piątek, 31 stycznia 2014

doczekałam się

Nadeszły wreszcie ferie, które witamy w pełni rozkwitniętą infekcją u córki. Kaszle jak nie przymierzając dwudziestoletni maluch chwilę po odpaleniu. Zła jestem na nią jak osa, ma w nosie moje prośby i nakazy, poję ją za to napojem czosnkowym Chudej i czekam w planie mając jeszcze bańki. Jutro przecież jedziemy w góry, które śnieg omija szerokim łukiem, co mi absolutnie nie przeszkadza, chętnie zabrałabym tylko baleriny ze sobą, a tak muszę i trapery. Sorry, taki mamy klimat, że pojadę klasykiem (swoją drogą zastanawiam się, czy czytając to zdanie za kilka lat będziemy pamiętali jego źródło i dalej będzie nas bawił, choć mnie, prawdę mówiąc, nie śmieszy, dla mnie jest, no sorry, prawdziwy, i choć minister była nieco obcesowa, to do cholery - miała rację).
Oprócz tego mam w domu taki syf, że tylko czekam na wizytę tych amerykańskich czy angielskich świrusek porządku, które spod zlewu wymiatają kolonie insektów, a zza lodówki eksmitują dwie zaprzyjaźnione rodziny białych myszek. U mnie takiego ekstremum jeszcze nie ma, ale wszystko jest na dobrej drodze. A mi się nie chce i co mi zrobicie. Jednakowoż na czas naszej nieobecności chaty będą nam pilnować rodzice, i czy mam chęć, czy też nie muszę umożliwić im poruszanie się po mieszkaniu, a lepka podłoga nie ułatwia. Trzeba więc dodać do wody więcej octu i lecieć na szmacie. Do rana.
Tyle, jeśli chodzi o początek ferii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz