wtorek, 21 grudnia 2010

agenda


Miałam zaplanowaną każdą minutę tego dnia. Ba, sekundę nawet. I wszystko się zesrało, gdyż mąż zabrał do Bydgoszczy foteliki. Punkt pierwszy planu dnia (brzmiący: zakupy produktów potrzebnych do realizacji planu dnia) w związku z tym się był pokichał. Tym samym nadal nie posiadam połowy prezentów, sera na sernik, maku na makowiec (co się martwisz, kochanie, mamy pierniki, prawda). Popołudnia w miejscach masowej masakry (marketach i centrach handlowych) mnie przerażają, jutro praca i odwiedziny przedświąteczne u babci, pojutrze już goście, gdyż przecież cóżtam święta, damy radę ugościć wszystkich (także jak nie macie co i gdzie, jak w dym, wschodnie obrzeża Poznania...).
Ze złości, która niebawem przeistoczyła się w świętą błogość, po drodze zaliczając jednakowoż furię i zniecierpliwienie i ryk z bezsilności (łatwo nie jest, nienienie) upiekłam sobie i nieletnim (mężu też, no przecież) czekoladowe muffinki z moich wypieków. Jezus, mlaskom nie było końca. Wczoraj, wydając fortunę w szwedzkim sklepie z meblami, nabyłam także drogą kupna nową formę do wypieku owych, i wyszły tak klasycznie, wąskie u dołu i wyrośnięte u góry, chrupiące i z wilgotnym wnętrzem, po prostu aż brak mi słów na ich cudowność. Wyleczyły też mą złość i furię i i zniecierpliwienie i bezsilność, wypełniły dom rozkosznie rozgrzewającym aromatem czekolady (oj tam, że teraz w piecu siedzi schab i aromat zgoła inny). Jak tu nie wierzyć, że czekolada leczy.
Muszę się zabrać do przygotowania obiadu, w planach mam jeszcze mani i pedicure, upragnione zakupy w na pewno pustym sklepie albo i trzech,  farba na włos, streszczenie na pisanie akademickie i outline research paper tamże, marynata mięs, zakwas z buraków na barszcz, prezenty self-made, pocięcie bakalii, prasowanko i już mnie świt zastanie prawdopodobnie. Ale cóż tam, dżingubels i do przodu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz