wtorek, 28 grudnia 2010

i poszszszły


ponieważ miałam w domu w pierwsze święto 23 osoby (dobra, ze mną, ale zawsze), w pozostałe dni, aż do dziś do 9, kiedy pojechali - odetchnęłam z ulgą. Następnie ze trzy godzinki sprzątałam, cztery kolejki wyprały bieliznę pościelową (ty się ciesz, że masz pralkę automatyczną i pościel flanelową, czujesz, jakby to było na tarze i z krochmalem???), ogarnęłam dzieci, pochowałam cukier z widoku i padłam radosna. Doceniając przestrzeń.
Teraz odpoczywam (piszę esej o multilingual Britain, ale phi, no całkiem bezrobotną być się nie da), także cichutko się oddalę... 

piątek, 24 grudnia 2010

krok po kroczku


U mnie idą święta (no co Wy, u Was też??!!)
Życzę Wam, kochani nieliczni tu przybywający, pięknych i wzruszających ciepłem, dobrocią i radością świąt. Żeby nic nie zakłóciło ich wyjątkowej aury. Żebyście byli zdrowi!
a temu blogu życzę, żeby go któś jednak czytał :)
Wasza chudsza

wtorek, 21 grudnia 2010

agenda


Miałam zaplanowaną każdą minutę tego dnia. Ba, sekundę nawet. I wszystko się zesrało, gdyż mąż zabrał do Bydgoszczy foteliki. Punkt pierwszy planu dnia (brzmiący: zakupy produktów potrzebnych do realizacji planu dnia) w związku z tym się był pokichał. Tym samym nadal nie posiadam połowy prezentów, sera na sernik, maku na makowiec (co się martwisz, kochanie, mamy pierniki, prawda). Popołudnia w miejscach masowej masakry (marketach i centrach handlowych) mnie przerażają, jutro praca i odwiedziny przedświąteczne u babci, pojutrze już goście, gdyż przecież cóżtam święta, damy radę ugościć wszystkich (także jak nie macie co i gdzie, jak w dym, wschodnie obrzeża Poznania...).
Ze złości, która niebawem przeistoczyła się w świętą błogość, po drodze zaliczając jednakowoż furię i zniecierpliwienie i ryk z bezsilności (łatwo nie jest, nienienie) upiekłam sobie i nieletnim (mężu też, no przecież) czekoladowe muffinki z moich wypieków. Jezus, mlaskom nie było końca. Wczoraj, wydając fortunę w szwedzkim sklepie z meblami, nabyłam także drogą kupna nową formę do wypieku owych, i wyszły tak klasycznie, wąskie u dołu i wyrośnięte u góry, chrupiące i z wilgotnym wnętrzem, po prostu aż brak mi słów na ich cudowność. Wyleczyły też mą złość i furię i i zniecierpliwienie i bezsilność, wypełniły dom rozkosznie rozgrzewającym aromatem czekolady (oj tam, że teraz w piecu siedzi schab i aromat zgoła inny). Jak tu nie wierzyć, że czekolada leczy.
Muszę się zabrać do przygotowania obiadu, w planach mam jeszcze mani i pedicure, upragnione zakupy w na pewno pustym sklepie albo i trzech,  farba na włos, streszczenie na pisanie akademickie i outline research paper tamże, marynata mięs, zakwas z buraków na barszcz, prezenty self-made, pocięcie bakalii, prasowanko i już mnie świt zastanie prawdopodobnie. Ale cóż tam, dżingubels i do przodu!

piątek, 10 grudnia 2010

jasełka


Zofijka odegrała dziś swą pierwszą główną rolę - była Maryją w przedszkolnych jasełkach. Dostarczyła mi mnóstwa wrażeń, nie tylko chyba zresztą mi. Fransik też zachował się godnie na widowni, powoli czuję święta.
Last Christmas w radio też już króluje, jutro pierwsza porcja pierników, zabieram się do solidnej pracy u podstaw.
Uff!

czwartek, 9 grudnia 2010

ADHD


Jezus, co ja dzisiaj mam. Emocjonalne adhd jakieś. Łapy mi się trzęsą, mam do zrobienia dziesiątki rzeczy, siadam i nie robię nic. Dziś nie zrobiłam absolutnie nic. No nic po prostu. Siedzę nad świątecznym menu i nie mogę się zdecydować na rodzaj sernika. Mieliśmy pierwszy raz święta spędzić w wąskim gronie, a mamy całą familię z wigilią u cioci (reszta u nas, przecież mamy jedem pokój i dwie kanapy. i kominek. i dzieci, każdy do nich lgnie, babcie z każdej strony). No i z tym sernikiem. W totalny stupor wbiły mnie pierniki i sposób dekoracji, przy wyborze mięs wymiękłam całkiem. Pierdolec to się chyba nazywa, nie wiem. A zza ramienia słyszę - mamo, może kartki zrobimy? wieniec adwentowy popełniliśmy wczoraj, dobrze, że nie w wigilię prawda, chcę jeszcze zrobić marcepan dla męża, prezenty, dekoracje, jasełka, kaszel, katary, streszczenie, translacja aaaaaaaaaaaaaaaaAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!! oszaleję!
Robię więc listę (spokojnie, tylko lista może nas uratować, lista, torebusia, wdech, wydech, wdech, wydech, wdech...). Listę zakupów, listę zadań, listę prezentówmiejsca na lodówce mi nie wystarczy.
I najbardziej zaskakujące w tej całej szalonej sytuacji jest to, że jestem w tym wszystkim radością.

wtorek, 7 grudnia 2010

puszysty biały lekki


Jako, żeśmy chorzy (jak to, WY jesteścieście chorzy??? wy przecież nigdyt nie chorujecie! i zaśmiała się gorzko...) zalegliśmy w domu obserwując śnieg zza okna. To, powiedziałabym, nawet sympatyczna perspektywa śnieżna. Jedyna sympatyczna. Żadna inna sympatyczną nie jest. Nie będę popularna, gdy powiem, iż NIENAWIDZĘ śniegu (i zimy). Mówię o tym co roku, nie jest mnie w stanie nic przekonać, a już usilne próby mojej teściowej dają dokładnie odwrotne efekty nienawiści coraz głębszej. Drażni mnie na drogach i chodnikach, na dachach i drzewach (śnieg, nie teściowa). Jest zimny i niebezpieczny, a po kilku chwilach albo zmienia się w ohydną breję albo brunatną maź przybrudzoną psimi odchodami i brudem cywilizacyjnym. Jedyne, co lubię tej zimy to nasz kominek. Nie lubię natomiast perspektywy kilku miesięcy tej męczarni, śnieg, który spadł w listopadzie ma nam towarzyszyć do marca?? Jezu, oszaleję...
Tymczasem coś robić trzeba, zgłębiam więc glottodydaktykę, lepię masę solną, którą po dwóch godzinach zeskrobuję ze stołu, wałka, foremek, podłogi i ścian, doskonalę się w chińczyku i tańczę do tego, co nam serwuje eremefefem. W kółku, żeby szaleńczą zabawą nie wywołać kaszlu.
Mimo wszystko jednak odpoczywam, gdyż mój organizm błaga o litość, krzycząc tym razem dolną partią, czyli krzyżem. Jogo, przybądź na ratunek.

czwartek, 25 listopada 2010

huhuha


Zima się panoszy, zauważyliście? Ani się obejrzałam, a listopad się kończy, kolejne postanowienia nie zostają wypełnione (kto jeszcze obiecuje sobie, że zakupów świąteczno-prezentowych dokona w listopadzie?), zajęta jestem nieustannie, krzątam się, czasem jakby w kółko, niczego nie mogąc na czas skończyć, o zapasie czasu nie wspomnę.
Ale któż tak nie ma w dzisiejszych czasach.
Tymczasem z tej mojej krzątaniny mam sama tej jesieni trzecią infekcję, katar, kaszel taki, że gruźlik czy astmatyk mógłby pozazdrościć, od tygodnia się leczę z bardzo powolnym skutkiem. Plon zbiera także łuszczyca (sama ją sobie zdiagnozowałam z pomocą koleżanki, doskonałej kosmetyczki z południa Polski), latem zagojone ognisko (po dwóch latach zagojone, dodam) zastąpiła mi choroba czterema kolejnymi. Febra za febrą na ustach i w okolicach. Niedospanie (zasypiam o 21, przed dziećmi niekiedy). Węzły chłonne powiększone. Mogę tak dłużej. Chyba czekam na święta jak kania dżdżu, moje komórki błagają o litość.
Jako jednak, że i Frans zaniemógł delikatnie, dziś i jutro spędzam w domu, krzątając się jeszcze wokół własnej osi i własnego ogniska domowego. Będzie.
A co u Was? Ciasto na pierniki zarobione?

wtorek, 16 listopada 2010

home sweet home


po pół roku wróciliśmy do siebie. na budowlę ciągle wprawdzie, ale do siebie. nie mam czasu (kiedy miałam??) na nic. Do tego zaczęła się uczelnia, także wiecie, codzienność. Może i dobrze, że tak zachrzania wszystko, zima minie niepostrzeżenie...
rozkładam słownik i lecę. terminologia prawno - unijna RRRRRAAZZZ!

poniedziałek, 25 października 2010

sto lat!


minęły dziś cztery lata. Mój synek skończył dziś cztery lata.
mój maleńki słodki syneczek. moje niemal dwadzieścia kilogramów szczęścia.
wracają wspomnienia, co chwilę nowe, te czarniejsze (pani syn ma zapalenie płuc, słyszę szumy w sercu, klinika, jutro, zółtaczka, naświetlania...) ale i te miłe.
najsłodszego, najwspanialszy Franczesławie. 

środa, 13 października 2010

dzikość serca


Ależ mam tę moją opiekę nad dziećmi urozmaiconą, doprawdy. Na ten przykład w niedzielę wywiozłam wszystkich na budowlę i w balerinkach i wąskiej kusej spódnicy dostałam zadanie wyprowadzenia psy. Poszłyśmy więc w celu defekacji zwierzęcej, gdy WTEM usłyszałam szum w liściach. Myślałam, iż ujrzę sarny. Zwierz jednak był nieco niższy, za to bardziej czarny, z wielkim łbem (i kilka kilo cięższy, jak mniemam). Jakieś 30 metrów od nas w lesie (my na ścieżce) stał DZIK. Na drodze ewakuacji zgubiłam telefon. Myślę, że prędkością dorównałam sprinterom amerykańskim, Figa nie dokonała defekacji, ja natomiast nieomal. Mąż pokornie poszedł szukać telefonu, ja spokoju już tego południa nie zaznałam. Dzik znikł (acz nie był to pierwszy dzik napotkany w naszym lasku, mąż też już kiedyś miał przyjemność).
Teraz natomiast, by nie skarżyć się na nudę, maluję ściany unigruntem, zabieram dzieci ze sobą, dzieci, które swoje infekcje już prawie pożegnały (bo coż tam lekki kaszelek z rana), mój nos nadal przytkany totalnie, gardło koszmarne, na proces rekonwalescencji nie mam czasu.
Dobra jest, jestem na magisterskich studiach, zaczynam 5 listopada, dam sobie radę, prawda??

wtorek, 12 października 2010

pytanie na po kolacji


Marynarkowy Mikołaj zadał trudne pytanie w niedzielę.
Zosia wczoraj o 21.30 ("jestem sową, mamo, lubię chodzić spać późno") zabiła mnie pytaniem "a co to jest seks?"
Jako, że jestem ostatnio matką prawie samotną (mąż wraca z budowy w okolicach 22.30) zastanawiam się sama nad odpowiedzią do dziś.

sobota, 9 października 2010

przymrozek


-mamo, a jak ty już pójdziesz na emeryturę (wytrzeszczyłam oczy w niedowierzaniu tak dalekosiężnych planów), albo juz skończysz te studia (uff, aż tak daleko nie wybiegamy w przyszłość), to czy dasz mi ten przykreślacz (zakreślacz she meant), bo już go nie będziesz potrzebowała?
takim pytaniem rozbroiła mnie właśnie pierworodna, a przedmiotem pożądania jest fantazyjny trójkątny trójkolorowy pisak-reklamówka miasta know-how. I tylko w tym celu, by ona go zdobyła, mam się oddać emeryturze (która, czasem myślę, nie byłaby wcale taka zła).
Jestem po egzaminie na studia magisterskie i jestem rozczarowana. Bo teoretycznie spełniłam wszystkie warunki - zdałam test z gramatyki, przeszłam rozmowę z profesorem Martonem, z pozytywną opinią, umożliwiającą mi pisanie pracy magisterskiej na wybranym seminarium, u wybranego promotora, legitymuję się wyższym wykształceniem. A jednak, będąc studentką szkoły, nie mogę bez kłopotów, konsultacji z wszystkimi świętymi z góry oraz dodatkowych komplikacji spokojnie podpisać umowy. Bo to byłby precedens, że studenci omijają rok studiów. Długo by tłumaczyć - uczelnia utworzyła dwuletnie studia II stopnia dla absolwentów WSZYSTKICH kierunków. Takim jestem. Ale dodatkowo obecną studentką i to dla władz stanowi problem. Czekam, pod nosem podśpiewując "i don't care what the people may say, what the people may say about me!" i pakuję swoje kłopoty do starej torby. W domu przymrozek, na dworze przymrozek, zima popędza jesień, ciut za szybko, panie, ciut za szybko.

piątek, 8 października 2010

gustibus non est disputandum


Jutro mam egzamim, który (jeśli się powiedzie) zaowocuje skróceniem mojej drogi edukacyjnej do wymarzonego magistra filologii angielskiej. Na egzamin mam się stawić z pracą dyplomową z poprzednich studiów (wyższe wykształcenie jest warunkiem wstępnym wymaganym do podejścia do egzaminu). Skąd ja tę pracę mam wytrzasnąć, pytam łaskawie pana z rekrutacji o głosie wskazującym na wiek okołomutacyjny. Jestem - rzeczę mu spokojnie - w trakcie przeprowadzki, kartony to tu, to tam, ta praca zapewne gdzieś jest, ale nie jestem w stanie jej zlokalizować do soboty. Ale przecież może ją pani wydrukować. Mmmmhmmmm, pomyślałam, nie wzięli pod uwagę dinozaurów na studiach magisterskich, którzy pracę swą pisali na maszynie (no aż tak  źle nie jest), albo zapisywali na dyskietkach, które teraz trudno gdziekolwiek odczytać. Zaraz się zabieram za poszukiwania pracy na dowolnym komputerze, ale wróżę sobie nie lada kłopot, gdyż różne systemy, edytory tekstu z lat przeróżnych oraz komputer jako sprzęt generalnie lubiący płatać figle, na pewno dokonały spustoszenia w pracy. Ciarki mam na plecach wraz z szyją przylegającą na samą myśl nie tylko o egzaminie, ale i o tym drukowaniu.
Ale tam egzamin. Mój syn kochany, niebawem już czteroletni, uwielbia rajstopki. Nie tylko chętnie je nosi, ale także sam się w nie przebiera, nawet gdy do wyboru ma superwygodne spodnie. Samaniewiem... nosz przecież czy go one nie swędzą, w sensie łaskoczą? Czy go nie uwierają? Jak mu pomóc uwolnić się spod ich panowania???
A mnie pękami wyłażą włosy, nie mogę ich sobie nawet rwać z głowy, bo nie mam czego, miesiąc na kuracji merza nie przyniósł żadnej zmiany, co robić? Do tego pofarbowałam je sobie sama i nie podoba mi się efekt, po tygodniu nadal nie przywykłam, zafundować im kolejną antyterapię?
Do domu własnego mi się chce (tak jest, mama nadal obrażona).

piątek, 24 września 2010

do przerwy...


zero - jeden, jak rzecze literatura młodzieżowa.
U mnie dwa - jeden dla włókniaków. Na jeden znaleziony w piersi prawej, pan doktór zapodał mi jeszcze dwa w lewej. Zespolone. CU-kurwa-DOWNIE. Nie dotykać, zapomnieć, za pół roku kontrola, miejmy nadzieję, że nie urosną. Zapomnieć, rozkosznie. Bo o tym naprawdę da się zapomnieć.
To dziś. (to oraz brazilian waxing, tak radośnie zaczynam weekend).
Przedwczoraj natomiast wsiadając do mojego auta, które nie należy do pedantki, prawda, powiedziałam BASTA. Nie będzie mnie tu smród podróży uprzykrzał. Jazda z odkurzaczem, będziemy, ekhem, ekhem, sprzątać. Po robocie więc (mam 32 godziny w szkole, jak w cegielskim, jadę jak na sztychtach) zebrałam nieletnich i sprzęt i pojechaliśmy na budowlę podłączyć się do gniazdka. Otworzywszy bagażnik, do którego zamierzałam upakować narzędzia, uderzył mnie opar nieziemski i oto ujrzało światło dzienne źródło fetoru: tydzień temu z talerzy zgarnęłam kości dla psy naszej. Od tygodnia woziłam je w woreczku, także widzicie. W sumie mogłabym olać dalsze zabiegi pielęgnacyjne tapicerko-tablicy rozdzielczej, ale skoro A to i Zet, posprzątałam. Dziś piachu jest tyle samo. Rozważam pantofle dla dziecioków do auta.
Zrobiłam sobie soczysto różowiasty manicure i jadę z dziećmi na urodziny przedszkolne, nie umiem się zachować na takich kinder balach, nie znam mam. Książka więc pod pachę i dwie godziny dla mnie.
Weekend NARESZCIE!!!

poniedziałek, 13 września 2010

poniedziałek srałek


po prawej kieliszek z różowym winem.
z lewej herbata z miodem.
pociągam z różnych źródeł próbując łagodnie oswoić otoczenie.
za oknem ciemno, mokro i zimno (jak mniemam). Wokół wszyscy z chusteczkami utkanymi w kieszeniach, jeśli tak wygląda początek sezonu, aż boję się myśleć, co będzie w listopadzie. Mrok i dupa.
Wczorajszy spacer po lesie zaowocował koszem pełnym podgrzybków, chociaż ślimaki robiły co mogły, żeby człowiek nie ujrzał ani kawałeczka kapelusza, ale zaganiając do pracy nieletnich - z oczami bliżej ziemi, udało nam się całkiem nieźle obłowić - zupa grzybowa na święta jak znalazł.
niech no ja się już chociaż wprowadzę do siebie, rozpalę kominek, może poczuję święta i dojrzę światełko w tunelu?

niedziela, 12 września 2010

czerwone wino brdzo dbre hyp


-musisz sam przyznać, tato, że dawno się tak nie bawiłeś...-rzekła Zosia do swojego ojca w zeszłą sobotę, gdy po pas skąpani byli w piachu rewalskiej plaży. Udał nam się tamten weekend przecudownie, pogoda dopisała, wreszczie nabawiłam się pięknej opalenizny, nadmorska jest wyjątkowo ozdobna, moim zdaniem, zanurzyłam stopy i zaryzykowałam nawet umoczenie dzieci w otchłaniach Bałtyku, zabarykadowana podwójną warstwą ośmiometrowych parawanów pozwalałam piaskowi przepływać między palcami, magazynując tym samym energię na dziesięć miesięcy.
Któż mógł wiedzieć, że cała energia zostanie wykorzystana już w tym tygodniu... codzienność bowiem to dla nas katar i już kaszel u obu, guzek w piersi, organizacja opieki nad dziećmi, budowa i fachowcy, którzy jednak nie zdążą, kłótnie małżeńskie, krew, pot i łzy.
Dziś leniwa niedziela, opieka się organizuje i przyjeżdża z drugiego końca kraju, kaszel próbujemy zwalczyć póki co homeopatią, uspokajam się, że za kilka dni pójdę na USG i ono wykluczy to, czego się po cichu boję, że odwołana ekipa wróci wiosną z korzyścią dla wentylacji budynku, a za zaoszczędzone pieniądze skończymy łazienkę. Dziś świat wygląda nieco przyjaźniej, mam nadzieję, że to nie wpływ kaca po wczorajszej cudownej imprezie, a jednak zwyżka formy, która potrwa dłużej niż kilka godzin i nie wyparuje wraz z umykającymi z organizmu promilami...

czwartek, 2 września 2010

od nowa


No to mam urlop z głowy. Ja z tych, których jednakowoż pierwszy września dotyka. Boleśnie. Nie narzekam mimo to NADMIERNIE, albowiem za rok to dopiero będzie pierwszy. Zosia szkoła, Frans zerówka w szkole, zdominujemy tę naszą podstawówkę. Otworzysz lodówkę, a tam my.
Tymczasem skończyłam trzydzieści i pół i chodzi mi po głowie przedszkolny wierszyk "mam trzy latka, trzy i pół" w wersji dwadzieścia siedem lat później. I tak sobie myślę, że dopiero urodziny obchodziłam, a to już pół roku, więc może i to kolejne pół roku jesienno-zimowej czarnej dupy minie szybko? Co?
W ramach leczenia fobii chorób dziecięcych poszłam z nieletnią do homeopatki-cód-miód-malina 180 złotych wizyta matkoboska. Podobno najlepsza. I trzy dni później naczytałam się o mukowiscydozie i zeszłam. Córeczka koleżanki jest właśnie diagnozowana. Zofijka ma objawy. Gdzie się to bada, anyone? choroby dziecięce karma mode on.
W obliczu jednak tej deprechy koszmarnej sezonowej, która nieubłaganie mnie dopada, wychylę zaraz kieliszek koniaku z ojcem mym rodzonym (mąż przecież na budowli, a gdzie mógłby być) i może zapomnę na chwilę.

sobota, 28 sierpnia 2010

wykończeniówka


Gładzimy ściany. Pojawia się sufit. Wybrałam gres na podłogę i negocjuję ze ślubnym materiał, z którego będą wykonane schody (dąb - zupa dębowa). Zamówione są drzwi, tynkarz i płytkarz. Nabiera to wszystko rumieńców. Trza nam jeszcze wybrać kominek.
Jednakowoż niepokoi mnie trądzik młodzieńczy co i po chwile nękający me oblicze. Czy to nie ciut za późno, droga Gosiu, jak sądzisz?
.
Zasłyszane z tylnej kanapy:
-a jak ja będę dojosły, to pójdę do pjacy i ...
-jak będziesz dorosły i pójdziesz do pracy - przerawała dorosła przecież siostra starsza o całe dwa lata - to nie będziesz miał czasu dla swoich dzieci. A mama wtedy będzie babcią...
-jak to? Mamo, dlacego się psemienis w babcie? - zakwilił żałośnie Frans.
- dla naszych dzieci - odrzekła wyrocznia, zanim sama miałam okazję wyjaśnić zawiłości życia ludzkiego. I ucieła dalsze wątpliwości.
Kończę Larssona, parapet zasłała klasyka powieści amerykańskiej, mamy tu Moby Dick, Edgara Allana Poe Selected Tales, Slaugterhuse-Five oraz stuletnie wydanie The Scarlet Letter. Rok akademicki nadciąga zawsze jesienią. (to nic, że u rodziców kolejni szwedzcy klasycy, że Krajewski, chyba za rok, prawda).
...
i oddaliła się wkierunku wygodnego fotela i kubiska herbaty earl grey w celu oddania się lekturze...

czwartek, 26 sierpnia 2010

mimozami jesień się zaczyna


Zaczęła się licytacja: schody bukowe czy dębowe? Wchodzi w grę także jesion. Drzwi do łazienki, kafelki, drzwi wejściowe. O farbach nie wspomnę. Dochodzę do wniosku (bo od strony dekoratorskiej ja dowodzę tą banderą), że zaprawę, gładź i regipsy wybiera się szybciej i zdecydowanie prościej.
Po piętach depcze mi pierwszy września, bezwzględnie obciera kostki, początek wielkiego bałaganu zwanego rokiem szkolnym. Choć nadmiar czasu spędzanego z nieletnimi własnymi i spowinowaconymi, z rodzicami, z których jeden siedzi od dziesięciu dni ze złamaną rzepką po zabiegu zadrutowania, wszystko to sprawia, że z niejaką ulgą myślę o pracy, która mnie wysysa z tego hałasu domowego. Nic to, że hałas w mojej pracy przewyższa dopuszczalne normy. Dobra, przyznam się: nie chce mi się wracać do pracy a przedszkole cieszy mnie tylko przez dwa góra trzy dni, gdyż ich następstwem jest pewna infekcja u jednego z dzieci. I sam tylko strach przed tym mnie paraliżuje. Ot.
I już mnie nękają sny, że jestem niegotowa, że nie zdążam, że biegam, krzyczę i wstaję o 6 rano, mój Boże.
W ramach oswajania jesieni nabyłam kalosze, twarzowe, że tak to ujmę. Mimo to jesień jest mi nadal obca i wstrętna, cóż poradzę. 

czwartek, 12 sierpnia 2010

tablica


Szczęśliwi ci, którzy, wybywszy na urlop z dala od cywilizacji, nie mają dostępu do tefałendwadzeiściacztery i nie widzą szopki pod krzyżem, pod tablicą odsłoniętą w tajemnicy i na szybcika, bez organizacji. Partyzantka. Właśnie.
Przestanę więc pleść dyrymały na tematy społeczne, które mnie jednak, jako socjologa i człowieka jako tako wykształconego i zaangażowanego, obchodzą, i opowiem o tym, co robiłam przez kilka ostatnich dni i od czego boli mnie 70 procent mojego ciała w tym praktycznie wszystkie mięśnie. Kopałam rowy. Ku ścisłości: zakopywałam. Rury i kable schowane na budowie półtora metra pod ziemią należało przykryć. I wraz ze ślubnym poużywaliśmy sobie łopat, szpadli i szyp z grabiami i już. Mamy więc już podłogowe na miejscu, prąd, wodę i kanalizację, brakuje jedynie stropu, ocieplenia, załatania dziur, położenia podłogi, wygładzenia ścian, podłączenia tych wszystkich rozprowadzonych instalacji, pomalowania, wniesienia i rozlokowania mebli, i już w okolicach grudnia będziemy się mogli wprowadzić. Luv it. Not.

sobota, 7 sierpnia 2010

dżdżsto


Niespiesznie ostatnio przemieszczam się po mieście, aura sprzyja dniom piżamowym. Ale cel przemieszczania jest istotny niezmiernie: odwiedziny. Przyjaciółek. Na które nigdy nie mam czasu. Także widzę je wreszcie, Ich Dzieci coraz starsze, i kiedy tak patrzę na nie i przysłuchuję się naszym rozmowom, nie mogę uwierzyć, że my mamy dzieci. Coraz starsze. Że każde kolejne wakacje dodają im lat (no bo przecież nie nam), samodzielności i urody. A ich mamom przybywa anegdot i tematów.
I tak. Złe wieści nadal z nami, te wakacje są wyjątkowo smutne.

czwartek, 29 lipca 2010

od świętej Anki


Głowa mnie od kilku dni nie boli. Głowa mnie od kilku dni, z przeproszeniem, napierdala. Znów mam zatoki, jak kopalnie węgla brunatnego, zawalone, pulsuje mi w potylicy i rozpiera czaszkę każdy najmniejszy ruch.
I dochodzę do wniosku (powoli, wiem), że ludzie są paskudni. Od dziecka. Skąd te daleko idące i jakże generalizujące wnioski? Zanim jeszcze nasza budowa była budową, a stanowiła całkiem solidny, choć ciasny, budynek mieszkalny dla naszej rodziny, plac zabaw zakupiony wspólnymi siłami całej rodziny okupowany był przez liczne potomstwo sąsiadów bliższych i dalszych. Furda z hałasem, przywykłam, wkurzało mnie natomiast, że jakoś sąsiedzi nie kwapili się, by nasze dzieci na swoje (nieistniejące nomen omen) place zabaw zaprosić. No ale. Nie każdy potrafi prowadzić dom otwarty, prawda. W obecnej jednak chwili plac zabaw jest dość ryzykownym miejscem do zawierania stosunków, tfu, społecznych, dla dzieci szczególnie, choć one twierdzą inaczej. Po budowie walają się ścinki blachy, półmetrowe gwoździe, nieoheblowane deski, beton, piach i inne skarby. Nie zaryzykuję wpuszczenia na nasz zagracony teren budowy licznej chmary dzieciaków. Dialog więc odbywa się przy płocie, dwoje wisi, czwórka na rowerach - maaamooo, moze psyjś Kuba? A Dominik? A Ksysiu?. Wobec naszego sprzeciwu, pojawia się pytanie-kontra: A cy my mozemy iść do Ksysia/Dominika/Kuby? Adwokatem jest Frans, Zosia napotkała już opór, szkoda jej energii. Wtem... liczna chmara dzieciaków zapada na galopujące suchoty a kaszel gruźliczy roznosi się szerokim echem po okolicy: dzieci nie mogły odwiedzić sąsiedzkich ogródków z powodu nagłej infekcji obejmującej populację kilkulatków z przedmieścia. CHOLERA JASNA.
Jeśliby, zmieniając temat, oceniać wakacje pod względem woluminów przeczytanych, a tego kryterium zwykłam się kilka lat temu trzymać, te niestety są do bani. I to podwójnie. Po pierwsze primo dletego, że przeczytałam dwie (słownie DWIE) pozycje w dwa tygodnie. Kiedyś byłoby raczej dwadzieścia dwie (przesada to moja, jak widać, cecha). Po drugie primo dletego, że te dwie książki przeczytane to Hania Bania i Hania Bania Królowa Samby (absolutnie DOS-KO-NA-ŁE). Zabierałam się za nie okrągły rok i czasu mi nie starczało, a teraz każdą chwilę (wczoraj do pierwszej w nocy) poświęcałam Hani i jest to książka, której strony umykają i żałuje się tego ubytku. Teraz Chmielewska, a dwa kryminały skandynawskie po sześćset stron z hakiem każdy czekają (to znaczy ciągle w obrocie, zapisy mamy, kto kiedy). Zosia zaczyna przygodę z literami na dobre, ale cierpliwości w niej za grosz, woli penetrować czubki drzew, alejki parkowe, w biegu lub za pomocą pedałów.
I tak nam gna czas wakacyjny, bez podbojów Eurupy ni okolicy, bujamy się. Zen.

poniedziałek, 19 lipca 2010

no estoy aprendiendo (i niech mnie poprawią Ci, co język znają)


Zakończyłam sesję soczystym cztery i pół z hiszpańskiego i zaczęłam wakacje (z morfologii dostałam piątkę i do dziś nie wiem, jakim cudem, a praktyczny, jako jedyna z grupy, że się pochwalę, a co, wolno mi, c'nie, na czwórkę!). Dziś więc, jak w przeciętną niedzielę sprzątałam. Moje przeątanie jednakowoż inne było od pozostałych, gdyż wykonywałąm je sumiennie i dokładnie i bez złowrogiego szeptu z tyłu głowy "powinnaś się uczyć, ucz się, ucz się...". Poza tym, sprzątanie podczas sesji zazwyczaj jest doskonałą wymówką od nauki i prawdziwym sprzątaniem nie jest, przypomina raczej, w moim przypadku at least, przekładanie rzeczy z kupki na stertę i naobarot.
Tymczasem przeżyłam w te wakacje pierwszą dłuższą i znacznie bardziej odległą separację od mych dzieci. Wyjechały one bowiem były do babci na południe, by mama mogła natenczas poczynić postępy w nauce. Nie uschłam, traumy koszmarnej nie doznałam (jako i one, przez telefon słyszałam jedynie "prześlij nam pieniądze kopertą" oraz "nie tęsknimy, bo nie mamy czasu" a także "nie tensknie casem i ty tez nie tensknij paaa"), zamierzam za rok ten zbrodniczy proceder pozbycia się dzieci na tydzień powtórzyć (co nie zmienia faktu, że od kiedy po nie przyjechałam mój łańcuch stał się o pięć metrów krótszy i obroża dziwnie uwiera).
A tak naprawdę to wokół mnie dzieją się rzeczy smutne i tragiczne i tylko tak mydlę, ale myśli wysyłam w górę o pomyłki lekarskie, o dobre życie w niebie, o krótkie cierpienie, smutny ten lipiec bardzo jak i gorący.

czwartek, 1 lipca 2010

czechy-niemcy


leżąc spokojnie tyłem do ściany, myślałam (dokładnie o tej porze), że nie udało się babci zrobić imieninowej niespodzianki. Zasypiałam żałując Czechów, którzy tamten mecz w pierwszej połowie przegrywali. A później przyszedł skurcz. I kolejny i następne a ja bałam się (no może raczej krępowałam) obudzić położnej. Potrafię odtworzyć tamten wieczór niemal minutę po minucie, wieczór, który skończył się wczesnym bardzo rankiem i uczynił mnie mamą.
Sześć lat temu, czujecie? A ja wciąż nie mogę w to uwierzyć! Sześć lat utkanych wydarzeniami czułymi, radosnymi, wzruszającymi, sześć lat strachu (dziś na ten przykład drugi w ciągu tygodnia kleszcz w jej chudziutkim ciałku) i drżenia o Nią.
Bo Ona (i On i On, ale dziś szczególnie Ona) to największy mój Skarb i najlepsze, co mi życie podarowało.
Zosienka za siedem godzin skończy sześć lat.
Najcudowniejszego, Córeńko!

środa, 30 czerwca 2010

strawberry fields forever


Lubię koniec sezonu truskawkowego. Po pierwsze dlatego, że są one wtedy najsłodsze. Po drugie - pachną niebiańsko. Zastanawiam się, jak utrwalić ten aromat, jest aż cierpki od słodyczy, mam jeszcze kilogram do pochłonięcia dziesiejszego wieczora...
W miejscu, w którym obecnie stacjonujemy, uciekając przed urokami upałów w blokach (czyli działka nad jeziorem), komary bezczelnie dość żywią się naszym kosztem. Ospa to przy naszych pokąsanych ciałach pryszczyk...
Mąż poleciał na Wyspy szkolić się
(mamusia, tatuś tak często jeździ na te szkolenia, tyle się uczy, jest taki dzielny, zasłużył na jakiś chociaż ...dyplom... ty nie jesteś taka dzielna, nie jeździsz na szkolenia...   ?!?!?!?!?!?!?!?!?)
ja zostałam na lądzie posrana z nerwów gdyż w godzinie wylotu burze, ulewy i wichury, próbująca ogarnąć towarzystwo, wybawić, wybiegać i wymoczyć, wyspacerować i wytańczyć i nauczyć przy okazji na nadchodzący już w piąteczek praktyczny egzamin, cholera niech go weźmie.
Oprócz truskawek pochłonę jeszczę z kilo czekolady tudzież czekoladowych cukierków (jestem tu ciągle na tym łonie natury głodna, pochłaniam znacząco więcej niż w domu) i może pójdę spać. Przed świtaniem. Jezu, jak nie lubię lotów mojego męża, byle do piątku, kiedy to wróci...zaledwie 38 godzin, jakoś sobie muszę poradzić z podwyższonym poziomem stresu.

czwartek, 24 czerwca 2010

nam się powodzi


Powódź niby za nami, a mi właśnie dziś się przelewa. Gorycz i żółć i wszystko na raz. Po pierwsze primo trzy czwarte nasze rodziny przelazło jednodniówkę (a raczej ona nas przelazła), misek w domu nie starczyło. Mąż wił się jak w ukropie (oszczędzając szczegółów), żeby sprzątania było jednak jak najmniej. Z moimi dolegliwościami starałam się radzić sobie sama, żeby mu nie dokładać do tej niewątpliwej ekwilibrystyki.I jeszcze dostałam okres, także warczę.
W pracy niewypowiedzianie mnie, z przeproszeniem, wkurwia brak obowiązkowości u moich koleżanek i to, że ja z językiem przy ziemi latam i próbuję wszystko na czas, a one mi tu podpisiku tam podpisiku ZAPOMNĄ, i słyszę jedynie:nie mogę ci przyjąć dokumentacji, zbierz brakujące podpisiki, MAĆ.
Mija też drugi miesiąc mieszkania u rodziców i chyba nam się wszystkim ciasnota rzuca, bo wszyscy zgodnie na siebie powarkujemy od czasu do czasu. Z jakże wielkim rozrzewnieniem wracam do pożółkłych w komputerze fotografii naszego ciasnego domku... miejsca nie było, ale byliśmy u siebie i szklanka na własnym stole, to nie to samo, co szklanka na cudzym.
Ale przecież jutro wakacje zaczynamy (my, nauczyciele, i cała szkolna brać), także przecież wyjdę na prostą.
Tylko jutro ten syntaks z morfologią, błagam o kciuki.
Z radosnych wieści mam tylko tę: moja najukochańsza przyjaciółka dziś przekracza magiczną barierę, dołącza wreszcie do zacnego klubu ryczących trzydziestek, witaj, Anno! Życzę Ci sama wiesz czego!
...i wróciła do marnie idącej nauki tak niespodziewanie, jak się pojawiła...


poniedziałek, 21 czerwca 2010

niespodzianka


Otworzywszy komputer (kiedyś mówiło się"włączywszy", prawda, znak czasów alboż moja niechlujność językowa) i odpaliwszy stronę startową, którą to jest google, zdumienie klapnęło mnie po czółku. Grafika mówiła "pierwszy dzień lata". Halo, halo, jak to możliwe, gdzieś przegapiłam cholera wiosnę.
Zosia obchodziła dziś koniec przedszkola (pozorny, ona jeszcze rok w prezencie od mamusi otrzymała i nie zacznie szkoły ani ciut wcześniej, niż nakazują przepisy), ale śpiewali i tańczyli grupowo niezmiennie we wzruszenie mokre oczy matki zasnuwając.
Idę rozbierać zdania i wyrazy (czyt. egzamin ze składni i morfologii) i ogarniać tę niewiedzę, którą muszę opanować do piątku 19.00. Do końca pracy 3,5 dnia.

wtorek, 15 czerwca 2010

otępienie


Przez te cholerne zawirowania klimatyczne, pogodowe czy jak je tam nazwać, w tym roku ogarnia mnie siódme przesilenie wiosenne. Oznacza ono wyłącznie, że sen uprawiałabym 20 godzin na dobę, pozostałe cztery poświęcając pochłanianiu czekolady na ten przykład w porywach do arbuza.
I skąd tu wyłuskać siły i determinacje do nauki, która mi wiecznie gra na nosie i wytyka niezorganizowanie...
Tymczasem rosną nam ściany, z tej okazji i euforii z powodu postępów na budowie, nabyłam obuwie letnie i natychmiast temperatura spadła o jakieś piętnaście stopni. Nie wiem, czy to znamienne, ale gdybyście potrzebowali ocieplenia - wystarczy słowo, kupię kozaki i zimę pozamiatam, pffff, cóż to dla mnie w końcu
Do wakacji zostało 10 dni, jakoś dam radę.

piątek, 11 czerwca 2010

przeżyjemy, zobaczymy


Czy ja kiedykolwiek narzekałam tu na pogodę? Hę??? Hęęęę????? Jezu, nie ogarniam tej gorączki, a Zosi z 39.5 dygoczącej z zimna w ogóle nie ogarniam. Składam się wyłącznie ze strzępków nerwów. Jest mi gorąco (no co Wy, Wam też?) a moja mać właśnie uciekła z nadbałtyckiej plaży z obawy przed kompletnym wyziębieniem. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie za grosz. Jestem notorycznie zmęczona i głośno pociągam nogami, nie mając siły na elegancki krok damy. Irytuje mnie atmosfera przeciągu, nerwowości i bałaganu, bez przeciągu jednakowoż nie ma możliwości funkcjonowania bez ofiar.
A ja jadę jeszcze na zajęcia, chyba się pokicham ze szczęścia w tramwaju radosnym, merde.
Mózg mi w takich warunkach odmawia współpracy, za chwilę stanę przed strajkiem generalnym całego organizmu.
34 stopnie w cieniu, chyba ze 300% wilgotności, żyć nie umierać, prawda.
To ja pożyję.

niedziela, 6 czerwca 2010

wesołe jest życie studenta


Ostatni weekend był wolny tylko dla coponiektórych. Wiadomo, ja się do nich nie zaliczam. Także promienie zachodzącego i grzejącego w dzień (jak mniemam) niemiłosiernie słońca muskały me lica via szyba samochodowa już około 21 kiedy to dziarsko (i padła ze śmiechu pod biureczko) wracałam z uczelni.
Ale nie tylko przecież się uczyłam, no co wy. Jeszcze czytałam i klikamy tu ze zrozumieniem (chyba nadmiernym). W efekcie tejże lektury mogę Wam powiedzieć, drodzy nieliczni czytelnicy, iż kasowanie konta na społecznościówkach trwa znacznie krócej niż zakładanie. Także macie jednego znajomego mniej, well. Poszłam po całości i ledwo się powstrzymałam w tym akcie paniki i drżących nóżek, żeby zachować adres mailowy (nie mam pojęcia jak by go zlikwidować oprócz sposobu na zaprzestanie używania i nie, nie mam takich potrzeb). No w każdym bądź razie, zyskałam sporo całkiem czasu i nie mam gdzie się w sieci pałętać.
Poszłam więc dziś tuż po zajęciach się popałętać po Starym lokalnym Rynku, obleganym dziś przez hojnych mieszkańców mego miasta oraz niemniej hojnych turystów i się spociłam do granic spoconości, ale nie narzekam ani ani, bo tak mi zimno było ostatnio, że nie macie pojęcia (chyba, że Wam też).
Tym słonecznie pozytywnym akcentem kończę dziesiejszą notkę i z radością witam kolejny poniedziałek, gdyż w pracy sobię odpocznę po weekendzie może...

sobota, 29 maja 2010

uff jak...


Korzystając z okazji być może jedynej w roku bieżącym, zachęcona widokiem zza okna naszej tymczasowej sypialni o ekspozycji na stronę wschodnią (tak jakoś to określają pośrednicy nieruchomości, czytam regularnie, rodzice w rozterce: kupić sprzedać wynająć) wybrałam się dziś na miasto w celu dokonania wyboru blachodachówki w, uwaga, uwaga, dochodzę już do sedna zdania, japonkach. i bosych nogach. i krótkich spodniach. i w wełnianym swetrze, bo nie cierpię jak mi plecki i nerecki owiewa. Żyję, co widać, nie zamarzłam, nie macie do czynienia ze szczątkami ludzkimi z chłodni.
Mi ciepło i słońce i piękna aura nareszcie, a Frans wczoraj pojechał po bandzie i po południowej drzemce, którą odbywa wyłącznie podczas choroby wyjątkowej (czyt. pierwszy raz od czasu rezygnacji z drezmki regularnej), zaprezentował 39,4 czyli dotknął absolutu (ja też wieczorem, finlandii ale czort tam z marką, absolut, to absolut i finał). Nigdy wcześniej, żadne z moich dzieci nie zapodało mi takiej temperatury i lekko się słanialiśmy na nogach o tej czternastej, on wiadomo dlaczego, ja z nerwów koszmarnych. Godzinę później natomiast, kiedy zadziałał ibuprom, rozkosznie grał z Zofiją w kręgle, wyrywając jej kudły w któreś tam bitwie i drapiąc ją po udzie po drobnym nieporozumieniu, biegał, tańczył w rytm muzyki dowolnej i śpiewał. Także rozumiecie (albo i nie) reset w dokonałym towarzystwie i kieliszek oleiście lodowatej wódki dobrego gatunku przyniósł mi nielekką ulgę (hello,rzekłam w międzynarodowym towarzystwie nielicznym, acz szczególnym, my name is Gosia, I'm thirty, I'm probably an alcoholic thanks to the mixture of my gens...hello Gosia, odrzekli zgodnie współbiesiadnicy, doskonale rozumiejąc, co mam na myśli; było rozkosznie).
Frans, dodam jedynie w finale, od rana niczym młody bóg radośnie zdrowy, podwieczorkiem okazał kolejne 37,8, ale zlazło samo dziadostwo i nadal czekamy na rozwój wydarzeń. Oprócz funkcji grzewczej, nie prezentuje innych objawów.
Czy trzeba dodać, że jem wyłącznie poza domem nieomal, gdyż jak widzę tego malca z oczami niczym szkło weneckie - żołądek składa mi się do wymiarów paznokcia u małego palca stopy. Franka.
Tata ok. Choć też dziś 37,8, nie wiem, czy postanowił się z wnukiem zsolidaryzować, cholera ich wie, tych chłopów. Wkurw bardzo delikatnie ustępuje, robiąc odrobinę miejsca akceptacji. Na jak długo, nie mam pojęcia. Oby choćby dni kilka.

czwartek, 27 maja 2010

nie zbroję się


Zdałam, acz jedynie na tróję, więc się nie chwalę w ogóle, bo siara.
Mimo w gruncie rzeczy dobrej wieści (w końcu do przodu, bez poprawki, ciesz się, głupia babo, wiem) wkurw mnie nie opuszcza, co mnie martwi niewypowiedzianie. Do jakiego bowiem stopnia można winić PMS? Szczególnie, jeśli okres się już rozpanoszył? Oznacza to w takim razie, iż stał się ten stan przewlekłym. Cholera, to nie ułatwia percepcji.
I co jeszcze, co u mnie się dziać może, przecież dzieci w przedszkolu już cztery dni, także limit wyczerpany: Frans dziś radosne 38. Nawet się nie rozpiszę na ten temat, bo słów brak.
Tato jutro pod nóż chirurgiczny wędruje, jak zwykle kciuki i zdrowaśki potrzebne.
.
.
.
i poleciała się uczyć, sprawdziwszy uprzednio czoło i czoło. Off.

czwartek, 20 maja 2010

zachcianki


Nic nie umiem. Klasyczna deadline panic. Ale, rzecz jasna, pranie ręczne zrobione, konto na facebooku założone, jestem dokładnie na bieżąco z sytuacją powodziową w kraju ("dzięki" powodzi stulecia w 1997, poznałam, w tamtymże roku, mojego męża, także koszmar ale jednak nie ma tego złego...).
"Całkiem spokojnie popijam trzecią kawę" (z tym spokojem to duża przesada, ale cóż, no, cytat rządzi się swoimi prawami), zaczytuję się w klasycznej Sikorskiej, żonie słynnego męża, chłonę dość leniwie kolejne wiadomości na temat formacji teatru w Anglii i konstrukcji sonetu (iambic pentameter, coś Wam to mówi?), słońce nieco przyświeca, choć właśnie leje, drugi raz w ciągu godziny, wraca mąż zmęczony po ciężkiej pracy, bredzę bredzę bredzę; dom rozpieprzony totalnie, wszystko razem wygląda raczej brunatnie.
Wiosny, wiosny mi się chce.

i trzasnęła czołem o blat


Wypiwszy puszkę piwa na wu, które kupuje mój tato ze względu na sentyment do naszego majstra, spojrzawszy nieco rozbieganym wzrokiem na nieogarnięty materiał do jutrzejszego kolokwium z syntaksu, stwierdzam, niezmiernie dla siebie łaskawie, że jestem tempa jak bót i niedouczona jak leser, głupia i leniwa i co ja robię na tych studiach, zamiast dzieciom czas poświęcać.
Wiedziałam, że tak będzie, trochę tym piwem zalana, w cichym śpiącym domu pełnym ludzi i tylko ja na posterunku od 7 (mamo, zjóp mi puatki źmlekiem te suotkie jus!) rano do grubo po północy, zgarbiona nad biurkiem, ubolewam nad swym losem, wertując kolejne strony, czasem nienotatek...
Nic nie umiem. Tak mam na czwarte (a na drugie i trzecie Joanna Katarzyna).

poniedziałek, 17 maja 2010

aura, jak pogoda ducha, parszywa;


Jakże mamy piękny ten maj, pogoda z całych sił i mocy zachęca do aktywnego spędzania czasu na wolnym powietrzu. Ta aktywność polega zasadniczo na:
1. bieganiu między kroplami deszczu, jak się da i nie leje akurat jak z cebra;
2. sprawnym omijaniu kałuż wielkości sporych oczek wodnych;
3. zacieraniu zmarzniętych rąk i mamrotaniu pod nosem słów popularnie uznawanych za wulgarne wyrażając tym samym żal nad decyzją o pochowaniu w najgłębszych czeluściach pawlaczy rękawiczek i puchowych kurtek do kolan.
Także - rozrywka, nie ma co. Maratończycy tej wiosny wyrosną na potęgę.
-------------------
I jeszcze tylko słówko:
Córka mojej koleżanki leży pod chemią i walczy z białaczką. Ślijcie więc tyle dobrej energii, modlitw i zaklęć, ile możecie wykrzesać. Do Holandii. Zapewniam, że trafią w dobre ręce.

sobota, 15 maja 2010

w górę serca...


Emocje himalajskie, wszyscy zainteresowani wpatrzeni w telewizor (Frans przed minutą wlazł i zapytał, czy Kubica strzelił gola. On, co widać na załączonym obrazku, zainteresowany mniej). Jest tu trzech rodowitych poznaniaków (w tym dwoje nieletnich), dwie wielkopolanki, jeden lubuszanin i jakby nie patrzeć, lubuszanin ma to wszystko w pompie dokładnie głęboko. A mnie drapie w gardle od ryku. Plus piwo (nie będę reklamować marki, ale mój tato nie kupuje innego niż to na W).
Moja najukochańsza córka dziś imieninuje, jest radosna od samego rana, jedyne, co nam przeszkadza, to zapalenie oskrzeli (jakby już przywykłam, zapalenie oskrzeli z nami mieszka), dostała okulary słoneczne (jakże zbędne i awangardowe), parasolkę (jakże na miejscu) i skarpety do kostek, o jakich marzyła. Najlepszego Ci wszyscy życzymy, Córeczko, ciepła i wrażliwa Zosienko, uśmiechnięta, choć rozkaszlona.
A no i jesteśmy po kontroli u alergologa i kiedy lekarka już już już miała wpisać podejrzenie astmy (bo wywiad, bo trzy zapalenia oskrzeli w pół roku, bo bez temperatury i szybko i z reakcją po wziewach) aż tu nadeszły wyniki testów skórnych, które wykazały psinco. Żadnego uczulenia na wskazane najpopularniejsze alergeny. Sypnęła się jej koncepcja alergicznego dziecka i wyszłam z gabinetu ze stosem pytań, które pozostały bez odpowiedzi. No nic. Uchwyciłam się nadziei, że historia chorób Zosi będzie przypominała moją i te wszystkie infekcjo-alergie pewnego dnia po prostu się skończą. The sooner the better, rzecz jasna, w każdym razie póki co astmę mamy jeszcze niezdiagnozowaną.
Jakieś pomysły, gdzie skierować się teraz? (kciuków nie puszczamy, dom w ruinie KOMP-LET-NEJ!)

mistrzem Polski jest kolejorz, oleoleoleole!!! ale ze mnie kibol, Jezus Maria!!!!

bezprecedensowo


już nie będzie o futbolu, dajcie spokój, ileż można.
Będzie za to o mojej wczorajszej wizycie w kinie, seansie zupełnie zaskakującym, spontanicznym i kompletnie niezamierzonym. I tym sposobem obejrzałam przyzwoity film w dniu premiery. Za 10 złotych. (Muza, Jaśniejsza od gwiazd). To wydarzenie bez precedensu w moim obecnym życiu. Premiera, phi.
I jakże przydatna tematyka w obliczu nadchodzącego egzaminu z historii literatury brytyjskiej.
Nie no po prostu wszystko na swoim miejscu.

środa, 12 maja 2010

i inne zjawiska atmosferyczne


Dzień pierwszych razów. Pierwsza burza (druga i trzecia), pierwsze oberwanie chmury (i ze cztery kolejne), pierwsze szparagi. Zza zaparowanych szyb samochodu i spod migających z prędkością światła wycieraczek na przedniej szybie wyglądałam i uwierzyć nie mogłam, Świat jak w muszym oku, podeszwy łaskotane strugami wody uderzającymi o podwozie, mroczny dzień zza szyby hondy.
Za nami (a tak w zasadzie za mną) klasowa wycieczka Gniew-Malbork, fajne dzieci, fajna ekipa dorosłych, podsumowawszy dwa dni - nad kreską się znalazłam, traktując jednakowoż wycieczki szkolne nadal jak zło konieczne.
Nasz dom nie ma już dachu, ma jedynie gołe ściany odarte z tynków, bałam się, że ten widok wystraszy dzieci solidnie, sterty desek, gruzowiska, cegły nowe i używane, kominek z wydartym wkładem, jak po przejściu huraganu, dzieci przyjęły jednak widok z dobrodziejstwem inwentarza. Jak to jednak na budowie, zaczynają się piętrzyć trudności i progi nie wylatują z framugami a tajemniczo rosną. Nic to jednak, walczymy.
Walkę też rozpoczynamy na froncie zdrowotnym: jutro alergolog. Mamy za sobą (nawiązując do początków dzisiejszego wpisu) także pierszy skurcz krtani w nocy z poniedziałku na wtorek, mąż wyszedł z tej opresji cudownie (ja przecież balowałam na zamku krzyżackim średniowiecznym z duchem), poradziwszy sobie wentylacją na świeżym powietrzu i inhalacjami z wody przegotowanej. Nie podaje dzieciom leków z powodu tej jutrzejszej wizyty, mam nadzieję poczynić testy i wreszcie ustalić, czy mam alergika/ów na stanie, czy też może nie.
Walczę też z ilością wiedzy do przyswojenia, czasowniki nieregularne i regularne hiszpańskie, wypowiedzi pozornie spontaniczne, literatura (tym razem angielska), gramatyka i phrasal verbs, syntax cudowny oraz setki słów angielskich, metodyka do tego i mam kocioł i kuwetę niczym Sahara przenajmniej bez przesady żadnej.
Kciuki, jak widać, bardzo potrzebne. Z każdej strony. Skąd jesteście?

środa, 5 maja 2010

rów mariański 2


Tak w zasadzie, mimo, że forma moja sięga dna rowu mariańskiego, to z maturzystami zamienić bym się nie chciała, dziś szczególnie. I z perspektywy czasu i z taaaaakim doświadczeniem, jak słyszę tych świeżutkich studentów po pierwszej sesji, którzy to tak elokwentnie i z mądrością najstarszych mędrców godną rzucają (od lat ten sam tekst, w moim roczniku też tak truli), że po pierwszej sesji będą za maturami tęsknić, bo to lajcik jest, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Kilka(naście) sesji za mną. Żadna nie mogła się równać z maturą. Także, maturzyści, spoko, najgorsze zaraz za Wami.
A my co, przeprowadzeni, fizycznie 12 kilometrów, psychicznie - lata świetlne. Przepłakałam cały poniedziałek przenosząc kolejne kartony, półki, torby, książki, śmieci, rurki, sztućce i szkło. Gdyby skupowano łzy, zbiłabym majątek w dwanaście godzin (a później napisałabym książkę: Jak zarobić milion w weekend). Próbuję się odnaleźć w nowej aurze, Franka kolejny raz oswajam z przedszkolem, mało skutecznie z rana (ryk, szloch i wyrywanie), doskonale po południu "mamusiu, fajnie było w pseckolu, jutjo tes pójde i nie bende płakau".
Za tydzień alergolog, szukamy przyczyn kolejny raz.

sobota, 1 maja 2010

to już maj...


i pachnie Saska Kępa?
Nie wiem, w stolicy nie bywam za często, ostatnio ze dwa lata temu może przelotem. Prowadzę dość ustabilizowany żywot pracującej pani domu z dwójką rozkosznych, wiecznie zainfekowanych (zalergizowanych??) dzieci, z dość trudnymi i wymagającymi studiami, z aspiracją do stypendium naukowego, z rozbudową domu na karku, także wyprawy do stolicy to wyprawy zbyt odległe.
Zaczęłam weekend od pijaństwa, tradycyjnie, jak co roku, będę błagać o jego zakończenie rychłe w obawie przed kompletną degenaracją wątroby, ale jak tu nie pić, kiedy Sąsiadka z dnia na dzień traci pracę, ekipa budowlana przekłada rozpoczęcie robót o trzy dni, sesja się wygodnie rozsiada na kanapach, które jeszcze stoją, ale to już ich ostatnie godziny w tym miejscu, na cztery miesiące muszę się przeprowadzić do rodziców, któzy kochani i gościnni, ale nie, na Boga, na tak długo. Także, rozumiecie, czerwone wino południowoafrykańskie, bdb z plusem.
Mąż wybył do Łodzi (on przecież nie jest panem domu, nie studiuje, dziecięce choroby przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza, co oczywiście nie znaczy, że się nie martwi, ale przeżywa to o niebo mniej emocjonalnie, on może się wypuszczać ciut dalej) na mecze siatkarskie, wesoły samochód stworzyli, ekipa moich rodziców i brata wraz z mężem moim i szwagrem, nie wiem, ile butelek na głowę im przypadło, żołądkowa gorzka pany.
No i co, moi drodzy, wynika z tej notki?
Kto pije i pali, nie ma robali.
Ot.

środa, 28 kwietnia 2010

lokalny patriotyzm


Nie mogę się nie podzielić, choć nie wiem, czy zdążycie, bo ten kawałek tylko dziś.
Nasza poznańska reaktywacja uważam na naprawdę fajnym poziomie, słucham któyś tam raz, wpada w ucho i głos dość elektryzujący.
A teraz, wybaczcie, gdyż muzyka muzyką, ale Espanol Espanolem i czas ir estudiar, czy jakkolwiek to będzie. Matko, ta sesja, okoniem mi w gardle staje jej zaledwie perspektywa, nie wiem, czy mi się makrela albo karp królewski w gardle zmieści, jak już nadejdzie zaiste. Nic, co nas nie zabije, to nas wzmocni, nes pas?

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

ach, co to był za ślub...


A u nas przeprowadzka w toku, także mam w domu bagno. Wygląda wszystko koszmarnie, puste regały cieszą roztocza zalegającym kurzem, pustoszeją też półki w szfie ubraniowej, znikają ze ścian obrazki, cały ten proces trwa od kilkunastu dni, w domu lada chwila zagości echo (ale nie na długo, dwa dni później przyjdzie ekipa i zedrze dach, dzięki czemu echo pryśnie).
Ja tym czasem regeneruję siły po maratońskim weekendzie, na ten przykład wczoraj zaczęłam zajęcia o 8 a skończyłam po 20, światła dziennego niemal nie ujrzawszy, to znaczy trochę przez okno, wię się nie liczy), w sobotę natomiast po zajęciech, o godzinie 9.20 RANO byłam na ślubie przyjaciół (nie ma tu ani ciut przekręcenia, poszłam na 8 na syntaks, byłam godzinę, biegusiem w szpileczkach na rynek i ziuu szampan przed 10 rano, sto lat i gorzko). A na ślubie sami znajomi z uczennicą włącznie, a także koleżankę sprzed lat, znajomych z poprzedniej pracy, poznałam świetnych ludzi, z którymi mam nadzieję utrzymać znajomość, weekend pełen dobrych wrażeń (bo co Wam będę pisać, że na uczelni sajgon, że ciarki po plecach mają używanie na samą myśl o tym, co za chwilę, że brak informacji, że się wysypują, że wpadki i nieporozumienia). Magazynuję energię, będzie kluczowym czynnikiem pozwalającym przeżyć kolejnych kilka miesięcy.

wtorek, 20 kwietnia 2010

szczerbate szczęście


Zosi w międzyczasie wypadły dwa zęby. Wróżka Zębuszka przybyła wtrymiga, późną nocą odbywszy do bankomatu wycieczkę, gdyż jedynka dolna lewa raczyła była bowiem wypaść tuż przed snem, już po kąpaniu, niewdzięczna. W międzyczasie stała się też alergiczką na wziewnym pulmicorcie, sama radość, mówię Wam, czytać te ulotki informacyjne. Z drogiej strony: jak nie czytać.
Rozdarta jestem koszmarnie pomiędzy wielkimi obawami (skąd lekarka wie, że to alergia, skoro wszystki dotychczasowe zapalenia oskrzeli leczone były z sukcesem antybiotykiem? z sukcesem znaczy, że w ciągu kilku dni o chorobie nikt nie pamiętał; skąd lekarka wie, że to alergia, skoro wszyscy równo chorowaliśmy na katar i kaszel, Frans z zapaleniem oskrzeli lekkim leczonym wyłącznie homeopatycznie także z sukcesem? tak, tak w ciągu miesiąca drugie zapalenie oskrzeli...) a opiniami sterydoentuzjastów, którzy się prześcigają w opowieściach, jak to ich pociechy w wyniku hormonoterapii przestały chorować. Tonący brzytwy się tzryma, jak mawiają.
Jestem też pełna rozmyślań o tym, jak świat jest mały, kiedy codziennie o podobnej godzinie, w podobnym miejscu mijam te same samochody jadące w stronę przeciwną, jak martię się, że ich nie ma, czy może coś się stało, jak wspominam nasze spotkanie z serdeczną koleżanką w Pradze (czeskiej) kilka lat temu na zmianie wart w killkutysięcznym tłumie (teraz pracujemy razem i widujemy się codziennie, wtedy widywałyśmy sporadycznie i akurat tam w samo sierpniowe południe) i którą ostatnio spotkałąm na światłach w naszym mieście, w sobotni wczesny wieczór, samochód obok samochodu, uśmiałam się do łez. A zaraz potem doganiają mnie myśli, że świat jest przeogromny, że ludzie nie mogą się spotkać, łosoś norweski na czas trafić na stół a poczta do adresata, gazety do kiosków i wakacjowicze do swych destynacji i jak zależni jesteśmy od natury i jak odległości nabrzmiewają w obliczu trudności z komunikacją lotniczą.
Jakoś z tego wszystkiego nie mogę się otrząsnąć, nie potrafię strzepnąć ciężkich hantli ciążących na ramionac i biec dalej. Nie umiem.

wtorek, 13 kwietnia 2010

co napisać, kiedy słów brakuje...


mijają godziny, doby już, a ja nadal nie potrafię tego ogarnąć, nadal żyję jakby obok, a to, co mnie otacza i spod czego nijak się wyrwać, jest jak obraz surrealistyczny. Widzę i nie rozumiem. Widzę, ale to zupełnie nie pasuje do mojego obrazu świata.
Inna perspektywa.
Inny świat.
Inna bajka.
I jakże mnie wkurza robienie z tego newsa. Bo Obama, bo Putin.
Żal niewypowiedziany i ból nie do opisania Rodzin. Sierot, żon, mężów, matek i ojców, przyjaciół. Koszmar nadchodzącej codzienności. Bo zaraz znów wyemitują komedię, dyskoteki wypełnią się ludźmi, życie będzie się toczyć, i co roku 10 kwietnia telewizja wspomni, radio zanuci, a życie będzie się musiało toczyć...

sobota, 10 kwietnia 2010

.


nie mogę w to uwierzyć.
nie miałam pojęcia, że coś może tak mną wstrząsnąć.
nie chcę popadać w patos.
to po prostu niewyobrażalne.
modlę się.

czwartek, 8 kwietnia 2010

nie o tym miałam


Po świętach najlepszego!
Jakaś ta wiosna lekko lipna, no ale przecież słońce świeci. Jezu, jaki mam katar, to nie mogę. Trzy czwarte naszego stanu osobowego jest zainfekowane, ale nie zamierzam o tym pisać, bo się tu rozkleję, że drżę, czy kolejny kaszel nie zmieni się w płuca, co jeszcze mogę zrobić, dokąd jeszcze pójść, co jeszcze podać i czego spróbować. Bywam bezradna i często płaczę. Dużo się też modle, choć może to nie pasuje do treści tego bloga.
No i mój Boże, nie miałam o tym pisać, nie wpadać w egzaltację, nie odkrywać kart, nie obnażać, nie ulegać nadmiernemu ekshibicjonizmowi. Popłynęłam z prądem osobistych obaw i lęków, natręctw i słońce specjalnie mi nie pomaga.
Zen trudno osiągnąć, spokojna tafla jeziora nie jawi się jakoś na horyzoncie. Trudno, no, życie znów. I tak dalej.

poniedziałek, 15 marca 2010

spacerkiem


Oprócz listopada najbardziej lubię spacerować w marcu. Ten cudowny wietrzyk orzeźwiający, słońce gdzieś w (daleko odległej) oddali, cód miód malina. Wiem, zaznałam. Przeszłam się przez miasto w piątek (jeszcze przed kolejnym atakiem zimy, który nastąpił wczoraj i znów dziś, ach ach, jak cudownie). Warta, szeroka, jak Bóg dał (albo raczej człowiek uregulował) od wału do wału. Szybkim nurtem zabiera wszystko z tarasów spacerowych, także wiecie, zapach iście naturalny (i tak mi na myśl przychodzi podróżnik Kamiński, który to się Wisłą do Bałtyku spławia i z darów Wisły korzysta, nie ma się co łudzić, iż Wisła psich i krowich odchodów nie zagarnia, mam nadzieję, że filtry ma dobre. Skutecznie zatrzymują kał, mój Boże). Trawersowanie po chodniku pomiędzy kolejnymi resztkami i pozostałościami i tym, co spod śniegu oczom przechodniów się ukazuje, też jest ryzykowne. Miasto, mówiąc w skrócie, jest idealnym celem rodzinnych wędrówek. Dlatego włąśnie marzec uwielbiam. Równie intensywnie, jak listopad.
A dzieci już zdrowsze, kontrola jutro, jestem pełna (obok obaw i paniki) nadziei, iż złe już za nami.
Szykuję strategię wzmocnienia. Kolejną.

środa, 10 marca 2010

...


Moje macierzyństwo nabiera rumieńców. Odkrywa nowe oblicza. Nie daje o sobie zapomnieć.
Kaszel dzieciom nie ustawał, postanowiłam więc wykluczyć zapalenie oskrzeli.
U Franka nie udało się wykluczyć.
U Zosi zdiagnozowano obturacyjne zapalenie oskrzeli, a po rentgenie także odoskrzelowe zapalenie płuc.
Mam więc torbę leków (szczęśliwie obywa się bez szpitala i zastrzyków) i milion wątpliwości.
Siwe włosy zaczynają się na mioch skroniach panoszyć. Depresja tryumfuje.

wtorek, 9 marca 2010

przedwiośnie


Głoszą wszem i wobec, że mamy oto typową dla polskiej strefy klimatycznej porę roku. To tłumaczy może fakt, że o dwudziestej pierwszej osiem padam na pysk i z trudem podnoszę powieki po kolejnym mrugnięciu.
Chyba napiję się kawy (przeskoczywszy najpierw garaż, tor przeszkód, dwie miski służące za ruletkę, klocki, karton po puzzlach, stos chusteczek higienicznych oraz pudło z kredkami), ale ale, moje dzieci waąśnie (bez strat w ludziach i zastawie) opróżniły zmywarkę. Co oznacza, że kawy napiję się z kubka umytego. Inicjatywa niegrzeczne mamuśki (wspomniana dziś w mediach) jest chyba dla mnie stworzona.

poniedziałek, 8 marca 2010

life goes on.


Życie po trzydziestce nie zmienia zasadniczo swojej jakości. Wory pod oczami tudzież inne części ciała nie ciągną ku dołowi zauważalnie bardziej. Stan cery nie ulega dratycznemu pogorszeniu. Dzieci nie szanują nagle z większym szacunkiem należnym wiekowi.
Cóż, no, ani narzekać ani w euforie wpadać.
Kaszle, kaszle i katary, zwolnienie lekarskie, życie...

czwartek, 25 lutego 2010

pre-weekendowo


Odczuwam pierwszy w tym semestrze deadline panic. Co może być zaskakujące, gdyż ten semestr jakoby jeszcze się nie rozpoczął.
Zaczynam jutro, co dwa tygodnie maraton weekendowy, 5 godzin w piątek, dwanaście w sobotę, dziesięć w niedzielę, jest cudownie, prawda, kontener czekolady w drodze (a propos - milka karmelowa jest obecnie moją absolutną faworytką, aż szkoda, że już umyłam zęby).
Piękny dzień za nami, słońce, ciepło i tylko te prognozy, że już w środę wróci to paskudztwo, mnie przerastają.
Mam za to krwisty mani i pedicure, streszczenie klasyki pod pachą i całą mas dobrych chęci. Piekło  mogę odremontować.
Dobranoc Państwu. Miłego weekendu życząc odmeldowuję się. Odezwę się zapewne już po urodzinach (tak, spędzają mi sen z ócz te urodziny, jak żadne...)

środa, 24 lutego 2010

pozory mylą


W zasadzie zima w lutym zaskoczyć mnie nie powinna. A jednak. Zastała mnie gotową na len, jedną nogą w półbucie. Bawi się w jakąs koszmarną ciuciubabkę. Wiosna upozorowała swoje entree tylko po to, żeby uprzejmie ustąpić miejsca zimie, która wykorzystała kolejną szansę i hojnie rzygnęła śniegiem. Spowodowała tu, w zachodniej Polsce, nielekki paraliż komunikacyjny. U mnie dodatkowo jeszcze paraliż psychiczny, ciężko mi się funcjonuje w takich warunkach.
Dosięga mnie zapewne przesilenie wiosenne, tylko gdzie ta wiosna? Prognozy pogody krzyczą o kolejnych opadach śniegu przebrzydłego, w ogóle syf i syf i malaria
.Pies w lesie ciągle brodzi w śniegu po kolana, tylko w mieście zima wydaje się być w odwodzie, tu na przedmieściach, jest całą sobą, w pełni, uśmiechnięta i zapewne zadowolona.
Moja przyjaciółka skończyła niedawno te swoje trzydzieści.
Własna data urodzin depcze mi po piętach. Do krwi obciera codziennie. Może stąd to zamieszanie w głowie i w bebechach ach ach...

wtorek, 23 lutego 2010

boli


Zosia co dzień prosi o jedną godzinę. Przyjdź o trzeciej, mamooo. Nie, Kochanie, będę tuż po drugiej. Ale maaamooo, no daj mi godzinę, nigdy nie mogę się wybawić.
Franek co dzień robi sceny. Dziś krótszą i mniej widowiskową, on z kolei rozliczałby mnie z minut, gdyby potrafił, oczywiście. O drugiej i ani minuty później, mówiłby, gdyby rozumiał upływ czasu i symboliczne kreski na zegarze.
Tato mój na pytanie o samopoczucie, opowiada o pogodzie. Dwie wizyty na pogotowiu w ciągu tygodnia. Gastroskopia. Lęk i obawa. Lipny ten początek.
Może więc uznamy, że to końcówka i razem z zimą wszystko odejdzie. Tak?
TAK???

poniedziałek, 22 lutego 2010

nadchodzi


Zachęcona dość zuchwałą prognozą pogody usłyszaną wczoraj w TVN, dokonałam dziś rewolucyjnej zmiany w garderobie - nie ubrałam po raz pierwszy od dwóch miesięcy rajstop pod spodnie. Po kilku godzinach uznałam swą decyzję za cudowną - doceniłam, że nic nie swędzi, że ruchy swobodniejsze, że, w końcu, wiosna naprawdę jest już za zakrętem.
Acz, nie powiem, trochę już przywykłam do poruszania się w śnieżnych tunelach i dziś poczułam lekkie zaledwie zawachanie, czy na pewno trafię do domu bez dżipiesa w postaci zmarzliny na poboczu. Jak widać - dałam radę.
Franek narobił, swoją drogą, takiego wrzasku w przedszkolu w momencie mojego wyjścia, że wiosna zostałą zapewne zauważona w sąsiedztwie i szerszych okolicach.
Także - jest, choć przyczajona, ale naprawdę coraz bliżej. Pani W.

niedziela, 21 lutego 2010

popołudniowe sensacyjki


Franek tej zimy, która nieubłaganie dobiega końca, zyskał cenne trzy centymetry. Ich jakość jest nie do przecenienia, może dzięki nim samodzielnie zapalać światło, może bez trudu i łaski otwierać szafę z naczyniami, uchywtu której dotychczas nie sięgał. Kiedy, ach kiedy, mój mały syneczku przekroczyłeś tę magiczną granicę i Twój wzrost zaczął się wyrażać liczbą trzycyfrową?
Zosia natomiast, bez tak znaczącego skoku wzwyż, acz także zauważalnego, oswojona z myślą, że krzyk, inwektywy i histeria nie robią na nas specjalnego wrażenia, ulega chwilowym pozytywnym transformacjom i jest słodka niczym lukrecja, dobra, chętna nieść pomoc i nawet deklaruje umycie mojego auta, gdyż, mamusiu, jest brudne.
Jutro przedszkole po czteromiesięcznej pauzie. Już boję się infekcji. Taka już ze mnie matka.
Za tydzień kolejne urodziny, trochę odmienne niż zwykle. Trochę zmieniają początek. Kolejna dekada, kolejne zmarszczki, dobrze, że wiosna blisko, chyba wpadłabym w depresję.

wtorek, 16 lutego 2010

wpływ sesji poprawkowej


Powolutku i nieubłaganie dogania mnie myśl, że wszystko, także sesja poprawkowa, która szczęśliwie mnie nie dotyczy, ale która czyni mi wakacje, dobiega końca. Za tydzień z hakiem pozbędę się weekendów, a przynajmniej co drugiego. Jednak, co może budzić zastanowienie, nie żałuję. Na uczelnię wybywam biegiem, sama, z myślą o smacznej czekoladzie z automatu, przyjemnym spotkaniu towarzyskim i jakimś tam skrawku wiedzy, który bez wątpienia przyswajam.
A tymczasem - odwilż nadchodzi, u Was też? Pokrywa śnieżna ulega degradacji, chlapa jest jeszcze do opanowania, ptaki swoje trele odstawiają coraz głośniej, nie chcę zapeszyć, nie chcę wystraszyć, z pewną taką nieśmiałością i dużą obawą konstatuję, że wiosna coraz bliżej. Może wyłącznie w głębokich pragnieniach, ale już jakby bardziej realna.
Dziś Wino truskawkowe na canale plus. Z winem i pół litra lodów Grycan malaga, że zareklamuję bez profitów, zasiądę i zakończę karnawał z przytupem Stasiukowi charakterystycznym.