo wysportowany. Ma silne ręce, uwielbia fikać na trzepakach, robi to niesamowicie.
Jest też dobrym i empatycznym chłopakiem. Uwielbia opiekować się Leonem, garnie się nawet do przewijania, pomaga mi chętnie w pracach domowych.
Anioł nie dziecko, myślałby kto.
Kocham Cię, Synku, jak nie wiem co!

środa, 22 października 2014

ekosreko

Zainspirowana wpisami Chudej zaczynam rozkminiać, jak bardzo ekomamą już jestem i czy już mnie wytykają na ulicy, a także czy to powód do wstydu.
Po pierwsze primo śpimy z Leonem. Głównie z wygody (bo po drugie primo karmię piersią na żądanie i zamierzam to robić dość długo), nie muszę wstawać, odkładać i odkładać i odkładać. Po trzecie primo często używam chusty, po czwarte stosuję wielorazowe pieluchy i myję obsraną dupkę wodą a nie chusteczkami, po piąte szczepię w dogodnych dla siebie terminach (Leon został zaszczepiony póki co tylko na gruźlicę w dziewiątym tygodniu życia. I nie jestem przeciwniczką szczepień, ale nie jestem też bezwolnym trybikiem, którym może potrząsać recepcjonistka z rejonowej przychodni. W dupie mam jej nawoływania, jak w domu pół rodziny zainfekowana, przyjdę, jak będziemy zdrowi).
Co więcej - staram się ograniczyć zużycie środków chemicznych na chacie, stosuję sodę, ocet i olejki eteryczne, acz orzechy i kule piorące można według mnie o kant dupy rozbić, w ogóle nie dają rady. Segregujemy śmieci, gotuję w domu, ubieram siebie i dzieci w second handach. Pijemy kranówkę i staramy się jeść zdrowo i kupowć u lokalersów
Ale ale, szczęśliwie dla naszej normalności - pampersy też są w obrocie podczas wyjazdów i w nocy. I mam wózek, z którego chętnie korzystam podczas długich spacerów. Pranie suszę w suszarce bębnowej, bo mnie wkurza wieczne pranie w salonie (ale już wody z suszarki używam do mycia podłóg). I dysponuję środkiem do mycia szyb, i płynem do płukania tkanin, bo wolę pachnące ubrania, a na twarz nakładam krem. Bo lubię. I namiętnie kupuję książki, bo wolę je mieć i wąchać, a te z biblioteki śmierdzą kurzem. Oh well.
Wszystko to robię, bo kalkuluję, bo jestem wygodna, oszczędna i leniwa. I lubię przesypiać noce. I bardzo mnie drażnią komentarze, że po co, dlaczego, to niezdrowe, chore, patologia! Przecież nikomu nigdy nie narzucałam i nie będę narzucać swojego zdania. Każdy niech swoje poletko orze po swojemu! Nie radzę innym, a już w ogóle nie oceniam. Sama robię wszystko dla dobra mojej rodziny, a nie na pokaz.
Czy to już choroba?

wtorek, 14 października 2014

outdoor activities

Za nami doskonały weekend w górach.  Albercik świetnie zniósł podróż. Był rozkoszny u babci i spokojny na  czterdziestce cioci. Tak spokojny, że daliśmy radę wejść na górę i zejść, zjeść i po północy skorzystać z zewnętrznego jacuzzi. Bosko. Skoro więc najmłodszy nie narzekał a wręcz rozkwitał poza domem, planujemy wypad za półtora tygodnia. Może morze.
Dziś święto zawodowe. Z tej okazji więc latam ze szmatą z koafiurą niepierwszej świeżości i w znacznym nieładzie, za to z kompletem dzieci w domu, gdyż placówka zapala dziś koncert godzinny i to byłoby na tyle w kwestii  opieki nad nieletnimi.

poniedziałek, 6 października 2014

październik

Poniedziałek w moim domu oznacza na pewno znacznie większy pobór wody. Wstawiłam właśnie pralkę ciemnych, czeka pełen wsad jasnych i pieluchy. Wszystko dziś, zaraz, teraz. Do tego zmywarka i tak pracujemy na suszę w Afryce.
Weekend mieliśmy zacny. I  nie stanowi o tej zacności pięć kilo pomidorów zamienionych w sucharki, a świetne ognisko z pieczonymi jabłkami z melasą i bitą śmietaną (Leon się świetnie sprawdza w outdoorze, śpi, je, śpi i rozkosznie strzela oczętami. I najdłużej z nas pachnie wędzonką), długie spacery w słońcu i cieniu, plany na weekend w górach i zakup laktatora w celu wydłużenia smyczy choć na chwilę. I wizyta w empiku (choć nie cierpię tego sklepu, ze względu na niewyszkolonych sprzedawców, naciąganie, podnoszenie cen przed Świętami albo w Mikołajki, wchodzę do niego od czasu do czasu i jak już znajdę tam książkę między garnkami, farbami, torbami i formami na muffiny, to czasem ma dobrą cenę, a jak trzy książki, to mają jeszcze lepszą. Kupiłam pięć). I taką miałam refleksję, że nigdy w życiu nie miałam swobody w wydawaniu kasy na ciuchy, dlatego często ubieram siebie i dzieci w second handach, a zawsze miałam lekką rękę do kupowania książek (zostawiam w księgarniach więcej niż w odzieżowych, na pewno!).
Na stole przy którym Zosia odrabia czasem lekcje leżą: zeszyt do anglika, podręcznik do przyrody i zadanie domowe z tejże. Oba przedmioty jak byk w dzisiejszym planie lekcji. Niby październik, a my ciągle w czarnej dupie.

piątek, 26 września 2014

codziennik

Muszę Wam się przyznać, iż śpimy sobie z Leonkiem często do po dziesiątej. Mój najwspanialszy mąż od pół roku ogarnia rano dom, szykuje dzieci, przygotowuje im śniadania i wyprawia do szkoły wraz z dowozem. I czesaniem warkocza u córki z włosami do pasa niemal. I choć budzę się rano z nimi, to żadna siła (prócz fizjologii) nie jest mnie w stanie wyciągnąć z łóżka.
Wstajemy raczej spokojnie, choć poranna toaleta przebiega raczej w asyście ostrego ryku stęsknionego syneczka, ale w końcu kiedyś musi się wykrzyczeć. I dni mijają nam też raczej spokojnie na łapaniu chwil, w których z wolnymi rękoma mogę: posprzątać, ugotować, zniszczyć miliardowe stada owocówek, pościelić łoża, zrobić listę zakupów, względnie poczytać. Nabyty zaledwie przedwczoraj leżaczek wydaje się być ratunkiem życia, bo Leoś lubi wprawdzie chustę, ale wkładanie do zmywarki naczyń z pięciokilowym niemal dzieckiem na piersiach i setką przysiadów, niszczy moje kolana. A leżaczek został chyba zaakceptowany (co widać na załączonym obrazku: piszę!).
Dziś kolejny już raz (trzeci w tym miesiącu) zabieram ze szkoły prócz mojej dwójki towarzystwo dla nich i chyba skończymy te harce, bo już mi cierpliwości nie starcza dla własnych, a co dopiero dla cudzych dzieci.
Na obiad planuję szybkie naleśniki, a teraz kawa, aromatyczny kubek czarnego gorzkiego naparu, który w ten przeponury dzień musi mi dodać mas energii.

czwartek, 25 września 2014

jesień

Niepostrzeżenie minęło sześć tygodni, Leon stał się niemowlakiem, tracąc bezpowrotnie status noworodka, a ja skończyłam ostatni w moim życiu (a uczyli: nigdy nie mów nigdy???) połóg. Teraz już nie ma innego wytłumaczenia na moje zmienne nastroje i wybuchy, jak tylko mój wredny charakter. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, Małgorzato.
Tymczasem starsze potomstwo ma ciągłe kłopoty z akceptacją faktu, iż nadeszła pora szkolnych obowiązków. I tak Zosia kończy odrabianie lekcji tuż przed 22, nie z powodu nadmiernych ambicji nauczycieli, a raczej dlatego, że w międzyczasie musi zapleść że trzy bransoletki, przeczytać kilka rozdziałów książki, pobawić się z jednym z braci, obrazić że trzy razy na matkę, ojca i Franka, napić, zjeść ("Na głodniaka nie robię", skąd ona to wzięła???), zagrać w coś i w końcu zadzwonić do przyjaciela, bo chyba jeszcze było coś z przyrody. A tu jeszcze wiolonczela. Franio ok, acz jego pomysłowość w dziedzinie ortografii wprawia mnie w kompleksy (zawsze myślałam, że mam bujną wyobraźnię). Ćwiczymy więc z uporem i nieproporcjonalnymi do wysiłku porażkami mając nadzieję, iż się w końcu nauczy.
Jest w tej jesieni coś, co mnie pociąga. Jeszcze nie wiem co. I być może na ów pociąg wpływa fakt, iż mierzę się z jej raptem trzecim dniem. Ale pierwszy raz od wielu lat ta jesień mnie nie przeraża. Amen.

środa, 3 września 2014

trzytygodniowa kupka szczęścia

W dziesiątej dobie życia Leoś stracił pępek, ale tata i tak nie miał szans na opijanie, przy trójce dzieci to jest luksus. Przybiera na wadze jak smok, niemal kilo w trzy tygodnie, zaczynam zauważać wałeczki na rozkosznych udach i w nadgarstkach.
Po tygodniu od urodzenia z wielkimi obawami i ściśniętymi pośladkami wsiadłam na rower. I pojechałam do warzywniaka po włoszczyznę bez bólu, z rozkoszą doświadczając wiatru we włosach i zgarniając zazdrosne spojrzenia sąsiadów i sąsiadek, którzy wiedzieli, jak wyglądałam zaledwie kilka dni wcześniej. Moja przejażdżka obiła się szerokim echem w okolicy, mąż odbierał jeszcze kilka dni później słowa uznania dla dzielnej małżonki. I nawet zaczepiali mnie panowie po drodze (w wieku mojego ojca, ale jak się nie myśli o sobie jako ikonie kobiecości, to każde słowa uznania cieszą, doprawdy).
Spacer pierwszy postanowiliśmy odbyć w lesie. Wcześniej zainteresowaliśmy starsze dzieci mega interesującym zadaniem w domu, żeby do prowadzenia względnie wyrywania sobie wózka było tylko nas dwoje, a i tak pół drogi Albercik niczem król, niesiony był na ręcach, a brzozowe paprochy wyjmowaliśmy mu nawet z pieluchy. No ale początki bywają trudne, później było już tylko lepiej i teraz sypia na dworze doskonale, gorzej jak nam pogoda nie sprzyja (jak wczoraj, przedwczoraj i przed przedwczoraj), wtedy moje plecy wołają o gimnastykę, na którą szpagatami zaiwaniam już od przyszłego tygodnia.
Fajny jest. Marszczy się, jak mopsik, miny strzela perfekcyjne, wrzeszczy donośnie, na przykład teraz. Lecę. Tuczyć byczka.

sobota, 23 sierpnia 2014

a teraz serca mam dwa

Mam w głowie notkę o pierwszym spacerze, odpadniętym pępku i wycieczce rowerowej w moim wykonaniu. Póki co jednak czasu starcza mi na ogarnianie rzeczywistości, lekturę i przyjmowanie gości. Ale stay tuned, jeszcze to opiszę! Tymczasem zostawiam Was z zapiskami z czasów wczesnociążowych. Długo ich nie prowadziłam, ale garść emocji przekazują



8.01.14
Zainspirowana przewzruszającym opisem Kaczki, postanowiłam to utrwalić, choćby i miało potrwać tylko chwilę. To, czyli czas prenatalny trzeciego.
Syberyjski zjawił się u nas niczym Jezus, w wigilię, dwoma kreskami, z czego jedną bledszą, ale bez wątpienia potwierdzającą jego istnienie. Jego poczynanie zajęło nam sporo czasu, i trochę już zwątpiłam w swoją płodność. W końcu lata już nie te, wczesna młodość dawno zapomniana. No ale jest.
Syberyjski wybrał sobie imię zjawiając się zimą stulecia, zimą bez śniegu i mrozu, sprawiając, że matka zmarzlak śpi przy otwartym oknie, jeździ z uchyloną szybą w samochodzie, nie nosi czapek ni rękawiczek. Nie spodobała mu się ta aura, jest mu za ciepło, stąd już od początku wypiął się na świat i matkę, i wierzgając swym milimetrowym ciałem spowodował perturbacje w postaci plamienia.
Kap, kap, czekam.
Cała jestem czekaniem.
I skąd mam, do cholery wiedzieć, czy ten ból brzucha to jeszcze fizjologiczne rozciąganie, czy już wręcz przeciwnie patologiczne skurcze?
A mdłości i wymioty? Hormony czy paskudny stres?
A obolałe piersi i rozkosznie, acz nierealnie jak na siódmy tydzień, zaokrąglony brzuch?
Syberyjski, pomóż nam przejść przez to wszystko obronną i spokojną ręką, w końcu marzymy o happy endzie, right?
Terapeutka przekonuje o byciu tu i teraz. Skup się, powtarza, na sobie. Czekaj odpoczywając i odpoczywaj czekając. Oddychaj do środka, nie rozkminiaj, czekaj. Najlepsze rozwiązanie przyjdzie samo.
Mnożę scenariusze. Takie i inne. Bo co tu robić, gdy się czeka. Bardzo trudno wyłączyć myślenie.

***

13.01.14
120 uderzeń na minutę. Twojego, Syberyjski, serca. Kiedy już byłam przekonana, że Cię nie ma, kiedy czułam już wyłącznie smutek, kiedy lekarz zagadywał mnie i próbował zająć me nerwy, nagle, znienacka włączył mikrofon i Cię usłyszałam. Było ciut od łez, nie mogłam w to uwierzyć, nadal z trudem ogarniam. Jesteś.
Z całą stanowczością nie lubisz zapachu rozpuszczalnej kawy. Domagałeś się dziś parówek, gruszek, pomidorówki i dobrego ciasta z dala od czekolady. Doprawdy, so not me.
Nadal oddycham do torebki, nadal drżę, choć dziś jakby spokojniej. Dziś bez wątpienia jestem w ciąży.

***

14.01.14
Dziecko ty moje, daj se, a mi przy okazji, luz. W nerwy mnie wpędzasz, spokoju nie dajesz, mdłościami serwujesz hojnie, nie żeby skorupka za młodu zaciągała. I bolisz mnie w brzuch jak mam ataczki paniczki. Ja wiem, ja to słyszę ciągle i wokół, ty się teraz nie możesz denerwować, w dupę takie rady, melisa czasem też nie pomaga.
Łzy na wierzchu, zmęczenie dopada już przed południem, upragniony przez nieletnich śnieg za oknem też działa niezdrowo pobudzająco. Byle do wiosny, Syberyjski, wiem, że Ci się spodoba.

***

19.01.14

Syberyjski. W dniu urodzin Twego ojca najpierw uwiesiłeś mnie na czczo nad umywalką, a potem, nie wiem jakim cudem, uwiesiłeś nad toaletą Twojego wspomnianego wyżej protoplastę, może postanowiłeś nauczyć tatę empatii. Cały dzień spędził pod kołdrą bez tortu, fajerwerków i pełnej gości chaty.
Cały czas myślę o swoim dziecku w męskim rodzaju. Zaskoczy mnie córka, ale nie mam oczekiwań żadnych, ucieszy mnie po prostu zdrowe. Zastanawiam się też, kiedy powiedzieć dzieciom o dziecku, dzieciom i rodzicom, póki co moja ciąża jest najpilniej strzeżoną tajemnicą naszej sypialni. Niechże osiągnie chociaż dziesiąty tydzień. Niechże w nią bardziej uwierzę.

***

20.01.14

Gdyby świat płacił za łzy, dziś stałabym się milionerką. Łzy wzruszenia, smutku i żalu, łzy ze złości i bezsilności, łzy z nerwów. Kąpiel we łzach. Wcale nie kojąca.
Syberyjski, uspokój mnie już, proszę.

***

31.01.14

Syberyjski uzyskał całe 2,66 cm od czubka głowy do samej dupy. Trzy centymetry dziecka, a tyle radości i wzruszeń.
Trzecia ciąża to samotne wizyty u lekarza i kupowanie zdjęć usg, coby mężowi i dzieciom dowód istnienia okazać, to mało fajerwerków z mojej strony, ale autentyczne wzruszenie i radość ze strony męża i dzieci, czułość i wiszenie nad toaletą every now and then. Nerwy wciąż te same, wzmocnione jednak zdobytym przez te, bądź co bądź, dziesięć lat doświadczeniem.
Pierwsze w moim i Syberyjskiego usg 3d. 9/10 tc (zawsze mi wychodzi inaczej niż lekarzowi) i widać już prawie wszystko - łapska są, nogi też, łepetyna wielka, to się naprawdę dzieje.
Jedziemy na ferie, Syberyjski, zamierzam odpocząć i o umożliwienie mi tego Cię proszę.

***

12.02.14

W tak zwanym międzyczasie zmieniłeś imię na Albercika, tata nadał Ci je spontanicznie i jakoś błyskawicznie się przyjęło. W tym samym międzyczasie stałeś się też postacią publiczną i hmm, cóż, no wśród dziadków i wujostwa nie wywołałeś fajerwerków (co zostało dostrzeżone przez Twoich rodziców i wżarło się w nasze serca dość dotkliwie). Wszyscy pozostali powitali Cię wiwatami i łzami wzruszenia, przyjaciele i rodzina ciut dalsza, a jednak bliższa - nie zawiedli. Czeka mnie jeszcze powiedzenie o Tobie mojej babci i nie mam złudzeń - czeka mnie potok, zalew, solidne tsunami kazań na temat zgłupienia, odpowiedzialności i takich tam. No ale cóż, nie pierwszy raz!
Zaskakują mnie moje dzieci. Zosia dziękuje mi za noszenie Albercika. Nie pozwala  podnosić litrowej butelki wody i co chwilę powtarza, bym się nie denerwowała. Franek jest mniej wylewny, jak tradycyjny mężczyzna (ideolog gender ze mnie jak z koziej dupy reisentascha), ale dba o mnie, jak o klejnot. Pozwalam im na to codziennie i pławię się w tym rzadko mi dostępnym luksusie. Tylko ciągle mi się chce spać i rzygam jak kot dwa razy w tygodniu. Poza tym ciągnie i kłuje, pobolewa i drażni, niepokoi i denerwuje, ale to przecież absolutna u mnie norma.

środa, 20 sierpnia 2014

Simple pleasures

Jest przesłodki. Pachnie tak rozkosznie. Doskonale robi mi budyń z mózgu i rozczula mnie na amen. Kumuluje całą uwagę wszystkich wokół, tyle miłości na trzy kilo człowieka...
I cóż, że nie dosypiam. I cóż, że mam ciut ciemno pod oczami. Udało mi się dwa dni z rzędu nie dać hormonom i emocjom.
I założyłam wczoraj rurki sprzed ciąży. I usłyszałam trzykrotnie, że wyglądam pięknie, jakbym nie rodziła zaledwie tydzień temu.
Bardzo smakuje mi kawa.
Count your blessings, Małgorzato.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

when i'm feeling blue, all i have to do...

Chciałabym założyć ładną bieliznę, mogę jedynie siatkowe gacie i podpaskę wielkości pasa startowego.
Chciałabym napić się wina, mogę jedynie żłopać litry wody, żeby się dobrze nawodnić.
Chciałabym szaleć z dziećmi, mogę jedynie zaszaleć przy przewijaku, zmieniając siedemnastą pieluchę.
Chciałabym mieć przestrzeń, muszę się nią dzielić z dwoma ciekawymi wszystkiego dziećmi.
Chciałabym być spokojniejsza, a emocje szarpią mną i rzucają od ściany do ściany.
Doświadczam tego pierwszy raz w życiu.
Chciałabym nie.

piątek, 15 sierpnia 2014

o niezdążeniu

No i nie zdążyłam zrobić wielu rzeczy, ale w sumie who cares.

Leon Jan, nasze najmłodsze dziecko, urodził się nagle, niespodziewanie i szybko (acz boleśnie, jak to poród) trzy dni temu.
Jako, że jawi się dzieckiem zdrowym, a i ja, w połogu już raczej doświadczona, formę mam doskonałą, najlepszą rzekłabym z przeżytych połogów, jesteśmy już od wczoraj w domu i tyjemy (Albercik, jako wzorcowe dziecko z 37 tygodnia, plasuje się w wadze muszej, jedyne 2 i pół kilo) lub chudniemy (naiwnie myślałam, że zmieszczę się w więcej rzeczy), zmagamy z nawałem pokarmu i celebrujemy noworodka, gdyż o czym głośno zapewniałam już na porodówce, więcej dzieci już rodzić nie będę. Nawet szybko (trzy skurcze parte, 10 minut i po krzyku, ale jakim!).


piątek, 8 sierpnia 2014

o zdążeniu

Od trzech niemal tygodni pamięć mojego telefonu dzierży numer do położnych z polecenia. Od trzech tygodni myślę sobie, że muszę zadzwonić, ale przecież bez pośpiechu, zdążę. I tak, kończąc 36 tydzień (36+4) mam w połowie spakowaną torbę, bo zdążę, uprane trzy body, niezłożony wózek i brak pomysłu na aranżację przestrzeni w nowej konfiguracji.
Ale przecież zdążę.
Upały nieco zelżały, ale mnie sił brakuje już chyba nie z powodu upałów. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i uwierzyć, że już za chwileczkę, już za momencik... i mogę nie zdążyć.
Tymczasem zaczytuję się w prozie Joanny Chmielewskiej, byłam przekonana, że przy Wszystko Czerwone urodzę ze śmiechu (i co z tego, że po raz siedemdziesiąty siódmy pokładam się we łzach w tych samych momentach), no nie udało się, obecnie lecę Romans Wszech Czasów, wszystko już kiedyś czytałam, niejednokrotnie, ale to taka miła lektura!
A owoce nie pamiętam kiedy były takie słodkie!

sobota, 2 sierpnia 2014

Final countdown

W moim wnętrzu toczy się od tygodni nierozstrzygnięta walka o przestrzeń. Albercik walczy o swoją, moje trzewia o to samo. Mam wrażenie, że nie mam już milimetra nieunerwionego, boli mnie nawet skóra.
Ja, Synu, wszystko rozumiem, Twoje niewygody, cierpnięcie, upalne 36,6 w basenie, ale na Boga, zlituj się nad coraz starszą matką, która w samochodzie nie wie, jak siedzieć, żeby pomieścić jakże niezbędne: wątrobę, żołądek, trzustkę i przeponę wraz z nie mniej ważnymi jelitami a także Ciebie, około trzykilową sztabkę szczęścia.
Mieszkanie ogarnięte. I muszę tu powiedzieć, iż jestem doprawdy pod wrażeniem swojej własnej kondycji w dziewiątym miesiącu ciąży. Ciężko mi się schylić, zadyszkę mam na półpiętrze, ale odkurzam te swoje 50 metrów kwadratowych, a potem lecę ze ścierą i nic mnie nie jest. I nic mnie nie dolega! Oprócz silnego naporu na żebra.
Prawdę mówiąc, liczę już dni. I nic na to nie poradzę...

środa, 23 lipca 2014

codzienność

Udało mi się dziś odebrać telefon od kolegi (to nie takie oczywiste, bo często włączam przynajmniej głos). Kolega poinformował mnie, że księgarnia skompletowała całe zamówienie podręcznikowe, co oznacza, że dzieci mam praktycznie gotowe do pójścia do szkoły za kilka tygodni (tylko im tego nie mówcie, niech się cieszą, pacholęcia, pozostałą im resztką swobody). Co musi oznaczać, że syndrom wicia gniazda w pełnym rozkwicie, zazwyczaj bowiem pod koniec sierpnia dzieci wyposażone były w kredki.
Ponieważ temperatura nieco spadła, przynajmniej w prognozach pogody nie przekracza 30 stopni (w praktyce 32 jest codziennie, a Poznań od kilku dni jest najgorrrrrrętszym miastem Polski), zdecydowałam się wczoraj na przyjęcie przyjaciółek na tarasie, a ja na taras często w tych okolicznościach przyrody się nie wybieram, o nieee. Dziś dzień lekarski, Zosia i Albercik mają bilans, także o odpoczynku nie rozmawiamy, ale no cóż, dobrze że samochód ma sprawną klimatyzację.

sobota, 19 lipca 2014

ciężarnie

Dziś, gdy pogoda kolejny dzień nie pozwala na głębszy wdech bez wysiłku,  słońce sprawnie operuje wzdłuż i wszerz horyzontu, gdy jedynym przyjacielem jest wentylator, bo starsze dzieci znudzone jęczą, a najmłodsze w brzuchu wciska mały łepek w samo centrum pęcherza, a kolanka równo przesuwa po żebrach, nie omijając wątroby, przepony i żołądka, dziś najlepiej po prostu spakować torbę do szpitala i uspokajająco myśleć, że zostało już tylko kilka tygodni, że to nie na stałe, że jeszcze kiedyś będę miała siłę na coś więcej niż tylko przekładanie tyłka z jednego boku na drugi bez zadyszki.
Bo tak właśnie będzie, prawda?

czwartek, 17 lipca 2014

o szczęściu

Dzieci wróciły z obozu niezmiernie zadowolone. Opalone na złoto, rozdarte pomiędzy radością z powrotu a chęcią powtórnego turnusu, czyli zdrowo, poumawiane na przyszły rok, z nowymi znajomymi, znacznie usamodzielnione, brudne, sprawne i zdrowe. Przyznam teraz otwarcie, obaw miałam tysiące, w końcu synek ma zaledwie siedem lat, dwa tygodnie 300 kilometrów od domu to jednak sporo, dodatkowo, w połowie turnusu możliwe były odwiedziny, a że znaczna większość dzieci pochodziła z okolic kolonii, tylko do garstki rodzice nie przybyli (nas nie było, brzuch mnie ogranicza). Ale przeżyli bez traumy, żeby nie powiedzieć z radością. Drogę powrotną wydłużyliśmy o krótki pobyt nad morzem i nawet trafiliśmy na wieloryby w Pobierowie. Istne szaleństwo, w poprzednich ciążach nie pozwoliłabym sobie na taką ekstrawagancję.


Po powrocie, wypraniu i wysuszeniu 8 pełnych pralkowych wsadów (suszarka bębnowa ratowała nam życie!), pojechały na noc do stęsknionych dziadków, a my na randkę (przez dwa tygodnie ich nieobecności nam się nie udało, bo kupowaliśmy wózek i pieluchy, zatrułam się i trzy dni rzygałam, uczyłam się do egzaminu i przyjmowaliśmy gości). Eksplorowaliśmy uliczki naszego miasta w upale, odwiedzając lodziarnie oferujące manufakturę. Najpyszniejsze lody na świecie (ogórek zielony i limetka, malina z winem porto, mówię Wam, niebo w gębie, będziemy to powtarzać, nawet jeśli to oznacza stanie w kolejkach o 22.15), kilometry po asfalcie, ludzie znani i nieznajomi, Stary Rynek, leżaki w samym centrum, wygodne japonki, krawężniki i ławki i fontanny, trzymanie się za ręce, komplementy, pocałunki, żarty, obietnice, wspomnienia, mam cudownego męża, po ponad jedenastu latach małżeństwa nadal twierdzę, jak i on, że mamy szczęście.
Dużymi krokami zbliża się w naszym domu niemała rewolucja i nie chodzi mi tu o kolejnych gości, którzy się zapowiadają w 36 tygodniu ciąży, czy też teściowej, która ma plan zabrać dzieci do siebie na tydzień może dwa . Powoli kompletuję wyprawkę, szykuję torbę, wszystko wraca, strach, ból, wyparte doświadczenia, chciałabym by już było po, chciałabym, by wózek nie stał pusty w oczekiwaniu, tymczasem przed nami dobre cztery tygodnie, celebrujemy.

środa, 2 lipca 2014

jeszcze nie

Mam w głowie notkę o doskonałych świadectwach moich dzieci. O wyborze wózka i rozterkach przy wyborze pieluch jedno i wielorazowych. O dwutygodniowym obozie, na który pojechały me pacholęta. O ruchliwości Albercika. O wadach i zaletach bycia w ciąży. Dziesiątki tematów.
Mam także egzamin do zdania za tydzień. I jakieś zatrucie pokarmowe, które dziś szczęśliwie odpuściło, ale wczoraj odebrało mi chęci do jakiejkolwiek aktywności (przespałam 20 godzin z 24, jak wzorowy noworodek). Stąd niemoc i niedoczas mimo wolnej chaty.
Stay tuned jednakowoż. Bo tu jeszcze wrócę w dwupaku, hopefully.
-----------------------------------------
a moja maleńka córeczka (2960 g przy urodzeniu, coś koło 30 kg dziś, dziesięć razy więcej na dziesięć lat), dziś kończy 10 lat, nie wierzę w to, dekada macierzyństwa, usłana ups and downsami, przednówek przygody z nastolatką, dziecko złote i wymagające. Mądre, trochę pewne siebie i piękne. Ukochane. Jedyna córka w męskim gronie towarzyszy mego życia. Zobaczcie sami.

czwartek, 26 czerwca 2014

takie sytuacje

Poczekalnia, wiadomo, ginekolog-położnik. Zważona, zmierzona siedzę i z kindlem na kolanach udaję, że czytam. Wchodzi panna. Ledwie zarysowany brzuszek obleczony czarną elegancką sukienką, długie nogi w czarnych rajstopach i sandałkach na obcasie. Włos długi, czarny farbowany (choć chciałoby się złośliwie rzec: tleniony). Data urodzenia, pani (niech jej będzie) Elu. 74 (notuję, odnotujcie - dorosła kobieta, nie jakieś fiu bździu młode).
- Waga? 
- dziś rano 65 kg 300. Ale czy to dobrze? Czy nie za dużo? Nie za mało?
- Nie, ok, no ok, przybywa pani stopniowo, to najważniejsze. Ciśnienie 100 na 60.
- Ale czy to dobrze?
- no niziutkie ciśnionko (wrr, wrrrrrrr, zdrobnienie pogania zdrobnienie), ale jeśli się pani z tym dobrze czuje...
- no czasem kręci mi się w głowie, ale to chyba normalne? Ale już chyba dziś będzie widać, czy to dziewczynka? Bo ja tak czuję, ja wiem, że to dziewczynka! JA MAM JUŻ WSZYSTKO RÓŻOWE KUPIONE!!! no i wie pani, pięć lat temu synek mi utknął w kanale rodnym  i trzeba było go tym, no, kleszczami wyciągać, i mu się tu na policzku tak rozlało, to ja teraz nie wiem, tak myślę, chyba cesarkę będę chciała...
Poszłam do kabiny z moim znacząco większym brzuchem i znacząco mniejszym przygotowaniem do porodu...

.............................

W szkole spokojnie czekam na dzieci, które niespiesznie zbierają swoje pogubione w roku szkolnym worki, bluzy, mundurki, książki, zeszyty i zabawki. Siedzę już dobry kwadrans, co mam się denerwować, jak mi nie wolno.
Wtem do budynku wchodzi młoda kobieta, twarz znajoma, trzy sekundy i już wiem skąd ją znam, ale ona wie pierwsza:
- Dzień dobry, ja miałam z pani grupą zajęcia na anglistyce, prawda? (osiem grup, w każdej z tuzin studentów, pół roku zajęć raz na dwa tygodnie, absencja spora/w normie jak na piątek 20.00. IMPONUJĄCA pamięć, pani doktor).
- Tak, tak, chodziłam na pani zajęcia! (za cholerę nie pamiętam jakie i o czym).
- a pani ma tu dziecko? o i widzę, że kolejne w drodze? (w tym czasie otacza mnie czeredka moich własnych i tłumaczę):
- tak, mam tu dwoje dzieci, doświadczenie spore, trzyletnie!
- bo mój syn ZA ROK idzie do szkoły i tak przyszłam sprawdzić, póki szkoła otwarta, jak to wygląda, sama kończyłam szkołę muzyczną, może i on skończy, ale muszę sprawdzić wszystkie. (ja pierwszy raz byłam w szkole moich dzieci na ogłoszeniu wyników, zła matka, zła matka, zła matka). Byłam już na Solnej i w Katedralnej. A pani już chyba skończyła studia? Dwa lata temu? To pani jest socjologiem?
szczęka przy ziemi, przytakuję z podziwem, - jak pani to robi, że tak wszystko pamięta? 
- to dzięki szkole muzycznej i nutom, wkuwanym na pamięć. Tak, pamiętam wszystko dobrze...

Jakie to macierzyństwo jest różne, to sami nie macie pojęcia.

sobota, 21 czerwca 2014

o "Zorkowni" o poranku

W okolicach czwartej siedem obudził nas syn (on ma ciągle w zwyczaju kończyć noce w naszym łóżku). Coś mu w gardle musiało nie grać, bo pokasływał i koszmarnie zgrzytał zębami (nie ma parazytów, sprawdzaliśmy). Napił się wody i spokojnie usnął, no a my nie. Jasno, rześko, słońce tuż nad horyzontem, co tu robić? Próbowaliśmy zasnąć jeszcze przez pół godziny, po czym ja sięgnęłam po kindla i zajęłam się "Zorkownią" Agnieszki Kalugi, a mąż podjął decyzję o wycieczce rowerowej nad Maltę. Chwilę po piątej pedałował już po lesie. O siódmej był z powrotem z dostawą bułek i zaplanowaną drzemką na kanapie.
A ja czytałam.
Do łez, do bólu w przeponie, do wstrzymanego oddechu. Przez niektóre historie przebiegałam z uśmiechem na twarzy. Niektóre śmierci przyjmowałam z ulgą. Nad niektórymi zatrzymywałam się dłużej, starając się wyrównać oddech, uspokoić emocje, oswoić to, co nieznane. Nie umiałam odłożyć, nie potrafiłam oddzielić, łapałam słowa równo z wdechem i wydechem. Jestem w połowie. Z mężem złym, że sama sobie to zgotowuję. Że tak bardzo przeżywam. Każdego ta książka ruszy. Nikogo, jestem pewna, nie pozostawi obojętnym, nawet tych największych twardzieli. I uważam, że każdy powinien w odpowiednim czasie, z odpowiednim nastawieniem ją przeczytać. Żeby wiedzieć, żeby umieć i żeby podołać.
Moja Ciocia, siostra Taty, ta która mieszka z i opiekuje się Babcią, ma raka. Jest po operacji, przed leczeniem. Chcę wiedzieć, jak Jej pomóc, jeśli nadejdzie taka potrzeba, Ona pomaga mi przez całe życie, sama dotychczas pomocy nie potrzebowała.
Wiem, że dobrze spożytkowałam ten ranek. Pochylcie się nad tą książką.

piątek, 20 czerwca 2014

o tym, że może być kolorowo

Zosia wróciła wczoraj do domu z wrzaskiem, guzem na czole i kropelką krwi tamże. Chłopak z sąsiedztwa, szóstoklasista, obraził się na grupę dzieci i ze złości cisnął na oślep kamieniem, trafiając moją córkę, jedyną w gronie dziewczynę, centymetr nad okiem. Rana na szczęście okazała się niegroźna, dziś guz się wchłonął, nabrał jedynie wielu barw, nie wchłonął się za to mój wkurw, który nawet jakby ewaluował nieco w kierunku wkurwu z nutką moralizatorstwa. Chłopak bowiem uciekł po ciśnięciu owym kamieniem, skrył się Bówiegdzie, do mnie przyjechali goście, wieczorem okazało się, że nawet jego rodzice nie wiedzą, gdzie się ich syn podziewa, a moje dzieci z nerwów o kolegę dostały trzęsionki i chęci natychmiastowego poszukiwania go w ciemnym lesie i przepraszania. A ja się cały czas trzęsę, bo gdybym wczoraj dorwała gnojka w swe łapy, to giry z dupy bym wyrwała, a że nie dorwałam, to nie wyrwałam. Chłopak przed dwudziestą trzecią spokojnie leżał na kanapie, co stwierdziła ekipa poszukiwawcza w postaci męża i zatroskanych dzieci, dojrzawszy go przez okno, i do dziś go na ulicy nie widać. Moje z natury pacyfistyczne podejście dotychczas pozwalało mi pozostawiać konflikty między moimi a cudzymi dziećmi swoim biegom, rozmawiałam i tłumaczyłam, ewentualnie podpowiadałam rozwiązania własnemu potomstwu, ale sama nie wkraczałam pomiędzy zwaśnione strony. Tym razem jednak uważam, iż chłopak przegiął, nie poradził sobie z emocjami, agresją i pewnie strachem (stąd chwilowa ucieczka z domu), ale powinien przeprosić i tu już rola rodziców, żeby mu o tym powiedzieli, jeśli sam na to nie wpadł, prawda? Od trzynastolatka można by spodziewać się takiej refleksji? Czy też mam zbyt wygórowane oczekiwania wobec tak rodziców jak i dzieci? Jedną nogą jestem za progiem chaty i idę do tych ludzi, drugą mam niczem w betonowym buciku przyspawanym do kanapy i myślę sobie, że pocomito, zdenerwuję się, a mi nie wolno. Z trzeciej strony to przecież moje dziecko, to się naprawdę mogło źle skończyć, a dzieciak powinien wiedzieć, że pewne działania mogą mieć nieodwracalne skutki. Po południu chyba pójdę. No bo w końcu co, kurcze blade.
Czytam. Czasem jedną książkę dziennie, czasem na dwa dni. Szydełkuję, póki co półsłupki, ale ja wam mówię, dojdę do bardziej skomplikowanych splotów.  Przestałam się nadmiernie oszczędzać i od razu poczułam się lepiej, ból pachwin zmalał, biodra nie dokuczają, 30 tydzień w toku, Albercik wywija wprawiając moje powłoki brzuszne w silne ruchy tektoniczne, Himalaje budyniu i emocji, delektuję się tym stanem jak należy, koncentrując się na pozytywach, wypiętej małej dupce, kolanie tuż pod żebrem, to zapewne ostatnia ciąża, trzeba ją celebrować.
O książkach Wam napiszę następnym razem. Według mnie obowiązkowe jeszcze przed urlopem. i o tym, co mnie wzrusza (wszystko) i co mnie bawi (mój zasiłek macierzyński). I coś Wam pokażę, bo tak:

poniedziałek, 2 czerwca 2014

szaro

Odpoczywanie nie wychodzi mi na zdrowie, ciągle mnie coś denerwuje, poza tym rozleniwiona jestem totalnie. Nie wiem, w którą stronę to pójdzie i czy wrócę jeszcze do pracy, ale przede mną zakończenie stażu i egzamin na nauczyciela mianowanego, wczoraj po wielkich bojach i w bólach skończyłam pisać sprawozdanie. Muszę jeszcze przygotować dzień języka angielskiego, wystawić oceny, zakończyć rok szkolny, może wtedy wezmę się za coś, co zajmie mój umysł (pisanie) albo ręce (szydełkowanie). Byle wytrzymać, byle donosić/doleżeć/doinkubować, w mojej głowie znów zaczynają roić się czarne scenariusze.
Wczorajszy dzień dziecka chcieliśmy uczcić godnie, w planach miałam przygotowanie pysznych lodów, ciasta z nutellą, wycieczkę rowerową i naleśniki na śniadanie. Tymczasem w sobotę zjawili się niespodziewani goście, którzy zostali od wczesnopołudniowej kawy do kolacji, moje sprawozdanie leżało i kwiczało, podobnie jak przygotowane na blacie przepisy kulinarne. Poranek niedzielny rozpoczął się nerwowo i łzawo, od ósmej biegałam po kuchni usiłując nadrobić stracony czas. Galop poranny udzielił się wszystkim i choć w efekcie wszystko wyszło i się udało, we mnie pozostał niesmak.
Leżę zatem spokojnie, podnosząc się czasem, by ugotować, odebrać dzieci, napić się i popracować i staram się ukolorowić rzeczywistość, cokolwiek dziś szarawą.

środa, 28 maja 2014

jasnowidz

Tak  się zapędziłam w swoich  przewidywaniach, że mówcie mi wózka. Szyjka krótsza, proszę się oszczędzać. Zaległam dziś zatem na kanapie pielęgnując pierwszy dzień zwolnienia i kminiąc, czy pranie, suszenie, obiad, kilka godzin nad klawiaturą, solidna lektura (to szczególnie) mieszczą się w kategorii oszczędzanie się. Jak nie, trudno.
Za oknem październik. A nie mówiłam?

poniedziałek, 26 maja 2014

Trzeci trymestr ciąży

Taka jestem bystra w obmyślaniu notek na blogusia, kiedy komputer jest w oddali. A gdy już siadam przy nim, myśli fruną ku niebu, dziś bezchmurnemu, i tyle by było na temat mojego polotu. I jak tu nawet próbować żyć z pisania?
Udaliśmy się wczoraj do znajomych posiadaczy sprzętu fotograficznego i studia w celu utrwalenia wizerunków pierwszokoministów na kliszy (ale to retro, prawda?). Przy okazji sama wystawiłam brzuch w kierunku obiektywu i mam nadzieję mieć piękną pamiątkę z tej ciąży, która powoli zaczyna mnie z lekka irytować. Aż strach się żalić, bo zaraz coś pierdyknie solidnie, ale rosnący obwód talii proporcjonalnie do wzrostu temperatur i obowiązków zawodowych nie ułatwia. Cellulit mam na udach masakryczny, codziennie zasypywana jestem pytaniami o to, jak długo jeszcze zamierzam się kulać (do porodu trzy miesiące, więc halo, nie popędzać), trzy nocne wizyty w toalecie i siedem skurczy łydek, ból kręgosłupa i pachwin, chód kaczki, zadyszka, to zaledwie ułamek dolegliwości na progu trzeciego trymestru. Ale ciągle jeszcze noszę zwykłe ubrania, to taka wisienka na torcie.

piątek, 16 maja 2014

zza kulis

Ale masz super buty, mamo - rzekł syn zazdrośnie łypiąc na czerwone trampki z gwiazdką - takie luzackie. Ale, niestety, nie przyjmiemy cię do naszego  klubu. 
Dlaczego?! - na usta cisnęło mi się więcej i dobitniej, ale przecież nie powinnam się denerwować.
Bo ty się ciągle wkurzasz, a w naszym klubie trzeba być cały czas na luzie.
Zamknął mi dziób na cztery spusty, bo choć naprawdę się hamuję ostatnio, to spokój nie jest dominującym stanem mego ducha i ciała. Drę paszczę od czasu do czasu, trudno.
Syn świetnie się rusza. Doskonale tańczy, ma poczucie rytmu. Mówię mu, że powinien zająć się tym bardziej profesjonalnie. Może powinniśmy cię wysłać do szkoły baletowej - myślę głośno, prowokując męża do piorunów w oczach. Ale nie, przecież nie pozwoliłabym, żeby ci zepsuli... zawieszam głos, by znaleźć dobre określenie na układ kostno-stawowy, na co syn rzuca dobitnie i bez zawahania: REPUTACJĘ. REPUTACJĘ by mi tam zepsuli. 
A przecież ma nienaruszoną.
Córka natomiast dostarcza powodów do dumy - po raz kolejny zdobyła wyróżnienie w Kangurze Matematycznym, zdolna moja bestia!

poniedziałek, 12 maja 2014

o pozornym wypoczęciu

Komunia dziecka jest wydarzeniem poruszającym.
Komunia dwojga dzieci tym bardziej.
Przyjęcie w domu z tej okazji dodaje rumieńców atmosferze.
Przyjęcie w domu z brzuchem coraz pokaźniejszym (23+5tc) obciąża nieco dotkliwiej. Wystarczy? To Wam dołożę SZKARLATYNĘ u komunikantki. Podstępna szuja (choroba, a nie córka) zaskoczyła nas totalnie i pewnie byśmy ją zignorowali, gdyby nie wiadomość od znajomych: bolało go tylko gardło, a wyszła zakaźna szkarlatyna. Bez gorączki, wysypki, obrzękniętych migdałów i czego tam jeszcze. Za to do potraktowania augmentinem i dwutygodniową absencją szkolną. W naszym domu dziecko ze szkarlatyną przedstawiało obraz godny programu" uwaga" (nieletni na gazie, czyli kiedy odbierać dzieci rodzicom): Zofia biegała po suficie, zanosząc się gardłowym śmiechem, fikając koziołki w powietrzu i biorąc wiraże na schodach z prędkością światła, słowem: 2 promile alkoholu we krwi. Na szczęście w niedzielę była zdolna do użycia.
W kościele spłakałam się jak bóbr (proboszcz zapodał Ave Maria na samą kumulację ceremonii, a mąż widząc jak ukradkiem ocieram łzy i drżę o marnej jakości makijaż, spokojnie tłumaczył, że po tej Mszy wrócą jeszcze do domu, to nie TO Ave Maria ze ślubu, na Boga), Franio jako że najniższy (i najsłodszy, przysięgam), przystąpił do Komunii pierwszy, Zosia trzecia, później było już z górki (czyli piękna sukienka, cienkie rajstopy, czerwone vansy i koszykówka przed domem po kawie, bo pogoda też była darem).
Prosiłam rodzinę o podarunki symboliczne. Jednym się udało, innym mniej, dzieci wiem, że przeżyły całość odpowiednio, pytały i dopytują, były skupione i radosne, wdzięczne (co zdarza im się doprawdy rzadko), ksiądz wymarzony (kiedyś napiszę o Nim więcej), impreza na 24 osoby cudowna, goście w większości zadowoleni, do Chrzcin Albercika mamy luz.
I tylko zgarniam pokłosie całej akcji w postaci kataru. No ale umówmy się, cena to nie za wysoka!
A koleżanki w pracy codziennie powtarzają mi jak bardzo służy mi stan odmienny, jak doskonale wyglądam i jak widać na mojej twarzy spokój, łagodność i wypoczęcie. Hell yeah!

niedziela, 27 kwietnia 2014

matka synów

Trzeba odkurzyć trzewiki, pióro, czerwony długopis, testy i kalendarz, praca zawodowa wzywa po krótkiej przerwie. I od razu mi się w głowie kręci (bynajmniej nie z radości).
Tymczasem pomiędzy jednym a drugim sabatem ("idź mamo, idź, baw się dobrze, tylko nie pij alkoholu!") okazało się, że nasze najmłodsze dziecko ma fujarę nie do pomylenia z pępowiną (długą, cętkowaną, krętą), chłop na schwał, moje przeczucia się sprawdziły (i oczekiwania naszych starszych dzieci), a robocze imię płodowe (Albercik) nadane zostało słusznie (no bo gdyby co, mogłaby być Albertyna), na niespodziankę szans nie ma, nawet ja TO widziałam.
Długi weekend już niebawem!


środa, 23 kwietnia 2014

domestic goddess

Mówi się, to znaczy czytałam u Kaczki kiedyś, a to mądra jest kobieta, wiec wiem, że wie, co mówi, że przyszłość mają jedynie blogi lajfstajlowe. Mój nie ma szans na taki sukces. Dziś jednakowoż zmieni się na chwilę w blog kulinarny inaczej. Nie dlatego, żebym chciała zabłysnąć, to już nie te lata, ale żebym sobie zapamiętała, bo nie uwierzę za parę lat co z jednym dzieckiem w łonie, a dwojgiem pozostałych poza nim,  domem i praca zawodową zrobiłam w te święta,  a po czym śladu już nie ma. Wypieki: dwa mazurki (morelowy z dwóch chochelek mega pyszny i czekoladowy własnego pomysłu, bo mi kruchego wyszło za dużo), sernik, tort czekoladowy (to już w ogóle megarozpusta, był obłędny), tort dacquoise, babka marcepanowa (bo nie przepadamy za drożdżową na drugi dzień). Wytrawnie były karkówka i łopatka marynowanie wcześniej w tworzywach własnych pomysłów, szynka wędzona (kupiłam całą tradycyjną i parzyłam w kawałkach, bo mi surowizna nie służy). Mama dostarczyła pasztet, a tata zrobił białą. Upiekłam też trzy chleby i ugotowałam żurek na swoim zakwasie, a drugiego dnia świąt podałam kaczkę i ręcznie robione pyzy (czyli dla niewielkopolan: kluski drożdżowe na parze). Oczywiście była też sałatka warzywna, słój małosolnych, a w wielki piątek zrobiłam gzik, no ale przecież to nie święta. Kupiłam, rzecz jasna, trochę cienkich śląskich i kabanosy, chrzan i inne popychacze, aż tak samowystarczalna nie jestem. Więcej potraw nie pamiętam, za wszystkie szczerze poświadczam, że były smaczne. I co? W czasie biesiadowania zadano mi pytanie o  makowiec, a po świętach stwierdzono, o matko nie było bigosu.
Kiedy już jedni goście opuścili nasze skromne progi, w odwiedziny przyjechała teściowa, która na dzień dobry zanotowała przemeblowanie (o, a tu znowu poprzestawiane), zjadła na kolację bułkę z masłem, dodała, że mój chleb ZAWSZE jej podnosi cukier, bo nie może razowych jeść (mój chleb nie jest razowy, ale przecież też jej podnosi).
Zmęczyły mnie te święta bardzo, marzą mi się takie, że to mnie będą podejmować, że przyjdę, dostane kawę pod nos, ciasto, które zjem, albo nie, obetrę pysk i wrócę na własną kanapę, na której będzie miejsce dla mojej dupy i wyrastających z niej nóg, ciężkich i coraz bardziej wędrujących, mimo spoczynku. A nie że na taborecie pół dnia. Jezus.
I wiem, że sama się na to wszystko godzę, mogłabym tupnąć nogą, mogłabym uchylić rąbka swojej słabości, zrobić mniej, delegować ciut na innych (porządki robiła ciocia i to od początku do końca), kupić, olać, w końcu: nie zapraszać, tylko czekać na zaproszenie.
Mogłabym.
Ale nie umiem.
I co mi zrobicie?

czwartek, 27 marca 2014

spod koca

Skoro zrobiło się cieplej, to się spektakularnie zaziębiłam. Kaszel spod samej wątroby i katar zza potylicy spowodowały, że cały weekend i przylegający tydzień spędzam pod kocem chłonąc literaturę. Zaczęłam łagodnie, od "Farmy lalek" Chmielarza, która wstrząsnęła mną delikatnie, by przejść do klasyki kryminału, czyli Krajewskiego, który cierpliwie czekał przy łóżku i się doczekał. Takiego okrucieństwa nie przeczytałam od czasów Bator, niech Wam tylko napiszę, że CZYTAJĄC zamykałam oczy. Obrazy nie do wymazania z pamięci, fabuła nie pozwalająca na odłożenie książki przed skończeniem strony, dziesięciu, stu. Nasze dziecko się nałyka sfermentowanych wód płodowych.
Poza tym, jak na osobę mogącą pomachać Wam przed nosem zwolnieniem lekarskim z adnotacją "leżeć", cokolwiek często uprawiam żwawy slalom między domem, szkołą, lekcjami muzyki i sklepem, żeby obiad wjechał na czas. No ale cóż na to poradzę, matki nie chorują nigdy (a tomorrow never dies). I jeszcze chciałam coś nadmienić, ale zapomniałam. Gloria z Modern family zrzucała winę na pregnancy brain, ja na zbyt obcisłe spodnie, chyba czas zajrzeć do sklepów z odzieżą ciążową, i tak pół ciąży niemal w cywilnych ciuchach udaje się przepękać.
Zgłębiam sztukę szydełkowania. Nie rozumiem schematów i poleceń. To też przez te cholerne ciasne spodnie?

piątek, 7 marca 2014

upośledzona percepcja

Wiosna w pełni, kwiaty mi wschodzą, marzę o rozarium przy płocie, jako że sponiewierana do szpiku gnatów lekturą trudną i przejmującą (Ciemno prawie noc Joanny Bator, nie czytajcie tego dzieciom!), zarazem doskonałą, na odtrutkę zabrałam się jednego popołudnia za czytadło, które o różach dość dosadnie traktowało. To mam plan, ja która ogród traktuje wyłącznie jako doskonałe miejsce dla hamaku i stoliczka z mojito (czasem koszę też trawnik i lubię zapach jaśminu i bzu).
Złapałam się ostatnio na tym, że percepcję mam boleśnie upośledzoną. Obok jednego z częściej używanych przez mieszkańców Poznania przystanku tramwajowego widnieje baner reklamowy. Przejeżdżam tamtędy (lub przestaję w korku, to częściej) pięć razy w tygodniu, jak łatwo przewidzieć we wszystkie dni robocze, jest on bowiem na trasie placówka moja - placówka dzieci. Reklama widniejąca na banerku (którą dojrzałam w tym tygodniu) zachęca do odwiedzenia bodaj któregoś z licznych centów handlowych i odebrania, uwaga: drzewka świątecznego, zwanego czasem niepoprawnie, jak twierdzi moja córka, choinką. Drzewko owo można (było) odbierać między 13 a 20 grudnia. Co oznacza, iż nie zauważyłam tej reklamy przez dobre trzy miesiące. Mój mąż upatruje w tym objawy mojego skupienia na drodze, ja jednak zawsze miałam siebie za dość dobrą obserwatorkę rzeczywistości, a tu taka niespodzianka. Jednakowoż dziś zauważyłam, że przed gospodą ze swojskim jadłem, którą mijam znacznie rzadziej niż przystanek tramwajowy, wyżej wspomniane choinki dumnie wypinają pierś kolorowo udekorowane, podczas gdy ja zaczynam szukać jaj do strojenia chałupy.
Będę łkała za tą zimą z wielką nostalgią, nie wierzę, że rychło taka się powtórzy.
A, no i jestem w ciąży.

środa, 12 lutego 2014

w trakcie

Podczas gdy mój szanowny mąż bawi za kanałem La Manche i zwiedza zaśnieżony i wietrzny Manchester, ja bawię z dziećmi i umilam im niewątpliwie te ostatnie tchnienia beztroski. Pozwalam na długie wieczory, na leniwe poranki do południa, na zabawę lego i czytanie książek bez ograniczeń. Nie starczą te dwa tygodnie na regenerację sił, ale robimy, co możemy. Jutro na ten przykład chcemy upiec ciasto czekoladowe i zapisać się wreszcie do gminnej biblioteki fensi szmensi top. Nie żeby nam nie brakowało miejsca na regałach, Zofii jednak nigdy nie starczy książek na później, a zaczytuje się cwaniaczkiem. W ogóle kaszle to dziecko z przerwami od trzech tygodni i tak mnie to wkurza, że aż dym z uszu puszcza. Do tego mąż niedomaga, cholera wie, czy neurologicznie, czy ortopedycznie, nerwów od groma, jak tu być spokojnym.
A ja co, po trzydziestu kilku latach przeczytałam Jane Eyre i naprawdę się dziwię, dlaczego tyle czasu zmarnowałam, to doskonała książka, wciągająca, poruszająca, ale absolutnie niepretensjonalna, jakimi znajduję wiele pozycji z tamtego czasookresu.
I boli mnie głowa.
I śpię na okrągło.
I och tak bardzo nie chce mi się wracać do pracy.

piątek, 31 stycznia 2014

doczekałam się

Nadeszły wreszcie ferie, które witamy w pełni rozkwitniętą infekcją u córki. Kaszle jak nie przymierzając dwudziestoletni maluch chwilę po odpaleniu. Zła jestem na nią jak osa, ma w nosie moje prośby i nakazy, poję ją za to napojem czosnkowym Chudej i czekam w planie mając jeszcze bańki. Jutro przecież jedziemy w góry, które śnieg omija szerokim łukiem, co mi absolutnie nie przeszkadza, chętnie zabrałabym tylko baleriny ze sobą, a tak muszę i trapery. Sorry, taki mamy klimat, że pojadę klasykiem (swoją drogą zastanawiam się, czy czytając to zdanie za kilka lat będziemy pamiętali jego źródło i dalej będzie nas bawił, choć mnie, prawdę mówiąc, nie śmieszy, dla mnie jest, no sorry, prawdziwy, i choć minister była nieco obcesowa, to do cholery - miała rację).
Oprócz tego mam w domu taki syf, że tylko czekam na wizytę tych amerykańskich czy angielskich świrusek porządku, które spod zlewu wymiatają kolonie insektów, a zza lodówki eksmitują dwie zaprzyjaźnione rodziny białych myszek. U mnie takiego ekstremum jeszcze nie ma, ale wszystko jest na dobrej drodze. A mi się nie chce i co mi zrobicie. Jednakowoż na czas naszej nieobecności chaty będą nam pilnować rodzice, i czy mam chęć, czy też nie muszę umożliwić im poruszanie się po mieszkaniu, a lepka podłoga nie ułatwia. Trzeba więc dodać do wody więcej octu i lecieć na szmacie. Do rana.
Tyle, jeśli chodzi o początek ferii.

środa, 29 stycznia 2014

czekam

Odliczam godziny do ferii, niech to się wreszcie skończy, pracuję dwa razy tyle, ile powinnam, w domu kolejne godziny poświęcam na naprawę, sprawdzenie, ułożenie (w tym się i relacji), jest mi z tym wszystkim ciężko. "Obyś cudze dzieci uczył" cisnę przez zaciśnięte zęby, gdy kolejny wieczór spisuję na straty w kategoriach " spędź trochę dobrego czasu z własnymi dziećmi".
No ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

królowa lodu

Czarny lód nie odpuszcza, co więcej - dokłada kolejne warstwy, nie jest łatwo funkcjonować z wiecznie spiętym  ze zdenerwowania całym orszakiem mięśni wzdłuż kręgosłupa. Wszystko w końcu boli.
Do tego w szkole pojawiła się szkarlatyna, tego jeszcze u nas nie grali.
Wszystko mnie irytuje (tak, wiem, pamiętam, to dziś jest blue Monday, którego nie ma), ale potoki łez wylane przeze mnie bez (albo prawie bez) powodu (kto jeszcze płacze na reklamach, albo jak mąż wyjeżdża do pracy jak co dzień?), puchary pochłoniętych lodów z bitą śmietaną, ilość kabanosów znikających w otchłani mych ust i litry herbaty mogą nieco unaocznić wysoki poziom napięcia. Stres zażeram i zapijam.
Do ferii pozostało dziewięć dni roboczych i tego jednocyfrowego odliczania się trzymajmy.

niedziela, 19 stycznia 2014

goło

To co dziś stało się na drogach jest moim zawsze żywym koszmarem sennym. Czarny lód: minus trzy i rzęsisty deszczyk. Można? Owszem. W Poznaniu. Ani wyjechać, ani wyjść, jeśli ma się jeszcze resztki instynktu samozachowawczego i niechęć do gipsu na kończynach, względnie kości ogonowej. A tu w domu ani krzty słodkiego (a mnie się bardzo chce pączka albo rogalika), mąż w dniu kolejnych osiemnastych urodzin dogorywa, toczony jakimś wirusem, pod kołdrą, jedynie dzieci wykazują chęć opuszczenia domostwa, nieświadomi zagrożeń wynikających z bezpośredniego kontaktu z glebą równo oblodzoną a może zabezpieczeni elastycznym układem kostnym. A może dodatkowo motywuje ich konieczność wykonywania poleceń matki w murach domu (spakuj! odrób! przeczytaj! pograj! sprzątnij!), które poza murami brzmią jakby mniej donośnie.
Czekam  na wiosnę z wielu ważnych powodów.

wtorek, 14 stycznia 2014

lękowo

Dzieci dały się porwać tacie na basen, ja rozłożona leniwie na kanapie chłonę Jane Eyre, popijam melisą i z niepokojem zaglądam za okno, gdzie puszyste (a gdzie tam), białe (przez chwilę), lekkie (i po co mu to) gówno z rozkoszą przymarza do podłoża, urzeczywistniając zapowiadaną gołoledź. Uroczo, w perspektywie mając jutro jazdę o siódmej do pracy bez sprawnych abeesów.
Nie cierpię zimy, jakakolwiek by ona nie była.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

trzynastego

Powiem ci, mamo, komplement. Przytyłaś nieco. Na brzuchu. (zejdź mi z ócz, dziewczę podłe!)
Córka dostarcza od rana, choć poniedziałek, bynajmniej nie blue w tym tygodniu, sam w sobie jest wystarczającym obciążeniem. Skuty lodem samochód - rano dramatycznie walczyłam o każdy centymetr szyby wolnej od zmarzliny - wiatr, chłód, korki i wizyta u lekarza - już o 9 padałam na pysk ze zmęczenia. Moja Mama ma dziś urodziny, ostatnie pięćdziesiąte, nie lubi ich obchodzić (co wprawia w zdumienie moje dzieci, że jak można nie lubić urodzin i prezentów!?), dlatego na sobotę usmażyła dziesiątki pączków i nakarmiła całą rodzinę z przyległościami. Moja Mama jest fantastyczną osobą, która doskonale wie, jak postawić na swoim! Wszystkiego, Mamusiu, wszystkiego (choć żywię najgłębszą nadzieję, że tego miejsca jednakowoż nie znasz)!

niedziela, 12 stycznia 2014

dziś

Warto dziś wyjść z domu, warto wysupłać zza poły palta kilka groszy i poszukać wolontariusza, warto wychychnąć zza czubka własnych kłopotów. Każdemu z nas Orkiestra pomogła albo pomoże, nie mam wątpliwości.
Kolejny weekend spędzam na kanapie regenerując nerwy, odzyskując spokój i ładując akumulatory na cały tydzień. Zaległam z "Dziwnymi losami Jane Eyre", zaczytana, zapłakana, mając na szczycie każdej synapsy wiersz Williama Blake'a "The Chimney Sweeper", który na studiach zrobił mnie na miękko.
Jutro dość istotny dla nas dzień, jutro wiele się może okazać, jutro będzie futro.

wtorek, 7 stycznia 2014

śmierć ptaka

To co, mamy nowy rok, zaczynamy?
Kilka dni temu zbudził mnie (i to na równe nogi mnie zbudził) ptak, który w akcie samobójczym tak przyjebał (inaczej się tego nie da nazwać) całym sobą w szybę naszej sypialni, że myślałam że jakiś niezadowolony absztyfikant pierdalnął mi zapaloną petardą prosto w łóżko przez zamknięte okno. Pióra na tarasie zalegały jeszcze kilka dni, zwłok nie znalazłam, istnieje jednak prawdopodobieństwo, że ptactwo spoczywa we względnym spokoju na terenach sąsiada, gdyż siła odbicia mogła go wyrzucić nawet kilkadziesiąt metrów. No albo go wygłodniałe koty pożarły, well. Nie lubię ptactwa, brzydzę się piór, pasują mi jedynie jako wypełnienie ciepłej i dopasowanej kurtki. Także żal mi jedynie godziny snu, której definitywnie mnie ptak pozbawił (i pulsu ze 200, jak miotałam się po domu z obłędem w oczach, sprawdzając, czy wszyscy żyją.
Przed nami koniec semestru, co oznacza: tabelki, podsumowania, oceny, statystyki, obłęd, mrok, krew i łzy. To tak w skrócie. Trzeba się zatem wziąć, uzbroić, zakasać rękawy i spieprzać (zuzanka się doskonale odnalazła w tej naszej zimie stulecia), gdzie jest jaśniej, cieplej i uroczej. I zapewne leniwiej. I nie mam na myśli USA, doprawdy.
W opiniotwórczym portalu sfora.pl przeczytałam wczoraj, iż blue Monday zrobił wszystkich w balona i objawił się z zaskoczenia w pierwszy poniedziałek roku (zazwyczaj jest to trzeci taki poniedziałek, a określa się to na podstawie uwaga statusów na fejsie i twiterze). i tak, spadku samopoczucia i darcia paszczy na wszystkich za dwa tygodnie nie będę mogła zwalić na ogólnoświatową przypadłość, tylko na swój chujowy charakter.