środa, 13 lipca 2016

upragnione

Jest po północy, na stole leżą ubrania, książeczki zdrowia, komputery, nieprzeczytane czasopisma, leki, trzy kindle, kable i kask, piętrzą się kubki z fusami, torebkami i osadem z kawy (czarnej i bledszej, z mlekiem) i kieliszek po czerwonym winie. Pusty. A także flakonik z ziołowymi tabletkami uspokajającymi. I okulary słoneczne.
Za stołem pyszni się deska. Do prasowania. Wraz z żelazkiem i stertą ubrań.
Wokół stołu walają się zabawki, piach, rozdeptane resztki jedzenia, ślady po lodach, paragony i wózek.
Owszem, rano wyjeżdżamy na wakacje.
Owszem, nie ma tu jeszcze walizek.
Przed nami długa noc i dwa tysiące kilometrów do pokonania w 30 godzin.
Witaj przygodo!

czwartek, 30 czerwca 2016

Pomoc potrzebna.

Ostatnie tygodnie mijają mi błyskawicznie, chwile ulotne (jak w piosence) jak upały w Wielkopolsce. Jednakowoż coś się dzieje, i to nie byle co, to ważne rzeczy są, nie przegapcie.
Nasza książka jest na rynku, jeśli ktoś jeszcze nie kupił - zróbcie to, nie po to by pomiziać nasze upudrowane (lub nie) do zdjęć poliki, tylko by pomóc Mikołajkowi i sobie w cięższych chwilach. A my jeździmy po Polsce na spotkania autorskie.
Pod koniec maja byłam w Krakowie, było wesoło, szczerze i radośnie, poznałam wspaniałych ludzi, wśród nich i Rodziców Mikołaja z Nim samym (i Bratem). I wiecie, bledną troski codzienne, te problemy pierwszego świata, o których głoszą socjologowie, bolączki i utrapienia w obliczu obrazu kochającej rodziny, która na co dzień niesie krzyż, który jest jednocześnie ogromny i paradoksalnie lekki, widoczny dla wszystkich wokół i taki zwyczajny dla nich. Śmierdzi mi to wszystko, co piszę patosem, więc licząc, że zrozumiecie, już się zamknę na głucho, bo pozamiatam sensy.
We wtorek mąż porwał mnie do Warszawy (literalnie mnie uprowadził, obudził, "szykuj się do stolycy" zakrzyknął, "za dwie godziny jedziemy" dodał, bym zdążyła koafiurę natapirować i pięty oszlifować, co było robić, pobiegłabym do tej Warszawy, tak chciałam tego porwania, syndrom sztokholmski jak w mordę strzelił). W Warszawie zahaczyliśmy o Powązki, sprawdziliśmy drugą linię metra od dechy do dechy niemal, przewędrowaliśmy centrum i chyżym krokiem wraz z córką powędrowałyśmy ku przygodzie spotkania Sylwii Chutnik (tak, to Ona najsilniej zadziałała na moją potrzebę przyjazdu do stolicy). Nasza rozmowa była pełna mądrych spostrzeżeń, tematów do dalszych rozmyślań, była wymianą doświadczeń, często trudnych, intymnych, czasem bolesnych, ale i okazją do odkrycia się, do poznania lepiej, do znalezienia siebie w gąszczu publicznej przestrzeni. To było naprawdę ważne wydarzenie w moim życiu.
W międzyczasie dzieci skończyły rok szkolny, zlikwidowano gimnazja, Lulu złapał 9 kleszczy i zaplanowaliśmy wakacje. Ale o tym kiedy indziej.
Wracając do tytułowej pomocy: nasze wyjazdy, spotkania, uśmiechy w stronę kamer i wdzięczenie się z plakatów - to wszystko miłe, przyjemne i radosne, choć wymagające czasu i sił - nie przyniesie efektu, jeśli Wy, Drodzy Czytelnicy, tej książki nie kupicie. Zachęcam. Proszę. To dobrze spędzony pieniądz i czas będzie, uwierzcie!


wtorek, 24 maja 2016

czas uaktualnień

To jest poniekąd jakiś cud, że mam zapisany na stałe dostęp do bloga, bo chyba jednakowoż zapomniałam hasła.
Życie nie czeka na notki, zapierdala niczym pendolino, a jak się nie trzymasz rury, to na zakrętach walisz po ścianach. Czasem pomiędzy: śniadanie, książeczka, drugie śniadanie, książeczka, spacer, książeczka, drzemka, obiad, książeczka, szkoła, książeczka, kawa, obiad, książeczka, pranie, pranie, pranie, składanie, książeczka, kolacja, książeczka(1), pierś, zmywarka i kąpiel nie mam czasu na pisanie, a czasem mi się nie chce.
Ale ponieważ w międzyczasie współpowiłam książkę (kupujcie, dla dobra Mikołajka i własnej przyjemności!!!), postanowiłam przysiąść na chwilę, by powspominać.
Co u nas, zapytacie (aliboż nie). Bez zmian, oprócz tego, że nam się rodzina powiększyła.
Ze trzy tygodnie będzie od czasu, gdy Frans przytargał kleszcza. Krótko z nami był, kilka godzin, ale jak każdy członek rodziny zespolony krwią z rodem, zostawił po sobie niezapomniany ślad (pryszczyk na szyi) i wspomnienia (pamiętam każdego  kleszcza w naszych dzieciach, każde okoliczności jego wyciągania, kilka wizyt na oddziałach, żeby wydłubać resztki, których nie udźwignęły pinceta i moje łapsko).
Zośka rośnie (szczególnie wybujale rośnie jej siła rażenia, ale po warsztatach z super mądrą psycholożką wiem, że to doskonały objaw zdrowego rozwoju, więc co ja się będę denerwować), czyta i hoduje astygmatyzm (po mamusi, hehe), za chwile skończy podstawówkę, do której dopiero co się z mozołem dostała, nosi moje buty, bluzy i jak się ją zaszantażuje to także sukienkę. Tak, myślę, że lada miesiąc mnie przerośnie.
Leoś zaczął przemawiać. Temperament ma GŁOŚNY I DONOŚNY, nie uznaje konwenansów. Drze paszcze aż miło (nie wiem tylko komu miło), jak czegoś chce (a doskonale wie,czego chce). Uwielbia samochody (ato to auto, atotam to autobus, dajaj to tramwaj, jego rajem jest gęsto zaludnione centrum miasta z całym szeregiem pojazdów komunikacji miejskiej i krajowej, głowa kręci mu się dookoła i wykrzykuje wszystkie nazwy w swoim metajęzyku). Bardzo lubi kontrolować nasze rodzinne migrację, stąd setki pytań w ciągu dnia: Ta tata? Nia Nianio? Sio Siosia? Ma mama? Ba baba? Da dajaj? Jest bardzo czuły, szczególnie, gdy wali mnie po pysku z otwartej, gdy ma potrzebę, albo gdy mi zrywa okulary, by pogrzebać w gałce ocznej, bo dawno tego nie robił, zaledwie kwadrans temu, albo gdy depcze po mnie, bo chce TAM. Za to rozkosznie daje buzi i chwyta za szyję w uścisku.
Pięć dni temu, po niemal 22 miesiącach, nasza mleczna droga dobiegła końca, ze łzami w dwóch parach oczu i rozdzierającym wrzaskiem w jednych płucach, uznałam, że to już czas, a anemia mnie w tej decyzji wspomogła. Na samoodstawienie czekalibyśmy, myślę, do Komunii Świętej, to taki typ, także ten, no trzeba było podjąć męską decyzję i zainstalować korki do uszu i po ponad dwóch latach przespać noc (czy przespałam? O jakże dobry to dowcip. Budziłam się co chwilę, taka karma).
Jak więc widzicie, u nas szara codzienność, doprawiana naszymi histeryjkami, wzbogacana codzienną autostradą mrówek biegnącą wzdłuż kuchennego blatu (przeczytałam ostatnio w "Fatum i furii", że masa mrówek żyjących na Ziemi równa jest masie ludzi - czy jakoś tak, mam pewność, że te które mieszkają w naszej chacie są znacznie cięższe niż my razem wzięci) i cudnym śpiewem ptaków zza okna. Jak więc widzicie, u nas wcale nie jest szaro :)
(1) od półtora miesiąca ta sama książeczka, dziesiątki razy dziennie, codziennie. Codziennie. Codziennie. (o autach)

czwartek, 29 października 2015

kronikarsko

Jesień galopuje, i choć jakoś mi to nie przeszkadza w kwestii jesieni, to raczej nie jest mi to obojętne w kwestii życia.
W tym umykającym czasie dziecko nasze średnie, chodząca empatia, bystra głowa i uśmiechnięty komik w jednym skończył dziewięć lat i jest naszą prawdziwą perłą i radością, a najmłodsze nauczyło się udawać psa, bawić się w "nie ma Leosia", pokazywać rozłożonymi rączkami, że czegoś nie ma, oraz unosić ręce w górę na hasło "jaki duży jest Leoś"?. Pięknie także wspina się po schodach, szybciej, niż jestem w stanie pomyśleć. Bramki musimy szybko montować. Nadal nie chodzi samodzielnie, za to zasuwa na kolanie wspomagając się stopą drugiej nogi (bardzo skomplikowana ewolucja, trudno powtórzyć, nawet po jodze). Mówi "dupa" (tak karma).
Udały nam się dzieci. Najstarsza, ciut już zbuntowana, jest bardzo inteligentną i zaangażowaną dziewczyną. O synach już poczytaliście, dopowiadać nie trzeba. Muszę sobie zbyt często to głośno powtarzać, szkoda, że na stałe we łbie nie zostaje.
Poza tym pisuję od niedawna w portalu ohme.pl
To dla mnie spore wyzwanie, zajrzyjcie (klik), napiszcie, co o tym sądzicie. Będę zobowiązana.

środa, 23 września 2015

koniec lata

"Krótka" wycieczka rowerowa, na którą w ramach adoracji ostatnich godzin lata zabrał nas mąż i ojciec w jednym, zaowocowała bólem wszystkich mięśni od miejsca, gdzie plecy koczą swą szlachetną nazwę (czyt. od dupy) w dół, kontuzją kręgosłupa, guzami na piszczeli i siniakami na pośladkach, udach, ramionach i kostkach.
Nie przewidział bowiem, że w lesie są drzewa, a po nawałnicy sprzed dwóch miesięcy, drzewa te szczodrze zalegają na drodze. Nie powiem, ile razy musiałam przenosić rower nad zwaloną tarcicą, po piętnastym się zgubiłam, poza tym oczy zalały mi: ciemność, zmęczenie, pot, wkurw i pms. 
Tym samym ogłosiłam koniec przejażdżek rowerowych, no bo co, kurcze blade (wywaliłam się z Leonem, uch, jaka byłam wściekła).
Syn młodszy natomiast oprócz zdolności przemieszczania się na jednym półdupku (swoista umiejętność, nie powiem), zaczął drzeć paszczę tak donośnie, że gmina cała ma okazję słyszeć, kiedy jaśnie pan skończy rzuć paszę, a matka nie dojrzy i łyżeczką nie dopchnie kolejnej porcji. Przestaliśmy go nazywać pieszczotliwie, Lenon zmienił się we Wrzeszczuna. Za to kiedy śpi, jest aniołem! (właśnie śpi, rozumiecie moje zbudynienie).
Dzisiejszy doodle na googlu mnie porobił (tak, poryczałam się, tak już mam, że nienawidzę jesieni i zimy).

piątek, 18 września 2015

I'm so excited!

Nie wiem jak Wy, ja na piątek zawsze mam plan (i realizuję go czasem w kolejny czwartek, podobnie sytuacja wygląda z czytaniem Dużego Formatu, zawsze z tygodniowym poślizgiem, zawsze!).
A potem zawsze w piątek pielęgnuję frustracyjki!
Cieszy mnie perspektywa trójkowej listy przebojów, upstrzonej muzyką niczym bluzka Leona jedzeniem na koniec dnia, ale to co powinno nastąpić przed nią nie ma nic wspólnego z przyjemnością.
Odpuść, mówi wewnętrzny aniołek, zapierdalaj, skutecznie przekrzykuje go diabeł, najgorsze w tym wszystkim jest to, że przenoszę swoje oczekiwania na całą resztę familii, która jednakowoż nie marzy o sprzątaniu chaty od góry do dołu akurat w piątek (ale w zasadzie oni nie marzą o sprzątaniu chaty od góry do dołu nigdy, także).
Póki co anioł ma większą siłę przebicia, siedzę i sączę zieloną herbatę, bez pomysłu na obiad, za to puchnę z dumy, gdyż synek puchaty, posiadacz grubej dupki, przestał siedzieć nieruchomo i zrozumiałym jedynie sobie sposobem przemieszcza się ruchem posuwistym trochę za pomocą rączek, trochę ciągnąc pośladek po płaskiej powierzchni. I robi trzy kroki (przed zaryciem twarzą w beton, kafelek, trawę, dowolnie).
Tak, ma trzynaście miesięcy, tak, to późno, tak miałam kilka miesięcy więcej niebiegania za człowiekiem o nieprzewidywalnych reakcjach i , ustalmy to jasno, małym rozumku i rozsądku w zaniku.
Tak, absolutnie mnie to nie martwi!

wtorek, 15 września 2015

ewolucje

Ewolucja mojej macierzyńskiej części osobowości trwa. Zawsze afirmowałam tezę wielodzietności (przy czym troje to zalążek tej tezy, umówmy się), nie zniechęcając się przewracaniem oczu moich babć, czy nieznośnymi grymasami cioć. Po urodzeniu drugiego i przetrwaniu we względnym zdrowiu psychicznym (choć pewnie rodzina miała inne zdanie) pierwszych miesięcy,  mentalnie niemalże zabetonowałam macicę i długo zaprawa wiązała. Aż po kilku latach (gdy dzieci wyrosły, drugie studia zaczęły niepokojąco nużyć i zbliżać się do końca) beton zaczął kruszeć, a myśl o nowym człowieku pączkować. Wypączkowała poronienie, depresję, lęki i mordor, ale w końcu się udało. Uff.
Poród jak poród, znów bez znieczulenia, bolało jak skurwysyn, nigdy, krzyczałam, nigdy już więcej, nie było siły, bym przeszła to z godnością, to ostatni raz, płakałam mężowi do ucha.
Do czasu. Opiniotwórcze blogerki parentingowo-lajfstajlowe opisują swe porody w kategoriach doświadczenia metafizycznego, a żaden z moich nawet się o metafizykę nie otarł, może robię coś nie tak (drę się, przeklinam, żądam znieczulenia bezskutecznie), nie wiem, w każdym razie rośnie we mnie potrzeba dotknięcia absolutu, której raczej nie zrealizuję, ale świadomość, że jeszcze wciąż mogę, trzyma mnie przy nadziei na wciąż nieutraconą młodość.
Nie uważam, by posiadanie trojga dzieci było wysiłkiem ponad moje możliwości, czasem o wielodzietności przypomina mi sakiewka wypchana Kartami Rodziny Dużej, Kartami Dużej Rodziny oraz Wielkopolską Kartą Dużej Rodziny (których nigdy, słowo, nie użyłam, bo ulgi są z dupy i do niej raczej/ EDIT: na termy raz poszliśmy ze zniżką!), kocham to, co robię w tej chwili, choć czasem cierpliwość kończy mi się o ósmej zero trzy.
I choć lubię także moją pracę zawodową, naprawdę lubię uczyć dzieci, to do pracy wcale mi nie jest pilno, cieszę się, że mogę kolejny rok być w domu z Lenonem, wygłupiać się i znosić jego wrzaski. Przy starszakach gnałam do pracy na łeb na szyję po roku, a po kilku miesiącach w domu marzyłam o kursie językowym w stuosobowej grupie. Tym razem zupełnie nie odczuwam potrzeby socjalizacji, wąskie grono wypróbowanych przyjaciół z luzem zaspokaja niezbędność afiliacji.
Z każdym rokiem (chciałoby się rzec - dzieckiem) jestem inna.
To dobrze. Nie znudzę się sobą.
ps. uprasza się o trzymanie kciuków jutro podczas rutynowej kontroli piersi, zawsze idąc do ginekologa zastanawiam się, czy wylecę na skrzydłach niesiona rodością, czy wyczołgam się ze skierowaniem do onkologa. Taka karma.

poniedziałek, 14 września 2015

dystans

Nasza córka, dziewczę nie tylko mądre, ładne, wyszczekane i pyskate, ale także naprawdę sprawne, przejechała wczoraj 57 kilometrów na rowerze. Zsiadając z niego poprosiła o szklankę wody (ufam, że po drodze nawadniała się równie intensywnie) i pobiegła skakać na trampolinie, żałując, że basen już po sezonie zniknął z trawy przyjaciół (nie wiem, planowała triatlon chyba). A po pół godzinie i solidnym posiłku wsiadła na rower i pojechała na plac zabaw.
Zamiłowania do wyciśnięcia ostatnich potów po mnie nie ma na pewno.
Powodem do dumy jest ogromnym!

piątek, 11 września 2015

tu i teraz

Piątek.
Poranny pośpiech, bo lekarz, szkoła, przejęcie najmłodszego gdzieś na trasie, zakupy, porządek, planowanie na poziomie master.
I wtedy drogę przeciął mi karawan. Skręcił do hospicjum (kolejny minęłam bliżej domu).
Wszystko przystanęło, galop myśli pod czerepem także.
Przestałam sama się poganiać i złościć na kolejną noc przerwaną zaledwie kilkanaście razy. Nawet mi przez łeb nie przeszło, żeby krzywo spojrzeć na kasjerkę, która przepraszała kilkukrotnie za dokładność (a co za tym idzie - powolność).
Kupiłam kwiaty, wypiłam kawę, zjedliśmy z Leo pyszny koktajl owocowy, a teraz spokojnie odkurzę półki i przygotuję obiad.
Bo mogę.
(zdjęcia, filmy i opinie serwowane przez moich znajomych na facebooku mnie przerażają. Jak przeczytałam - to dobry durszlak towarzyski, wielu z tych ludzi nie znam, bardzo nie znam).
Świat w dzisiejszych czasach boli i uwiera.

środa, 9 września 2015

A lato było piękne tego roku

Wakacje były intensywniejsze niż codzienność. Tysiące kilometrów, dziewicze dla nas Mazury, piękne, najpiękniejsze, najcieplejsze, wieczory przy ognisku, niezliczone partie w makao, motorówką na Śniardwy, łódką na wyspę, rowerem nad Maltę i z powrotem z przystankiem  na pizzę. Taki collage wspomnień, obrazów i myśli.










Piękne wakacje!