poniedziałek, 18 czerwca 2007

...

Dzieci chorują, ja wiem. Podobno to normalne, że przechodzą siedem infekcji rocznie. Nie zmienia to jednak faktu, że mnie to przeraża. Mam hiperzdrowe dzieci (choć serce Franka pozostawiało ciuteczkę do życzenia, ufam, że już jest w porządku). Zosia miała temperaturę dwa razy w życiu, może ze cztery katary. Koniec. Franek, oprócz domniemanego zapalenia płuc tuż po urodzeniu, miał katar. Nie mniej jednak każde kolejne niedomożenie w postaci na przykład glutów czy też wody z nosa powoduje u mnie dreszcz niepokoju, do skurczów żołądka włącznie, drżę, bo przecież z kataru może wyjść kaszel, przeziębienie, zapalenie gardeł, oskrzeli, płuc, mam wymieniać dalej? Zapalenie opon mózgowych, sepsa... ja tak długo mogę myśli przyczerniać. Bo ja na drugie mam panika. No i Zosia dziś rano wstała i już wiedziałam: katar. Mówię jej o tym, a ona: nieee, mama, co ty. Mówię mężowi, a on: co ty, jaki katar. Miałam rację. Jestem matką, nie mylę się. Wiem. Od razu. Spać pewnie nie będę. Ja nie wiem, jak sobie poradzę z pójściem dzieci do publicznych instytucji, z których, to nieuniknione raczej, przywlekać będą całe spektrum wirusów, bakterii i zarazów. Psychoterapeuta potrzebny od zaraz. Ale żeby nie było, że ja to tylko o jednym. Postanowiłam się udać na doroczny jarmark. Nawet się ogłosiłam wśród znajomych, że może ktoś mi potowarzyszy, ale że był OPÓR chętnych po prostu, wyciągnęłam dziś ślubnego. Pojechaliśmy, a na rynku aż huczało. Od przeciągu. Jarmark był se poszedł chyba. Nic dziwnego, że chętnych nie było. Jarmark widmo. No bo przecież to oczywiste, że jarmark świętojański, jak sama nazwa wskazuje kończy się tydzień przed świętym janem, nie? Głupia ja jakaś czy co? A jeszcze jedno. Dialog z córką, wczorajszy. Zosia w wannie, ja z maseczką na twarzy wysiaduję na zamkniętym kibelku i pilnuje rzeczonej, by sobie w kąpieli krzywdy nie zrobiła. A ona do mnie: a co ty taka wymaskowana siedzisz? Życzcie mi dobrej nocy. Bo martwię się tym katarem, że hej.

sobota, 16 czerwca 2007

po wizycie na straganie


No dobrze. Usiadłam. Po raz pierwszy dziś. O nie, sorry, siedziałam już prowadząc auto, kiedy dzieci na festyn zabrałam.
A przedtem przerobiłam 3 kilo agrestu psia mać tak maleńkiego, że niech go cholera, a każdy trzeba obrać z dwóch stron, poświęciłam temu zaledwie cztery i pół godziny. Ból pleców kończył się w okolicach łydek.
A już chwilę później obrałam 5 kilo truskawek do zamrożenia, zjadłam z połowę i mam wielki brzuch, ale właściwie jest on maleńki w porównaniu z tym, co nastąpi za chwilę, albowiem właśnie ugotowałam sobie pół kilo bobu i zaraz sama go skonsumuję (ja nie mogę, jak on pachnie, ślinię się nie przymierzając jak Franek w okresie najsilniejszego ząbkowania) i brzuch zapewne osiągnie rozmiary miesiąca ósmego.
No więc po tych truskawkach ból pleców osiągnął kostki, więc dla rozrywki spakowałam dzieci i siup śmy się karnęli na festyn parafialny. W loterii fantowej wygraliśmy długopis, plakat drużyny Warta Poznań, świeczkę i pluszaka (czekałam tylko, że wylosujemy zabawkę, którą na ten cel dwa tygodnie temu oddaliśmy, ale nie, udało się obcego futrzaka wyciągnąć).
Z festynu wracaliśmy drogą najokrężniejszą, żeby mamusia mogła tatusia służbową furą trochę se pohasać, a tatuś w tym czasie odpocząć (słuchajcie, miejsce koło mnie zajęła misa z bobem, mmmmm),a jak przyjechaliśmy przywitała nas psa, która śmierdziała jak nie powiem co, bo naturalizm w szeroko pojętej literaturze już był i odpuścimy sobie nowatorstwo w tej dziedzinie. Ja naprawdę nie wiem, w czym ona sie wytarzała i gdzie ów smród ma swe miejsce, ale najgorsze has yet to come: kąpać jej przez najbliższe dwa tygodnie nie można, bo jest tuż po szczepieniu. Albo więc my w budzie, albo ona. Szkopuł w tym, że budy nie ma. (więc ten młody bób jest boski po prostu.)

Ach jakże mogłam zapomnieć i się nie pochwalić. Albowiem, jak powiedzieliby jedni, odwaliło mi kompletnie, albo też, jak powiedzieliby drudzy, mózg mój nie odzyskał jeszcze formy i możliwości sprzed ciąż jakże licznych w ciągu lat ostatnich, lub też, jak powiedzieliby kolejni (mój brat na ten przykład na pewno) nic się nie zmieniło: byłam zawsze mocno szurnięta. Ależ do rzeczy, bo przecież sedno mi umknie. Dorobiłam się kolejnej dziury w mym organizmie. Kolejny raz. Mam już cztery dziury w uszach, tym razem ponowiłam przedziurawienie nosa. I mam, było to jedyne szaleństwo, które nie wymagało planowania, czasu i innych rzeczy, których bardzo ostatnio mi brak. Weszłam, usiadłam, trzask i już po bólu. A wszystko to dlatego, że mi mąż w prezencie imieninowym wizytę u kosmetyczki zarezerwował. No to poszłam.
Spadam, bo młody się nadziera, chyba szósty ząb w drodze, cyc niezastąpiony.

wtorek, 12 czerwca 2007

dzień dobry cześć i czołem


W sobotę wieczorem wróciliśmy. Otwieramy drzwi naszego domostwa i oczom nie wierzymy.
Autostrada.
Przez sam środek korytarza, pokój, do kuchni.
Pięciopasmowa.
Bez zgody, ba, nawet bez wniosku o budowę.
Nosz kurde jak się wkurzyłam to pojechałam do liroja po trutkę natychmiast. Byłam ostatnim klientem tamtego dnia. Mrówek już niet.
Teraz za to doskonalę kunszt cerowania artystycznego. Albowiem Figa wiecznie podgryza Zosię, która to wiecznie Figę zaczepia i w efekcie ma już dziury w każdej jednej sztuce odzieży. Rozważam jeszcze najęcie się w jakiejś sortowni ubrań i wyczesywaniu łakomych kąsków dla mej starszej progenitury, ale to na razie ostateczność.
I nam się poprawiło, że ho ho, jak mawia ostatnio przy każdej okazji Zosia (mamo, ja cię kocham tak mocno, że hoho; uderzyłam się w kolano i bolało, że hoho, ale tu komarów lata, że hoho; czasem jeszcze jedno „ho” dodaje.). Mamy telewizję. I to nie taką se zwykłą czyli jedynkę, dwójkę w porywach, a o polsacie i tvn zapomnij przy bryzie zaledwie. Mamy cyfrówkę. I wreszcie nie ucieka dźwięk i nie szumi (dokoła las... pancernych też możemy oglądać). Jak wczoraj podłączyliśmy to do pierwszej discovery nadawało. To nic, że oczy nam już łzawiły ze zmęczenia i powieki o litość błagały. Oglądaliśmy spod połzamkniętych.
Idę spać, bo mnie ten upał męczy. Jak powiesiłam dziś pranie i postałam na słońcu minut piętnaście, to padłam na tapczan i zaniemogłam na ponad godzinę. Matko, jak pomyślę, że w zeszłym roku z brzuszyskiem człapałam... ale jakoś nie wspominam najgorzej, zniosłam tamtą pogodę dzielnie, w tym roku też zamierzam.
Nie, nienienie w ciążę zachodzić. Upały znieść.
Prysznic i poduszka.
Marzenia, które się zaraz spełnią.

piątek, 8 czerwca 2007

weekend numer dwa


Spontaniczne akcje wychodzą nam najlepiej.
Jesteśmy więc w Łagowie i odpoczywamy, relaksujemy się, nigdzie się nie spieszymy a dziś, choćby nie wiem co, wykąpię się w jeziorze w ubraniu, jak na matke polke nie przystało.
Franek na czterech kończynach. Co oznacza, że znów zacznie się okres uprzątania z podłogi absolutnie każdego potencjalnego posiłku w postaci małych zabawek, papierków i innych wysokobiałkowych czy też wysokowęglowodanowych, w każdym razie niskopożywnych śmieci. On silny jest, jak Herkules. Powitajmy dziecko raczkujące numer dwa.
Figa, nasz bardzo dzielny pies boi się wchodzić po schodach. Więc (wiem, wiem, głupia sprawa z tym więc) wchodząc do góry na NA SZCZĘŚCIE tylko pierwsze piętro wnosimy: Franka, torby, zakupy, wózek, Figę. Zosia wbiega sama. Biorąc pod uwagę, że ktoś musi zostać u góry z wniesionym już dobytkiem w postaci syna, drugi z nas włazi przynajmniej trzy razy, z racji, że mamy tylko dwie ręce (nimi kręcę...). A że Franek waży dziesięć kilo, fotelik tez ze trzy (nie wyciągajcie kalkulatorów, ja już wyciągnęłam i policzyłam – razem trzynaście), torby z (ubraniem na zimno, na ciepło, na zmianę, na drugą zmianę, i jeszcze ewentualnie na trzecią, żeby prać nie trzeba było, na zmianę na ciepło i zimn, oczywiście, z pieluchami, z chusteczkami, z karmą, z naszą bielizna i koniec miejsca w ogromnej torbie) pięć, zakupy też troszkę, wózek ja nie wiem z osiem? No i nasz pies kolejne dziesięć, to czekajcie, znów muszę użyć kalkulatora, no nie wiem kilka tych kil wnosimy, aż czasem drżę o strop.
Idę robić śniadanie. Sielanka trwa.

poniedziałek, 4 czerwca 2007

sen, snu, snu, snem, śnie...


No i proszę, ma ta wizyta jakieś swoje dobre strony, dzieci są na spacerze numer dwa, mimo deszczu na zmianę z mżawką i kapuśniakiem poganianego. Psa za to dotrzymuje mi towarzystwa wiernie i grzeje nogi, bo przecież zimno jak cholera, a ona to swoje futro to ma takie fajne ciepłe...
Ale co nam wywinęła w sobotę, to koszmar. Włożyła łeb w szpary kutego płotu. Włożyła i wyjąć już nie mogła. Jezu, ryczałam razem z nią, a musiałam trzymać fason, żeby Zośka nie zajarzyła, że sytuacja nie jest za wesoła. Trwało to wszystko z pół godziny, zanim zadziałało pół butelki oliwy na głowę i się wyszarpnęła. Później zaledwie trzy razy trzeba było ją kąpać, żeby nie tłuściła wszystkiego, czego dotknęła, ale cośmy się nerwów nażarli (bo najedli to za mało powiedziane) to nasze. Dzięki, adrenaliny jakoś mi nie brakuje.
A jeszcze pojechałam w sobotę do mojego ulubionego butiku i nabyłam naReszcie spódnicę dżinsową nieprzyzwoicie krótką, będę na działkach aurę roztaczać, i dziś po praniu w pralce znalazłam naklejkę ze skubidubidu, czy też innego typu bohaterem kreskowym. No i zajrzałam zdziwiona, skądteż owa naklejka się w mej pralce znalazła, bo Zosia jeszcze nie rozwinęła zainteresowań w kierunku naklejkową, a Franek z przeproszeniem smarkacz bajki olewa szlachetnie złocistym moczem. I doszłam po dochodzeniu długim (już szukałam telefonu do Rutkowskiego, rozumiecie), iż spódnica jest rozmiaru 11-12. Lat, dodam. Mama teściowa jak ją zobaczyła, to spytała, czy Zosi kupiłam. Nosz aż tak krótka to ona nie jest.
A poza tym jadę jutro z Zosią do dentysty na kontrolę i niby wszystko omówione, ale boję się cholernie, że znów skończy się histerią i wierzganiem i strachem, który i mnie paraliżuje. Jutro o 8 strzeżcie się mieszkańcy okolic instytutu stomatologii. Nadjeżdżamy.
Miałam koszmarną noc, bo bym zapomniała. Najpierw ze dwie godziny zasnąć nie mogłam, co nie wiem, jak sie stało, bo normalnie padam na pysk i tylko poczuję zapach poduszki i już chrapię, a tym razem nic. Dupa Jasiu. Jak już zasnęłam to się młody obudził i apiać od nowa: karmimy, wyjmujemy cycka i śpimy a tu HALO on nie, płacze. No to znów cycka i siup wyjmujemy a tu kuku płacz. Tak się pobujaliśmy z godzinkę, przysnęłam i tu nagle budzi mnie taki malusi zastoik. Przytkany kanalik i powitajmy panikę, że jak sie nie rozejdzie to znów dreszcze, gorączka i takie tam, wiecie, drobinki. No więc kiedy tylko Franek drgnął zaraz go dosysałam. I tak nas zastał świt. Pierś i tak obolała, Franek budzący się co chwilę, megawkurzenie i jak już już Franek przydrzemał to piknął budzik męża i tralalalala. Trochę dużo jak na osiem godzi przeznaczonych do licha na SEN, nes pa? To może jednakowoż wykorzystam ten spacer numer dwa i sie wyluzuje? Czy tez może se trzasnę manikjur? Czy też posprzątam po obiedzie? Azaliż poodpisuję na zaległe maile? Włoskiego się pouczę? No możliwości wszelako miliony i tylko żebym nie za długo się zastanawiała, bo dzieci wrócą i będzie pozamiatane.
Ahoj!