niedziela, 6 listopada 2011

czas


Poddałam się czasowi i teraz już nie umykają mi godziny, teraz gubię dni. Jest poniedziałek, i wtem pojawia się piątek znienacka. Był sierpień, a tu spogląda na mnie z kalendarza nieśmiało druga dekada listopada. Miałam dwadzieścia lat, a tu zaraz, o rany, kilka lat więcej, byłam w ciąży, a teraz wożę dwoje dzieci do szkół. Sama nie wiem...
Ale dziś ukąsił mnie komar. Oczywiście nie mam mu tego za złe, komar w listopadzie, toż to przecież sama radość, 17 stopni, ciepło ciepełko, kominek tylko pyka wieczorem, każdy ciepły dzień, to dzień wygrany zimie, słońce tę jesień jakoś oswaja.
Mam pilne zadanie do wykonania, deadline do kolejnej soboty, muszę napisać maleńki rozdzialik, taki tyci tycieńki, i kurza melodia (choć naprawdę chętnie użyłabym innego popularnego sformułowania) nie idzie mi zupełnie. Skoro jednak te kilka lat temu podjęłam te studia, to jakimś sposobem je chyba ukończę.

niedziela, 23 października 2011

niedzielnie


Piękna niedziela za nami, spędzona na targach hobbystycznych, na podziwianiu kolejowych miesteczek (dzieci) i dorosłych facetów (my), którzy całymi dniami pstrykają w miniaturowe zwrotnice i zapatrzeni w maleńkie wagoniki budują, malują, składają, stawiają i podziwiają. A na targach dopilnowują, by to działało. I pilnują, czy widownia jest kontenta... (stwierdziliśmy dziś, iż oni mają dwa równoległe życia, jedno za biurkiem, kółkiem, na boisku czy na ringu, gdziekolwiek, drugie przy kilkucalowych kolejkach, szybowcach, samochodach, drzewach, budynkach, tunelach. hobbyści). Nas zafascynowały gry planszowe, wypożyczyliśmy dixit, która nas pochłonęła na kilka dobrych chwil i zajmie nas zapewne na kilka wieczorów. No i WYGRALIŚMY w konkursie Pikinini, co nas tak ucieszyło, że skakaliśmy z radości!!!
a tymczasem u nas zbliża się lubilełusz, mój maleńki syneczek kończy pięć lat! Kiedy, ja pytam zasępiona, kiedy ten czas minął, dopiero spierał mi trzewia od wewnątrz, dopiero wyciskał mozolnie swe 3800g wąskim przesmykiem nad ranem, dopiero koiłam bóle porodowe w wielkiej wannie, w 200 litrach ciepłej wody, dopiero wysłuchiwałam utyskiwań położnej na temat zarobków w budżetówce i mego męża potakiwań, gdy ja wiłam się w bólach krzyżowych i skurczach partych. A teraz on, mój maleńki synek, wali mi, iż całowanie mamy w szkole to obciach! Wali mi, że mnie nie kocha (wyłaskocz mnie, mamo, nie koooochaaam cięęęęę, no dalej, wygiglaj mnie!!!), ogrywa mnie w rumikuba i doskonale się bawi hotłilsami, budując im tory, tunele i garaże. Jest bystry na te swoje całe pięć lat, tak twierdzą jego nauczyciele szkolni, jest przeuroczy w placówce, wszyscy go uwielbiają (o czym mówią głośno, donośnie i często), potrafi sobie ludzi oswoić i zjednać. Lubi szkołę (może bez ekscytacji), nie cierpi przedszkola, i chyba nie będzie go dobrze wspominać...jest radosny i ma świetne poczucie humoru. Uwielbia wzbudzać sobą zainteresowanie, czasem płaczem, czasem występem. Nie ma nadmiaru cierpliwości (ale kto w tym wieku ma?).
Fajny z niego dzieciak, naprawdę.

sobota, 8 października 2011

gorączkowy okres


w tym tygodniu kwestia korków dotyczyła mnie wyłącznie teoretycznie, albowiem Zosia zapadła najpierw na chrypę, później na gorączkę, później na zapalenie krtanii, by znów zapaść na gorączkę do 39, która to łagodnie przeistoczyła się w zapalenie oskrzeli. Zatem mój permanentny wkurwik przeniósł się z fotela kierowcy na miejsce tuż przy kanapie mamopodaj, mamoprzynieś, mamogorąco, mamozimno, mamonoooo.
i do tego, jako że jestem wybitnie niesubordynwanym klientem placówek zdrowia, nie posłuchałam lekarki w kwestii sterydów przy zaledwie zapaleniu krtanii, więc gdy poszłam zdiagnozować zapalenie oskrzeli dostałam antybiotyk, a ja wtedy zaledwie zaczęłam podawać wziewy, więc antybolu nie dałam, lekarka mnie nie będzie lubić, ale ja też jej nie lubię, skoro kilkanaście już razy zapisała antybiotyk, a ja go nie podałam i się udało jakoś wydobrzeć...
Zofia musi jeszcze pobyć w domu, więc nadciągają posiłki z południa, teściowa przybywa jutro, chatę doprowadzam do ładu, co proste nie jest, gdy mąż dłubie na dworze, dzieci porządkami niezainteresowane, a metraż nam się nieco powiększył (tylko nie myślcie, że żałuję).
czeka nas też wybór kompletu wypoczynkowego, co proste nie jest. Od przybytku ponoć głowa nie boli. Zobaczymy zatem.
Poszłabym do fryzjera. Odczarować zimę, która niespodziewanie wtargnęła zamieniając się miejscem z latem. Ech.

czwartek, 29 września 2011

makijaż a sprawa korków


Gdzieś tak na oko na początku września nabyłam drogą kupna chusteczki do demakijażu. Do dziś zostały użyte raz. Bynajmnie nie do higieny twarzy a wręcz przeciwnie - RĄK. I bynajmnie nie dlatego, iż używam mleczka, płynu micelarnego czy też innych fiksmatentów. Po prostu się nie maluję. To znaczy STOP, wróć, pomalowałam się raz, racja, i z lenistwa makijażu nie zmyłam, w efekcie czego rano o 6.03 gotowe miałam smokey eye, którego robić "normalnie" nie potrafię. Na makijaż rano czasu nie styka. Ledwo na krem starcza, coby sucha skóra nie ściągała zmarszczek do siebie tak dotkliwie.
Tymczasem moje miasto stoi korkiem, poproszę włodarzy o stosowne know how, jak przejechać 500m szybciej niż w 50 minut i nie spóźnić się do pracy/szkoły, którą cały czas ma się w zasięgu wzroku i nijak nie można się dostać, gdyż się tkwi? Jak zachować wtedy spokój, opanowanie i dobry humor? Jak nie warczeć na Bogu ducha winne dzieci na tylnej kanapie? Jak umknąć szlagowi, który trafia celnie?
My tu pitupitu, totolotek 50 milionów rzuca na pożarcie, a moje blogowanie zaliczy lada moment pietnastotysięcznego gościa (chociaż nie ogarniam statystyk i nie zgadzają mi się bloxowe ze statistic ani ani). Jedni mają taką czytalność w miesiąc, ja zyskuję po czterech i pół roku. Nie każdy może być, prawda, Coelho internetu. (i oddaliła się niespiesznie, pokasłując rytmicznie)

środa, 28 września 2011

stiranowana


Czaję się. Wychylam się raz po raz zza rozgrzanego kominka, by naklikać, i nijak mi nie idzie. Rozkoszuję się domem, nie mając chwili dla siebie, sprzątając, krzątając się, z miotełką w czterech literach, żeby nie uronić ani minuty. 
Nie mogę wyleczyć zaziębienia, mądrzy sugerują odpoczynek, ja nerwowo przytakuję, zastanawiając się, gdzie do kalendarza wcisnąć odpoczynek. Od piątku wracają studia, cieszę się naprawdę, że to ostatni rok, mam już dość, nie chcę pisać tej pracy, jestem zdemotywowana, albo - co bardziej prawdopodobne - zmęczona tym wszystkim, w czym od czterech lat uczestniczę. Korki mnie przerastają, nie mam jednak możliwości porzucienia czterech kółek, wczoraj wjechał we mnie tir niszcząc mi cały bok, wmawiając mi winę, a ja, w biegu między spotkaniem w pracy, z jednym dzieckiem w aucie, drugim stepującym w zamykanej za chwilę szkole, umiałam sobie wyobrazić godzinę, dwie, trzy oczekiwania na wymiar sprawiedliwości. A to dopiero wrzesień. 
Nie nadążam, a Wy?
Jedyne, co mnie cieszy, to aklimatyzacja dzieci w placówkach, Zosia uwielbia i chodziłaby nawet w weekendy, szalona, Frans nie aż tak entuzjastycznie, acz nie płacze już przynajmniej i idzie sam, nie targany za kaptur/rączkę/włosy/nogę/plecak. 
no to, khem, kawę wypiłam, internet przejrzałam, czas minął. Odkurzacz, szmata, szafy i po dzieci do szkół. Do pracy!

poniedziałek, 12 września 2011

prezentacja zmian


zaczęło się, jak już wspominałam, w niedzielę o siódmej. zakaszlał metalicznie, tego schorzenia nie da się nie rozpoznać. Powitaliśmy pierwsze tej jesieni podgłośniowe zapalenie krtani. Ale że chłopczyk zjadłszy loda wydał nam się okazem zdrowia, zakazaliśmy na wszelki wypadek większych wysiłków i miło spędzaliśmy czas (na sprzątaniu, porządkach, lekcjach, gotowaniu i innych radosnych czynnościach niedzielnych). Pogoda dopisywała, tryskaliśmy humorem, no sielanka. Fransik co jakiś czas kaszlał. 
Tydzień zaplanowany miałam dość szczegółowo: poniedziałek lekcja wiolonczeli, wtorek zebranie u mnie o 17 i u Franka o 17 (zaplanowałam posiąście zdolności bilokacji w te kilkanaście godzin), środa rada i wycieczka do muzeum, czwartek wiolonczela, joga i dentysta, piątek zgon. Bo mąż dziś o 5 rano wybył na "szkolenie", rozumiecie. Wraca jutro wieczorem.
Wieczorem, podczas snu Frans zaczął kaszleć, skończył gdzieś koło 6, żeby po prostu zacząć kaszleć będąc obudzonym. Mimo tego postanwiłam zawlec go do szkoły, bo nic go nie bolało, bez gorączki, humor nawet niezły jak na poniedziałek rano, po prostu kaszelek. Wyjechałam na sygnale o 6.55 (nie pytajcie, o której wstałam, a noc można podzielić na dwa etapy: zamartwianie się o kaszlącego syna i organizację najbliższych dób oraz śnienie o zamartwianiu się o wyżej wymienione kwestie, także efektywnie nie wypoczęłam), zawiozłam Zofię, ulokowałam w świetlicy z (surprise, surprise) wiolonczelą, której hurej nie zapomniałam, w biegu do samochodu, i na sygnale pod szkołę Fransa (mamusiu, niedobrze mi, synek jeszcze trochę, zaraz zwolnię, oddychaj głęboko, załóż kaptur, otwieram okno, włączam nawiew, mamuś niedobrze mi, synek patrz, nowa droga, jechałeś nią kiedyś, mamuś zaraz zwymiotuję, synek no proszę zaraz jesteśmy pod szkołą, tu mam zaparkować? bleeee), która to podróż zakończyła się wielobarwnym wielokrotnym pawiem na spodniach, kanapie, foteliku, fotelu, butach, dywaniku i okolicach. Nie zacytuję, co wyszeptałam pod nosem, gdyż były to szpetne szepty. Zainicjowałam więc serię jesienną wizyt u pediatry w celu wynorania opieki na dwa dni. A mamusia ma się ucieszy, że zaraz po powrocie z wakacji zaserwuję jej wnuka na kilka godzin.
Czy muszę dodać, że synek, wtulony w me ramię mocno, uradowany i pełen energii i zdrowia kaszle bardzo zdawkowo i nie narzeka na brzuch w ogóle (bo wymioty, moim zdaniem, były efektem choroby lokomocyjnej, kaszlu i nerwów szkolnych), bawi się, jest anielsko grzeczny i nieziemsko szczęśliwy...dziękuję ci, essi dżonson w osobie minister Hall za te wątpliwej jakości przyjemności, które poniekąd i pośrednio serwujesz mojemu dziecku.
Ale teraz będę się chwalić:
przód:
maj 2010 wrzesień 2011
tył (taras jeszcze trza położyć, acz czasu brakuje):
maj 2010 wrzesień 2011
bok:
maj 2010 wrzesień 2011
I jak?

niedziela, 11 września 2011

dekada


W piątek zadebiutowałam. Zajęłam miejsce po drugiej stronie biurka i poszłam na zebranie. Na 18.00 Wróciłam już po 21, bite dwieczterdzieści w maleńkiej ławce na rozmiar 122. Macierzyństwo wymaga poświęceń. Wielu.
Rodzice wydają się być normalni, prócz kilku wybitnie przewrażliwionych, może wyrosną.
Dzieci wymieszane totalnie, sporo sześciolatków, niektóre dzieci jeszcze na końcówce pięciolatki, różnice kolosalne... Za nami także wiolonczela, pani zrobiła naprawdę dobre wrażenie - uśmiechniętej i radosnej i cierpliwej. Zosia zapamiętała naprawdę wszystko. 
Frans jakby oswojony (choć dziś o 7 radośnie rozkaszlał się krtaniowo, rozkosz sama), zobaczymy, co mnie czeka po weekendzie, już dziś śniło mi się, że zapomniałam wiolonczeli, że Zosia nie spakowała tego, co trzeba, że zaspałam, stanęłam w korku (co w Poznaniu jest obecnie po prostu smutn a normą) że ogólnie chujna z grzybnią.
No ale co, no chyba damy radę, nie?

środa, 7 września 2011

ogarnięci


tytuł tego wpisu nadany jest może nieco i z lekka na wyrost, ale. Pierwszy tydzień roku szkolnego za nami i ofiar nie ma. Ani w nauczycielach, ani w rodzicach, ani w dzieciach (acz było blisko, gdyż rodzeństwo zamieszkujące pod moim dachem - czaicie, że nadal nie mogę czasem uwierzyć, że to MOJE DZIECI???, skąd przyszedłeś chłopczyku? - ostatnio tłucze się ewentualnie spychając ze schodów, także: kto wie...). 
koniec wakacji okazał się wyczerpujący, ale zaowocował wprowadzką na górę, czyli MAM SYPIALNIĘ, a dzieci swoje pokoje (i walki wtedy nabrały na sile, sama nie wiem...).
Zofia okazała się stworzona do szkoły (ona, wielbicielka i entuzjastka przedszkola, łkająca w czerwcu nad końcem tego etapu), orzekła iż szkoła jest super (nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż w szkole tej uczy się około setka narybku w sumie, u mnie, na ten przykład setka to jeden rocznik), nauczyciele są ok, dzieci też, jutro pierwsza lekcja nauki na instrumencie.
Frans już takim amatorem swojej placówki nie jest, acz gdy pytam, czy chciałby może powrócić do przedszkola, stanowczo odmawia i dziś trzymał łzy na uwięzi.
Zapisałam się na jogę (setny raz, mam blisko, nauczyciel wydaję się być ok, będę się prężyć i rozciągać. jutro) i leczę zęby, węzeł zaczął się zmniejszać. Chyba idzie lepsze. 
Dół miałam koszmarny ostatnio, mnie też dosięgają informacje o Praniu, Pauli, o tych wszystkich smutkach. Ale się uczę: korzystać z życia, szanować chwile, nie marudzić na wypadające włosy (tylko kupić szampon). I nosić bransoletę! (tak, właśnie przyszła, już mieszka na mojej ręce!)

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

pogoda dla niebogaczy


Nie ma to jak zapodać sobie na poranny jeszcze lekki i nierozkręcony jeszcze ból główy dobrze funkcjonującą wiertarkę udarową. No ale co ja, biedna, mam począć. Jeszcze kilka dni i Wam pokażę. Zdjęcie. A zimą będę w japoneczkach zaiwaniać i krótkim rękawku, tak będzie ciepło.
Wczoraj udaliśmy się z mężem i rodzicami nad jezioro zachęceni prognozami pogody, i kiedy tylko zamoczyłam stopy w wodzie, słońce zaszło, a mnie obeszła gęsia skóra, która towarzyszyła mi już do końca dnia. Czy się wykąpałam? Ależ. Prognozy pogody rulez. Następny wyjazd nad jezioro za 10 miesięcy.
Dobra, tydzień czas zacząć. Awesome.

piątek, 19 sierpnia 2011

literacko


Wakacje, moi drodzy, mierzę często liczbą przeczytanych stronnic (w roku szkolnym przerzucam kartki podręczników, literatura kołysze mnie do snu miarowym odliczaniem sylab do dwudziestej pierwszej trzydzieści dwie). Te na pewno będą udane, gdyż udało mi się łyknąć z wielką satysfakcją:
Piaskową Górę Joanny Bator (jestem w połowie Chmurdalii)
Room Emmy Donoghue
Kobietę bez twarzy Anny Fryczkowskiej
oraz
Merde w rzeczy samej Stephena Clarka;
bez satysfakcji przeczytałam Farfocle namiętności i Nasturcje i ćwoki Marcina Szczygielskiego, które w wydaniu dwuskładnikowym mają fajną okładkę.
A to nie koniec. Wakacji. Także lista może się wydłużyć.
Uwielbiam czytać.
A świat jakoś mniej jest przyjazny ostatnio, zgarniam niechcący same naprawdę złe wiadomości. Smutki panoszą się w mojej okolicy.

czwartek, 18 sierpnia 2011

usługi remontowo-budowlane


Wiecie, jak się żyje w otoczeniu rusztowań, a z okien widać wieże styropianu, obok których leży styropian, za którym zaś wala się styropian a w powietrzu unosi się styropian? Mogę Wam opowiedzieć. Jednym słowem. Kijowo. Do tego chaty nie ma jak nagrzać, bo otworzenie okien wiąże się z gwałtownym nalotem białych kuleczek, więc chodzę w polarze, a jak wymykam się na chwilę na powietrze, to mnie ciepło przytyka. Za oknem młodzi (nieletni nieomal) pracownicy chodzą z obnażonymi torsami, ja się okrywam...
Jedyny pogodny tydzień tego lata (nie licząc włoskiego tygodnia, ale to był wyjątek) a taras rozebrany, na drugim rozgościły się rusztowania.
No i prowadzę korespondencję z moją córeńką. Ona pisze do mnie maile. Za stara jestem na tego typu wzruszenia...

wtorek, 16 sierpnia 2011

o sole mio


ależ mieliśmy cudowne wakacje. Dopisała nam pogoda i towarzystwo, Padwa opustoszała i Wenecja zatłoczona, stare Vigevano i nowoczesny Mediolan. Kuchnia, jak można się spodziewać, najlepsza na świecie, tak nam rozpieściła podniebienia, że mam w domu szafę całą włoskich pesto, suszonych pomidorów, oliw, limoncello, win i parmezanu. 
No ale wszystko, co dobre szybko się kończy, my zatem, zostawiwszy nieletnich u babci, wróciliśmy w celu dokończenia prac budowlano-remontowych. I od dziś rano (od siódmej siedemnaście, gdyż dwie minuty się spóźniła ekipa elewacyjna) czuję się niczem głupik w akwarium tudzież główny i jedyny bohater bigbradera, tak to jest, jak się nie ma firan, a rolety na dwóch oknach zaledwie. Szybko więc korzystając z okazji czmychnęłam na zakupy, następnie do internisty, żeby wyniki pokazać, następnie do stomatologa, żeby swoje przecierpieć (a z powodu moich zaniedbań zanosi się na długotrwałe i wielopowtarzalne cierpienia). Po powrocie z kolei miałam wrażenie bycia Najdżellą Lołson i gotowałam obiad (cukinie nadziewane czterema różnymi farszami), czując oddech pracownika elewacyjnego zza okna. W cholerę z takim przedstawieniem, ani nie pośpiewam, ani nie potańczę, nie bawię się! (o pobudkach nie wspomnę, ekipa już wyskakując z dostawczego busa  o siódmej siedemnaście i pięć setnych zaczęła walić młoteczkami w rusztowanie).
Pochłonął mnie kryminał. Bywam nerwusieńka.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

z pamiętnika malarki


pokojowej.
(rzec by należało raczej łazienkowej). Farby lateksowe to zło. Po oderwaniu taśmy chroniącej biel sufitu farba odchodzi niczym guma z powierzchni stanowczo większych od zamierzonych. Co trafia malarkę, łatwo wywnioskować. I dopiero po kilku dniach nabiera dystansu odpowiedniego do opisania sytuacji (i ok, farba lateksowa przestaje być złem, bo jest zdrowsza i fajnie wygląda). 
Weekend minął rozkosznie w towarzystwie przyjaciół - mąż nie dotknął materiałów remontowych i wreszcie trochę odpoczął, i zwyczajem tradycyjnych jesieni - paliliśmy ognisko, poszliśmy na grzyby, wiecie, listopad -lipcopad, tradycji musi stać się zadość.
Dziś ogarniam codzienność i nieśmiało zaczynam urealniać urlop w Italii.
 

czwartek, 28 lipca 2011

będę żyła


raczej póki co na pewno chyba.
wyniki mam dobre, kilka ups and downs dosłownie ciut od granic normy, OB 2. 
wygląda na to, że to doskonale pielęgnowana hipochondria. 
a ponieważ mam lekuchny niedobór białych krwinek, chlapnę se białego wina dla odmiany. na zdrowie. i wyleczę zęby. i pomaluję łazienkę na wściekły pomarańcz. 
ufff. trochę ulżyło.
(u babci też jakoś, tlen odłączyli, duszności odeszły. tylko ten szpital - czas się w nim zatrzymał we wczesnych latach pięćdziesiątych... ale babcia rozmowna i uśmiechnięta. wyrwałąm się dziś na spacer po szpitalu. szalona.)
BARDZO DZIĘKUJĘ za kciuki i myśli. Czułam je.

środa, 27 lipca 2011

zawęzłowana


Poszłam dziś upuścić sobie trochę krwi na okoliczność powiększonego węzła chłonnego, który mi nie daje spokoju (a głowa produkuje NAJCZARNIEJSZE scenariusze). W oczekiwaniu na wyniki (a oczekiwania mam jeszcze 24 godziny) maluję taborety, piekę ciasto czekoladowe, sprzątam i tańczę. Wszystko, aby odeprzeć czarnowidztwo.
Gdyby ten węzeł był oznaką czegoś złego, we krwi (morfologii, rozmazie i OB) wyjdzie coś, nie? Innemi słowy: jeśli wyniki będą w porządku - nie będę musiała w popłochu sporządzać testamentu? 
Nienawidzę martwić się o zdrowie własne i bliskich (moja ukochana Babcia w szpitalu z niewydolnością oddechową i zatrzymaniem moczu). Kiepski ten tydzień i perspektywa wakacji nie pomaga jakoś na smutki i rozmyślania kosmate.

poniedziałek, 25 lipca 2011

wejście służbowe


Wspięłam się ostatnio na wyżyny mych umiejętności, khem, khem, pisarskich i zeżarło mi notkę. Nijak jej odtworzyć, skoro nawet nie pamiętam, co i o czym pisałam. No trudno już.
Dziś natomiast obudził mnie mąż zwlekający z przemianą weekendu w codzienność, było koło ósmej, mrugnęłam, otworzyłam oczy, dochodziła dziesiąta, a synek puchaty z mozołem przekrawał bułki przyniesione ukradkiem przez ślubnego i, dojrzawszy me otwarte oczy, poinformował mnie, iż właśnie robi nam śniadanie do łóżka. Trzy minuty później przy głowie stał talerz, na którym leżała bułka z masłem i dżemem, pyszna! (drugi talerz o podobnej zawartości przygotowany był dla Zofiji). Synkowi dumnemu ze swych dokonań nie wystarczyło już motywacji do zrobienia śniadania dla siebie, więc porcję dla niego przygotowałam już ja.
Siedzimy sobie zatem na tarasie kończąc śniadanie i korzystając ze słońca, które nie piecze, ale rozkosznie grzeje. Frans pociąga nosem. Raz, drugi, piąty. 
- Franek! - wołam go licząc, że będzie wiedział, o co chodzi (chodzi o wytarcie nosa). A on mi na to głosem zdecydowanym ale z nutą zawodu:
- jak jesteś taka słuzbowa, to jus ci nigdy nie zjobie takiego sniadanka do łóska.
Kurtyna. Oklaski. Rechot do łez...

sobota, 16 lipca 2011

owocowo


Przejechaliśmy na rowerach jakieś dziesięć kilometrów po górkach i dołkach, i nie byłoby w tym nic dziwnego, czy godnego chwalenia się, gdyby nie uczestnictwo w tych dwukołowych wyprawach niespełna pięciolatka. Dał radę Franczesław doskonale! Po wyczerpującej przejażdżce udał się grać w piłkę, duracele małe mają niewyczerpane pokłady energii. 
Pojechałąm też dziś na zakupy do niemieckiej sieciówki i nabyłam między innymi owoce. Sezon, przypominam, w pełni owocowy. A w moim koszu wylądowały: nektarynki, arbuz, melon, banany. Khem. Zapłakałam w domu nad zakupami i postanowiłam owoce kupować w warzywniakach, acz dszłam do smutnej dość konkluzji, iż owoce rodzime (mamy sezon zdaje się na jagody, maliny, czereśnie, wiśnie może, porzeczki, które mam na krzaku sąsiada i tak dalej) są daleko droższe od importowanych i mogą być dla niektórych luksusem, prawda???
Rano w sobotę, zgodnie ze zwyczajem, mąż zjawia się w domu z bułkami i Gazetą, z której najbardziej mnie w sobotę interesują obcasy. I tak sobie je przeglądam, podgryzając drugą (i trzecią, poważnie) bułkę z dżemem i WTEM barbarella!!! Przeczytałam wywiad, w którym wspomina pierwszą żonę oraz poznańskie blogerki w ogóle, pośmiałam się (barbarellę znam nie od dziś, wiele książek do mnie trafiło dzięki jej recenzjom nietendencyjnym) i gazetę zamknęłam, gdy przyszedł do mnie esemes od Przyjaciółki, w którym odkrywa ona drugie dno owego wywiadu, czyli że ten tekst i o mnie traktuje.  Oprócz tego, iż zapłonęłam rumińcem, jak dzięcielina (jakoś tak to chyba szło), to urechotałam się setnie, gdyż ZAWSZE gdy podczytuję cudze blogi, mam wrażenie, iż mój jest mdły i nudnawy i pospolity. Także gdzie tu barbarella - celebrytka i inne gwiazdy blogosfery. Ale miło jest mi bardzo! Dziękuję, Anno!!!
Upiekłam dziś tartę (nie miałam borówe, więc wkroiłam banany), i choć nie jestem tarta-type, to wyszła zjawiskowa. Niebo w gębie, zaprawdę.

piątek, 15 lipca 2011

jabłkowo


Jabłka podobnież są pyszne tego roku na naszej jabłonce. Jest to zdanie tłuściutkich, wypasionych, wysokobiałkowych białych robali, które częstują się, ile wlezie. Żadnej sztuce nie przepuszczą. No ale chciało sie mieć ekologiczne drzewa nieskażone opryskami, to się ma jabłka na tarty albo inne wypieki, bo jedynie części z nich nadają się do konsumpcji. Brzoskwinia tymczasem postanowiła obrodzić nietypowo i wydała na świat słownie DWA owoce, z których jeden wziął i spleśniał na drzewie a drugi zerwały dzieci i zjadły nieco jeszcze cierpki. Czereśnia była się obraziła i nie owocowała wcale (i to tyle w temacie drzew owocowych w moim, ekhem, ogródku).
Dziś jest mi zimno na zmianę z gorąco, w związku z czym udam się do żelazka na zmianę z chłodnym prysznicem (onie, nigdy przenigdy...)

środa, 13 lipca 2011

pomocy


Jest we mnie lęk. Taki życiowy lęk. 
Wczoraj dostałam maila od Piotra, taty Ali. Mojego bloga nie czyta wielu, może Wasze są bardziej poczytne? sam fakt nagłośnienia może pomóc. Boje się życia czasem (cytuję, zwykłe kopiuj/wklej, bez przeróbek, opuszczeń i redakcji):

prosimy o jakiekolwiek wsparcie finansowe dla naszej corki Alicji.

www.dlaali.pl

bedziemy wdzieczni za kazda przekazana nam zlotowke.
dziekujemy

sobota, 9 lipca 2011

budowlanka

podreperowawszy manikjur (niebieski na ten weekend, fiolet w natarciu), stanęłam wczoraj nad żelazkiem. Cztery (słownie C-Z-T-E-R-Y) godziny pracy w trudnych warunkach. Dramat. A dziś co? Oprócz naprawdę udanego wczesnego południa i spotkania po latach znajomości jedynie internetowej na żywo Gani (spotkania bardzo sympatycznego i rokującego kolejne) oraz po latach Agry (fajnie było Ich zobaczyć, choć od ostatniego spotkania ubyło ich połowę), czeka mnie praca na budowie - idę więc zniszczyć mój manikjur (widocznie taka jego rola, by kulał) na szlifowaniu ścian...

wtorek, 5 lipca 2011

she's back


zaledwie na dwadzieścia cztery godzny z niewielkim haczykiem wybyła ma piewrworodna złota córeńka, by wróciła nadąsana i niezadowolona z wszystkiego niemal nastolatka w faze buntu. Odszczekiwała stęsknionemu bratu, warczała na rodzicieli i ujadała na rzeczywistość. Kilka moralizatorskich jednak pogawędek później, w wannie, podczas kąpieli stawiającej za główny cel usunięcie skorupy błota, w którym się wytarzała z czubkiem głowy włącznie, opowiedziała mi, iż postanowili, że jutro będą wzorcowi: wstaną rano i zrobią nam śniadanie do łóżka (nienienie, tata idzie do pracy!!! wstaniemy o świcie. nienienie, obudzicie nas!!!będziemy bardzo cichuteńko.), będą nam pomagać, sprzątać, słuchać, tykać jak w szwajcarskim zegarku, a może tatę udobrucha to na tyle, by w czwartek zabrać ich na basen. Grunt to mieć plan. Wieczorem moja kochana córeńka wróciła, sadzając mnie na kanapie (mamo, co ty robisz na tym komputerze, znów się uczysz? no chyba się nie uczysz...) i domagając się codziennej porcji przytulań (przytul się do mnie, proszę to najczęstsza jej fraza ostatnio). 
Na nk (założyłam tam znów konto, by być w kontakcie z uczniami, których pożegnałam kilka dni temu. sami zapraszają, sami odwiedzają, moje grono znajomych poszerza się o kilku nieletnich. na fejsie nie przyjmuję uczniów W OGÓLE) jeden z tegorocznytch absolwentów pyta, jak mijają mi wakacje. Pysznie, odpowiadam. Dokonując znacznej paraboli opisuję, iż śpię do południa (góra 9:23), czytam do rana (góra 2:07), litrami pijam kawę na tarasie (góra dwie filiżanki, na tarasie biegiem międy jedną nagłą ulewą a kolejną).
Ale jaką ja książkę czytam, słuchajcie. Łykam rozdziałami i kradnę kolejne strony. Spać poszłam wczoraj z rozsądku, po czym zasnąć nie mogłam. W planach ją miałam przeczytawszy recenzję u młodej pisarki, co czyta, ale książka musiała na parapecie swoje odczekać. Room się nazywa w oryginale, ale od kilku tygodni jest też jej polska wersja. Książka naprawdę warta poświęcenia kilku wieczorów (w moim przypadku będą to dwie noce i kilka skrawków dnia). Nic nie zdradzę. Recenzować nie potrafię. Zaskakuje. Porywa. Emocjonuje. Wakacje dają radę (i nawet udaje mi się posprzątać i ugotować i wytarzać się po podłodze z nieletnimi w łaskotach, pierdziochach i innych radościach, tylko manikjur kuleje...).

poniedziałek, 4 lipca 2011

these days are over

Znacie motyw: bardzo dobrze, siadaj, trzy plus? Doświadczyłam go na własnej skórze w sobotę. Po egzaminie ustnym (wylosowałam pytanie nawet przyjazne i niewymagające specjalnego przygotowania) usłyszałam, iż komisja, znając moje możliwości (z jednym z członków komisji miałam dwa lata zajęcia z fonetyki, jest moim guru, ale wyłącznie w fonetyce brytyjskiej, na zajęciach bywał wyjątkowo nieprofesjonalny, z panią miałam super wykłady - interesujące, prowadzone w bardzo atrakcyjny sposób - z polotem, humorem, ale bardzo rzeczowo, bez hocków klocków w postaci power pointa i fikołków potrafiła nawiązać kontakt ze studentami i ich tematem zainteresować) to nie był mój najlepszy występ EVER, pisemny zdałam na 73 procent - translację 19/20, gramatykę 25/30, esej w sumie ok, choć mix of ideas, "pojechałaś po tym eseju naprawdę" (byłam z niego nawet zadowolona, oh well), gorzej poszło mi słownictwo, ale nie było, i nie jest to wyłącznie moja opinia, ono łatwe. Kiedy próbowałam swój słaby występ usprawiedliwić ogromnym stresem (z nerwów chciało mi się, excuse me, rzygać i płakać jednocześnie), pan stwierdził, że gdy on ma tłumaczenia konsekutywne albo kabinowe, poziom stresu jest podobny i dopiero wtedy sprawdza się, ile nasze umiejętności są warte. Hmmm. Konkludując, usłyszałam, że jestem bardzo dobra, i oni (komisja) się o mnie nie martwią, ale overall impression trzy i pół ("wiemy, że nie będziesz z tej oceny zadowolona, bo jesteś bardzo ambitna"). Na koniec pani dodała, że moja obecność na jej wykładzie była przyjemnością (ja także z wielką przyjemnością w pani wykładach uczestniczyłam, seriously). Na egzamin poszłam pierwsza - po pierwsze z powodu koszmarnych nerwów, nad którymi trudno mi było zapanować (w głowie po egzaminie urodziło mi się KILKANAŚĆIE poprawnych, swobodnych i wygładzonych wypowiedzi z użyciem wyrafinowanego słownictwa, stres paraliżuje moje językowe umiejętności, as it seems) i z powodu Zosi, która czekała na mnie z rozpoczęciem świętowania. Być może zapłaciłam frycowe za to, że byłam pierwsza (choć okazało się, iż trzy plus to był drugi rezultat w grupie, były też ze trzy tróje i wiadomo co z resztą), a być może trafiliśmy jako grupa na wyjątkowo wymagającą komisję - nie wiem. Po wyjściu z egzaminu, zanim w objęciach męża wylałam łzy wstydu i żalu, usłyszałam jęk i szmer w grupie i nieukrywany szeptem głos "ja myślałem, że Gosia to piątkę dostanie...łatwo nie będzie...". Po powrocie do domu nie rzuciłam w kąt książek, tylko zaczęłam snuć plany mające na celu wzmocnienie moich językowych umiejętności (będę: więcej czytać, oglądać, pisać i mówić, nawet do siebie, po angielsku, pojadę do Anglii, nie wiem kiedy i za co, ale pojadę), co zaowocowało snami i koszmarami. No ale co. Nie będzie mi tu nikt imputował. Poprawię się.

niedziela, 3 lipca 2011

happy b-day. how come?


Zosia skończyłą wczoraj siedem lat. W cholere, nie? Jasny gwint, nie wiem, kiedy ani jak, z małego szparaga, ważącego zaledwie 2950g stała się przepiękną pannicą, mądrą i niebywale elokwentną, co niejednokrotnie mnie do rozstroju nerwowego doprowadza. Jest niewyobrażalnie sprawna (wiem, dobra, przesadzam, przemawia przeze mnie matczyna ślepota, ale ma sport w sercu, na pewno) i bardzo umuzykalniona.
Wczoraj dostała sporo prezentów, gry, zabawki, globus, z którego ucieszyła się bardziej, niż myślałam, ale kiedy po obiedzie i kawie, kiedy goście się rozpierzchli, a chmury nadal obficie częstowały rzęsistymi opadami (czujecie, iż mąż napalił w kominku, taka zimnica była?? Jeszcze w lipcu nie paliliśmy!) mąż zapowiedział wyjazd na basen i rozradowana i ucieszona solenizantka wykrzyknęła na pół miasta, że to dopiero jest najlepszy prezent urodzinowy... (nie żeby jej wypominać, ale była to trzecia wizyta na basenie w mijającym tygodniu, mała rzacz a cieszy).
oto i Ona. Zosia (l. 7)
Egzamin miałąm też wczoraj, ale o nim kiedy indziej. Jeszcze nie ochłonęłam.

środa, 29 czerwca 2011

fast car


jak nazywa się dom much? Dom pszczół to ul, dom mrówek to mrowisko, jak, do cholery, nazwać dom much, bo nie wiem, jak nazywa się miejsce, w którym przyszło mi mieszkać? Mieliśmy mrówki, były plagi komarów. Odwiedzały nas meszki, co rok - inne owady. Tegorocznej jednak plagi nienawidzę. Wieczorem urządzamy rzeź, a już o czwartej rano rozrechotane gównowłazy radośnie stąpają po naszych twarzach w dupie mając teksańską masakrę piłą mechaniczną, którą ich bracia przerżnęli poprzedniej nocy. Bitwa, a nie wojna, zdają się wybzykiwać. Nie dam się jednak. Nabyłam wczoraj drogą kupna moskitiery (dziś się, wurwa mać, odklejają złośliwie, na pewno kolaborują z licznym wrogiem, w masie siła, jak mawiają), wykupiłam zapas pacek z lokalnego agd, i tłukę namiętnie, celowo nie usuwając cmentarzyska z podłogi, żeby pozostałe osobniki WIDZIAŁY, czym grozi latanie w moim sąsiedztwie. I co? I gówno. Na piętnaście zatrzaśniętych, pojawia się stu uśmiechniętych zastępców. 
No dobrze. Nie tylko muchami jednak człowiek żyje (doprawdy?). Inną drogą kupna (allegro.peel) nabyłam maszyne wszystkorobiącą do kuchni i się wyżywam kulinarnie. Wczoraj dzieci i ja (mąż stanowczo odmówił) spożyły napój z pietruszki, Zosia dzielnie wysączyła z zatkanym nosem, Frans dwa razy niemal puścił pawia, ale też skończył. Dziś ugotowałam pyszną owsiankę, zrobiłam też kubusia domowego, kawę cappuccino, upiekłam ciasto, jak widać czasu na naukę nie zostaje mi zbyt wiele. Acz się staram. Acz mi nie wychodzi. 
Dziś do nauki włączam Tracy Chapman. Promise.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

it is on.


the exam is in motion, także beware. Pisemne części za mną, ustna w najbliższą sobotę, wtedy też poznam rezultaty. Poki co leniwię się serdecznie i podsłuchuję dziatki przesłodkie:
ja: Franio, zdejmuj te skarpety, nie chodzi się w skarpetach i sandałach...
Franio: a, tak jus zdejmuje, psecies będzie obciach...
Jako, że jesteśm umuzykalnieni, Zosia najbardziej, muzyka w naszym domu rozbrzmiewa często. Leci więc Zakopower i piosenka ze szczytów list przebojów. Zosia śpiewa: i dopiero gdy, zawołasz but, to pożegnam wszystkie te rzeczy i znów pójdę boso, pójdę boso, pójdę boso, pójdę booooosoooo". Uwielbiam dziecięce interpretacja (typu "hulajże Jezuniu..." i "i pana czysta i pana czysta porodziła syna").
Pojechałąm dziś z dziećmi na rowerową mini-wycieczkę. Pierwszą w życiu samotną wycieczkę na sześciu kołach z dwójką dzieci. Wszyscy żyją. Stop. Stos książek czekających na parapecie na przzeczytanie zaczyna rosnąć, ale już dziś zaczęłam ten stos rozpracowywać, te wakacje nie będą stracone na pewno.
Zapuszczam Archive i wracam do czytania. 

czwartek, 23 czerwca 2011

fiu fiu


w oddalonej o kilka metrów ode mnie kuchni pomrukuje rytmicznie zmywarka. I gdyby nie jakaś frontalna konferencja much, odbywająca się, dziwnym trafem, akurat u nas w domu, i goszcząca setki tysięcy gości, z których nieliczni do domów swych i dziatek muszeczek nie wrócą, w domu byłaby cisza. Bo dzieci wczoraj wróciły, ale od świtu niemalże do zmroku, zasiedlają ogródek (albo to, co my tylko nazywamy ogródkiem). Z kolan nam nie chcą zejść, ale kiedyś muszą, żeby mamusia mogła odkurzyć, zamieść, przygotować smaczną przekąskę i posprzątać po niej. Czyli, jak widać, codzienność. Wplatam w nią jednak naukę, do soboty, kiedy to napiszę ten egzamin (w niedzielę też, ale już nie tak trudna część). Bo, i tu  u powinny zabrzmieć trąby, mam już wakacje!!! I chociaż praca zawodowa przestałą mnie nękać i poganiać. 
wracam więc do nauki, żeby sobie nie móc niczego zarzucić...
fajnie słyszeć ich perlisty chichot zza okna!

poniedziałek, 20 czerwca 2011

terminarz


ślub - ślubem, wesele - weselem, ale czas się ogarnąć i wrócić do żywych. no to jestem. Na płaskich obcasach dla odmiany (chociaż sobie sandały na taaaaakiej koturnie kupiłam ostatnio, że mnie koleżanki nie poznają) zapieprzam drobiąc kroczki i nijak na zakrętach nie mogę wyrobić, ale zbliża się meta, już widzę finisz, także istnieje jednak szansa, że nie padnę na ryj tuż przed końcem. Trudny to był dla mnie rok, pracowałam praktycznie na dwóch etatach w szkole, do tego studia, dom z remontem, dzieci i mąż do uprania, wyżywienia i ogarnięcia i w tym wszystkim ja, ciekawa wszystkiego, która się ciut zapuściła. Mam powiększone węzły chłonne (albo ślinianki, don't ask me), oczywiście już się zdiagnozowałam (chłoniak is his name), ale może to tylko osłabienie. W wakację się w każdym razie wybiorę do doktóra, chyba, że mi przejdzie moja hipochondria. 
Moje dzieci tymczasem od tygodnia ponad byczą się u cioci na wakacjach. Wiem, że w środę posikam się z radości z ich powrotu, ale póki co kontempluję ciszę, beztroskę i wolność. Nie ma we mnie kszty kwoki. Cieszę się, że dobrze się bawią, że nie tęsknią nadmiernie, i że i ja ten stan bardzo lubię!!! A do tego doszłam do wniosku w wyniku obserwacji uczestniczącej, iż dzieci bardzo generują koszty: gdy ich nie ma, zmywarka nie ma co zmywać, pralki pełnej nie mogę uzbierać, nikt nie wypija hektolitrów soków, odkurzacz stoi w kącie wyjmowany nie dwa razy dziennie a raz w tygodniu, nie wiedziałam, że dzieci tyle kosztują tak na co dzień!!!!
Ale nic to, przecież są świetne i bezcenne, prawda?
i uczę się, gdyż za tydzień (to wersja optymistyczna, gdyż tak naprawdę w sobotę, ale przecież tydzień brzmi lepiej!) mam ten egzamin i słabo to raczej wygląda...
żeby sprawy nie pogarszać, chyba się pouczę (o czym ja będę pisać za rok, kiedy już obronię tę kolejną magisterkę i skończę studia? o podyplomówce??!!??)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

ach co to był za ślub


do białego rana... i jak cudownie bolą mnie wszystkie mięśnie. Jeden wieczór zabawy, a bólu na kilka tygodni (sińce i krwiste wybroczyny nie wchłaniją się ot tak). Kiedy jednak pytają mnie, czy warto, bez wahania odpowiadam, iż TAK. Jako, że każdy członek rodziny był funkcyjny (czyt. Zośka z Fransem nieśli obrączki przed młodymi, Mąż świadczył, a ja czytałam pisma), czuliśmy ciężar i obawialiśmy się odpowiedzialności. A było cudnie! Moje obuwie nie dość, że rzucało się w oczy, to było, UWAGA, wygodne!!! Służyło mi do północy, gwarantowało długi lot i niezapomniane wrażenia przy upadku (zaliczyłam dwa bez stanu upojenia jeszcze) i nie doświadczyło pęcherzami, obtarciami, odciskami ani innymi mechanicznymi uszkodzeniami naskórka. Później współpracy odmówiły po prostu odnóża, ale nie będą mi france na weselu psuć szyków i dyktować warunków, więc i tak schodziłam z parkietu ostatnia z mężem, wymęczywszy uprzednio pana młodego solidnie. Dzieci na weselu też zachowały się godnie, pozwalając rodzicom tańczyć, śpiewać, pić i jeść, a zmęczone same poszły spać i dały się z rana zregenerować podtykając pod nos szklankę wody.
jednakowoż w dobrym towarzystwie, a takim to wesele niewątpliwie dysponowało, uwielbiam spędzać czas. Do rana. Nawet kosztem zmęczenia. No dobra, i kaca też!!!

niedziela, 5 czerwca 2011

everyday is like sunday


ale miałam fajny weekend.
Nie żebym była specjalnie wyrodna, gdyż zdarzyło mi się zatęsknić i o mężu kilka naprawdę ciepłych słów wypowiedzić w przypływie szczerości, co czynię zdecydowanie za rzadko, bo to jest naprawdę wyjątkowy facet.
Ale wieczór wczorajszy, wieczór z dziewczynami, wieczór w gwarnym, ciepłym, spowolnionym mieście pełnym dźwięków, zmysłowych zapachów, tematów intymnych i zabawnych, wieczór śmiechu i wspominków, szczerości i lęków, zbiegów okoliczności i dobrych twarzy, wieczór o mocy regeneratora, był punktem kulminacyjnym. Doskonałym. Wytęsknionym. Fantastycznym!
teraz zasiadłam przed telewizorem, dałam się rozczarować wynikiem X Factor, pochłonęłam wielki kubek herbaty i czekam na poniedziałek, który jest nieuchronny, ale nie taki zły, gdyż zostały zaledwie trzy poniedziałki i będą wakacje!!! i czekam na podróżników, powinni tu być za godzinę. Robaki moje kochane!

piątek, 3 czerwca 2011

kultowy weekend


gdyż bowiem "wyjechali na wakacje wszyscy moi podopieczni", zaplanowałam sobie weekend pełen uciech, a tu przy samochodzie żal, łzy i "będę tęsknić za Wami". trzask i sru pojechali. Ja im na to Malta megastore i zakupy. Mam już piękne buty (a wczoraj, z okazji nadchodzącego ślubu, nabyłam te i choć nie wiem, czy moja noga wytrzyma w nich chociaż do drugiego dania, to wejście będę miała wysokich lotów!), nowy kawiarkę i upolowaną Nigellę Express w języku anglosasów! Sądzę, że mąż następnym razem albo zabierze na wyjazd żonę ze sobą, albo zaplanuje go w weekend wszystkim odpowiadającym. W trosce o domowy budżet (Ale no co, czy tylko ja tęsknotę rekompensuję sobie zakupami? Na pewno nie!!!)
Zaraz zasiądę w wannie, popiję piwo, poczytam marną literaturę, włączę zalegające na twadym dysku filmy z canału plus i może jednak się i pouczę (tylko kiedy, do diabła??).
A jutro wyruszam w miasto!!!

wtorek, 31 maja 2011

będzie o synku


Bo ostatnio notorycznie o sukcesach córki (i jej choróbskach).
Bo oto po tygodniach prób (a raczej błędów), orki na ugorze, trudów, potu i łez, i nie powiem, sporej porcji zwątpienia, wreszcie wczoraj wsiadł na rower i pojechał na dwóch kółkach. A myśmy już się chcieli poddać i nabyć kółka dodatkowe, bo ręce nam opadały i nogi od ganiania z kijem od szczotki. No ale. Nie potrafi jeszcze wystartować i ze zsiadaniem ma kłopot, ale środek ma już do perfekcji. 
W pracy widać już finisz, lecę trochę na rezerwie, jak wszyscy, z dziećmi w szkole włącznie, ale za trzy tygodnie trzasnę tym wszystkim i zalegnę (później jeszcze egzaminy, ale matko, to się musi kiedyś skończyć). Na wakacje zaplanowaliśmy wykończenie elewacji, wykończenie łazienek, wykończenie góry, wykończenie siebie. No trudno. Ale, do cholery, w wakacje zaplanowaliśmy także wakacje, więc byle do wakacji!
a marzy mi się orange warsaw festival, jak będę już duża, to pojadę. 

piątek, 27 maja 2011

ogłoszenie


ekhem, ekhem.
uprzejmie donoszę, iż mam na stranie jedną uczennicę szkoły muzycznej w klasie wiolonczeli!!!
Doprawdy nie wiem, na jak długo, dlatego zamierzam cieszyć się tym faktem i być dumną jak paw, ile się da. Źródła zbliżone do szkoły muzycznej zapewniają, iż na instrumenty smyczkowe kwalifikuje się dzieci o doskonałym słuchu, i tego będę się trzymać. Naprawdę się cieszę. Zosia jest onieśmielona, ale akceptuje. I zapowiada, iż przedstawienia dla rodziny przestaną być tak tanie (dotychczas dwa złote za bilet, ale wpuszczano i tych bez niego). Osobiście - nie mogę się doczekać (mam nadzieję, że rodzice będą rozsądni, jak sądzicie? wiele słyszy się o rodzicach GENIUSZY, rozumiecie...).
rozpoczynam miesięczną serię nauki do praktycznego. dramat po prostu.
a Zosia, mimo obaw, osłuchowo czysta ("ale dla pewności zapiszę pani biseptol, encorton, pulmeo, i dam pani skierowanie do szpitala na wszelki wypadek", uwielbiam pomoc doraźną).

czwartek, 26 maja 2011

słodko-gorzko


kilka cytatów z Zośki z dziś:
- ciocia Gosia byłaby lepszą mamą, bo dużo jeździ na rowerze, studia już skończyła, uczyć się nie musi;
- (do misia, podając go MI): idź do babci...
- (do mnie, po kilkuzdaniowej tyradzie na temat zasypiania o 22 i marnych tego konsekwencjach następnego dnia o 6:30): mówisz do mnie już czternaści minut, mogłabym już spać.
- (w nawiązaniu do nuconej cały dzień piosenki na jutrzejsze obchody, do mnie): a gdzie moje sto całusów?
 - (do babci, pytającej na co zbiera kasę do skarbonki, dotychczas zapewniała o funduszach na meble do pokoju): zbieram na wiolonczelę.
ona, jak się wydaję, decyzję ma już podjętą. i kaszle, kaszle paskudnie...

środa, 25 maja 2011

po przerwie


Przeszłam obowiązkowy detoks. Z wszelkimi objawami odstawienia, rozważałam terapię grupową. Jakiś ZŁODZIEJ kradnie nam internet i juz po dwóch trzecich okresu rozliczeniowego sieć zalicza zgon. Ale may tu do czynienia z istotą podlegającą procesom reaktywacji, od kilku dni internet śmiga!
Przez te dwa z hakiem tygodnie udało nam sie złapać kolejną infekcję, za momencik okaże się czy to już oskrzela, czy może jeszcze nie, odwiedzić trzykrotnie poznańską izbę przyjęć, w tym raz o 3 nad ranem z podejrzeniem zapalenia wyrostka u Zosi, drugi to kontrolne usg dnia następnego, a kolejny to poddanie Fransa trudnej praktyce wyciągnięcia kleszcza z samego czubka głowy. No i przeszliśmy wszystkie już etapy procesu rekrutacji do poznańskiej państwowej szkoły muzycznej. I obiecałam sobie, że wezmę to na klatę bez nerwów i emocji, po czym, kiedy okazało się, że córeńka przeszła pierwszy etap szłam i szlochałam ze wzruszenia (Zosia też, ona tylko ze zgoła przeciwnego powodu, ona po prostujeszcze nie wie, że chce chodzić do szkoły muzycznej). Dziś po jej indywidualnym przesłuchaniu wezwano mnie do sali (poczułam się jak uczenniczka malutka, czterech wielkich ludzi i ja, dziewczynka na środku, wdzięcząca się dygnięciem). Pomyślałam, że albo mnie zezwą za absolutne beztalencie przytargane siłą, albo objawią mi następczynię Paganiniego. Nie pomyliłam się AŻ tak, gdyż zapytano mnie, co ja na to, żeby Zochę wpisać na, uwaga, WIOLONCZELĘ. Bo ma doskonałe warunki - ręce dobre (z egzemą, stwardniałym naskórkiem, odciskami od łażenia po drzewach i resztkami czarnych obwódek wokół paznokci, których nie udało się wyszorować nawet szczotką, której to czynności - szorowaniu szczotką - oddałam się z rozkoszą zaraz po przebudzeniu i wstępnych oględzinach rąk rzeczonej) i potencjał też. Zosia ciągle o gitarze, więc jej powiedziałam, że wiolonczela to prawie gitara, tyle że w pionie. No nic, oficjalne wyniki w piątek. stay tuned.

sobota, 7 maja 2011

nagroda


spotkał mnie dziś przypadek niebywały - popołudnie i wieczór w samotności. Tat zabrał dzieci do kolegi, a ja, jako, że przecież się uczę i mam zajęcia, wróciłam ze szkoły do pustego domu. Najpierw poszłam jednak do empiku i tam nabyłam listy Osieckiej i Przybory i wywiad z Muńkiem i zamierzam za momencik, zaraz po tym jak skończę wysączać resztki wina, które spożyłam do pesto, i wyjmę ciasto zapowiedziane na weekend z piekarnika, i skończę kolejny odcinek desperatek, i ogarnę zostawiony przed wyjściem chaos, i już (o 22.18) wyjdę na taras poczytać. 
Tymczasem delektuję się ciszą (i poszła wieszać pranie i odkurzać).

piątek, 6 maja 2011

odwilż


wydaje się, jakby zima odpuściła na chwilę, więc za momencik, nie zważając na bałagan w domu i zaległości w nauce, opatulę się w kocyk i wybiegnę na taras spożyć kawę, która zapewne, bezczelna, ostygnie, nim zdąże zanurzyć w niej swe spierzcznięte (no bo zima) usta.
upiekłam wczoraj te ciastka, jedno pochłonęłam gorące prosto z pieca, więc nie poczułam smaku za bardzo, połykałam szybko obawiając się poparzeń, ale kolejnym delektowałam się z dziką rozkoszą (choc mi się rozlały trochę podczas pieczenia, jak sądzę ciut mało mąki i może jeszcze jedno żółtko, bo hojnie dodałam banana), dziś podobnie. A na weekend planuję to ciasto. Czy to już obsesja u mnie z tym pieczeniem? Droga Gosiu???
No nic, to lecę na tę kawę, żeby mi słońce numeru nie wycięło i nie zaszło.
miłego weekendu!

czwartek, 5 maja 2011

porażka


choroby mijają nam rozkosznie. Kaszelek nie przeszkadza w brojeniu, matki_ignorowaniu, gonitwach, bitwach, przepychankach i wnerwach. Także zen, jak można się spodziewać, pilnie potrzebny.
I jeszcze uświadamiam sobie, iż ponieśliśmy totlaną porażkę wychowawczą na polu PORZĄDKOWANIE. Jak nauczyć dzieci sprzątać? Jak ich nauczyć koncentracji na tej czynności??? Limity czasowe, suma kar i ich siła, mój szept, stanowczy głoś i krzyk nie przynoszą żadnego efektu. Nagrody i motywacja podobnie. Mija właśnie dziesiąta godzina i bałagan większy niż na początku, za to zabawy po pachy. Wiadomo po której stronie tego muru chińskiego.
nosz cholera jasna.

środa, 4 maja 2011

jeśli mamy maj


...to mamy też doroczne choróbsko (nie pamiętam już maja bez zapalenia oskrzeli). Zofka kichnęła w niedzielę, kaszlnęła w poniedziałek a wczoraj zaległa z kaszlem nieziemsko wątrobowym (ewentualnie spod samej dwunastnicy). Także 14.20 pediatra welcome to. 
Weekend upłynął nam wybitnie kulinarnie (ile ja napiekłam i napichciłam, nie macie pojęcia, wojsko by się najadło), ale ochroniłam wątrobę, kilka kieliszków wina zaledwie na te kilka dni ujdzie (a zawsze w takie weekendy moją wątroba błaga o litość). Minął rok, słuchajcie, od naszej pierwszej przeprowadzki. I pół roku od powrotu do domu. Góra się wykańcza, stoją ścianki działowe, wygłuszone w 75 procentach. Myślę, że za trzy miesiące będę miała, po siedmiu latach, własną sypialnię. Exciting, isn't it?
i tylko ten śnieg i mróz dziś w nocy, który mi położył pięknie zapowiadające się rośliny, nieco zmącił mój spokój.
i usta usta, których końca absolutnie też nie rozumiem, Zimowa, nic Ci nie wyjaśnię, bo to zakończenie jest dla mnie tragiczne, co on, wsiadł do taksówki podróżującej po autostradzie do nieba?? Bo nie chce się z nią rozstać? A ona z nim wsiadła? Taki początek i taki koniec, jasny gwint.
idę sprzątać, zamiast się wątpliwej jakości rozmyśleniami dekoncentrować. bo mi się w nocy nazbierało podczas snu, cholera!
..............
UPDATE
zgodnie z moimi jakże trafnymi podejrzeniami (popartymi latami doświadczeń) mamy zapalonko oskrzeli. zaledwie miesiąc po poprzednim przecież (o którym nie miałam pojęcia, bo mąż niedosłyszał, a skoro nie miała zapalenia, to leków nie podałam i po dwóch dniach była zdrowa SAMA Z SIEBIE, więc i teraz się łamię z lekami, błagam Was, zawsze to samo). A ja tymczasem, podglądając jednym okiem chmury przynoszące oczekiwany tygodniami deszcz, drugim Desperatki, a trzecim rozpalony maksymalnie kominek, uczę się słówek (czujecie tę efektywność, prawda) i planuje jadłospis (kupiłam dziś gofrownicę zgodnie z zaleceniami o mocy 1200w i kiedy już utarłam masło z cukrem okazało się, że mąż zużył wczoraj wszystkie jajka i z dzisiejszych gofrów nici). No ale, co sie odwlecze... jutro wyczekane będzie lepsze! Czymś trzeba sobie tę zimę umilić.

niedziela, 1 maja 2011

maj, majuś, majeczek


Jeśli dziś jest święto pracy, to my celebrujemy je w znakomity, doskonały, wszechwielki sposób, czyli pracujemy. Mąż wali w gałęzi remontowo-budowlanej, ja stukam w edukacji, dzieci zakatarzone na parterze łóżka piętrowego przy pomocy matki, zbudowały kino domowe i na samochodowym dvd 7 cali ogłądają zachwycone Mikołajka. Dementi jednak jedno musi zostać wypowiedziane: moja praca umysłowa rozpoczęła się od soczystopomarańczowego pedicure inspired by chustka i szybkiego przeglądu stron internetowych, i ta praca będzie miała swą kontynuację w kuchni, gdzie upichce naprędce jakiś obiad i muffiny czekoladowe albo jakieś inne. I może koło 22, kiedy odprawię gości, poczytam i powkuwam. No ale, nie wszystko na raz.
A Wy jak? Pochód? (swoją drogą, ludzie to mieli w tamtych czasach dużo czasu, że na pochody chodzili, nie?)

środa, 27 kwietnia 2011

spomiędzy


Nerwowo drga mi powieka, gdy po przejrzeniu 35 stron moich wypieków (blox.pl) nie mam faworyta na długi weekend. Mam za to tuzin faworytów. Wszystkiego nie da się upieć, prawda? A raczej: wszystkiego nie da się zjeść!
Trochę mi nie na rękę te trzy dni pracy w przerwie między jednym wydłużonym weekendem a drugim, ale co, no, mus to mus, lekko nie ma. Rekompensuję sobie ten niefortunny powrót do pracy, tę przerwę w wypocznku, te katorgę zawodową jednakowoż kadarką za 7,87 z biedronki na tarasie wolnutko sączoną i delektuję się wiosną, która zaraz przecież się skończy (i wróci cholerny październik, który jak kiedys wyczytałam tak naprawdę nie jest miesiącem a stanem umysłu...).
i jeszcze te usta usta. Rozniosły mnie wczoraj emocjonalnie w kompleksowy sposób. Pół nocy szlochu, pół dnia przemyśleń. Ot i serial komediowy.

niedziela, 24 kwietnia 2011

i już


Kochani,
jako że u nas babka dumnie się pręży na stole, a sernik nieśmiało zerka z narożnika, flirtując z mazurkiem bakaliowym i tortem a'la dacquoise, pasztet odbywa pogaduszki z pieczoną karkówką zagadując chrzan i białą, okna nie są idealnie lśniące a i podłoga nie błyszczy nadzwyczajnie (no dobra, no, wcale nie błyszczy), życzę Wam, byście i Wy mieli to w nosie i cieszyli się sobą, słońcem, wiosną i czasem.
Tak jak my!

czwartek, 21 kwietnia 2011

czwartek tuż przed


Zrobiłam dziś rzecz charakterystyczną dla matek niegodnych etykiety matki polki i wypchnęłam nielaty do placówki edukacyjnej, mimo iż mam dzień wolny. Od pracy. Zawodowej. i już o 9:37 skończył mi się czas wolny, gdyż przede mną porządki, lekcje z maturzystką, zawiezienie dokumentów do szkoły muzycznej, wizyta u okulisty, zakupy, albowiem nawet sera na sernik nie mam ani mięsa na pieczyste, i tak oto do domu wróce zapewne po powrocie maluchów z przedszkola. Wtedy zabiorę się za pieczenie.
Mam jednak wrażenie, iż żyjąc tak intensywnie czerpię to życie garściami, a do tego udowadniam sobie i innym, iż jest ze mnie istota inteligentna. Niektórzy uczeni twierdzą bowiem, iż ludzie inteligentni nigdy się nie nudzą, a dla mnie pojęcie nudy jest wysoce abstrakcyjne (mniejsza o powody, pozory drzemiącej we mnie inteligencji jednak tworzę).
Umyłam okna, efekt jest opłakany, w słońcy połyskują muzgi i niedoróbki, zmyłam za to ochronną warstwę brudu i nie wiem, jak okna się w nowych warunkach odnajdą. Kurz nadal zalega. A jak Wasza, khem khem, przedświąteczna krzątanina?

środa, 13 kwietnia 2011

utyskiwań ciąg dalszy


Mamy teraz przegląd maminych fobii. Które oczywiście ujawniają się tylko w czasie intensywnej nauki. Czyli znienacka budzi się we mnie pedantka. Piekarnik na błysk wygłaskuję, z nagła uwiera mnie pełen brudnej bielizny kosz, więc nastawiam kolejną porcję prania, szoruję zlewozmywak, piekę chleb, i nawet pokusiłabym się o szarlotkę, ale to byłaby już przesada. Biorąc pod uwagę zdobytą w sobotę pierwszą w mej długiej i rozlanej historii studenckiej pałę z kolokwium, i spodziewając się niestety kolejnej, czy należałoby się zacząć leczyć z tych lęków? (tych o podłożu pedantycznym, a nie ocenowym, no co wy).
Przede mną kolejny weekend w szkole, nie mam ostatnio lekko a najbliższym wolnym weekendem dysponuję w okolicach połowy lipca (drugiej). Przecież to jest jakiś dramat (dodała, szperając po sieci w poszukiwaniu ciekawych studiów podyplomowych, o których pod żadnym pozorem nie może wspomnieć przy mężu).
i wiecie co? znalazłam oto swe oblicze na któreś tam stronie folderu informacyjnego mojej uczelni! Wszystko legalnie, bo decydując się na sesję podpisałam umowę, w której uprzedzają mnie o możliwości wykorzystania moich wdzięków i własnego wizerunku do celów reklamowych, ale nie przypuszczałam, iż tak się stanie. I jakież było moje zdziwienie, gdy się tam znalazłam...
Kwitną mi dwa egzemplarze grudnika. Dlaczego, drogaGosiu, pytam i od razu proponuję dwie możliwości:
1. przespałam oto wiosnę (przespałam, buuuułłłaaaahahaha sama nie wierzę w to, co piszę!!!!) i zbliża się właśnie Boże Narodzenie, więc nic dziwnego, że grudniki kwitną, wszak grudzień za pasem.
2. zima daje mi delikatnie acz stanowczo znać, iż w dupie ma wiosnę i kalendarz i nie odpuściła.
Obie możliwości wydają się prawdopodobne, nie wiem, chyba powinnam się zacząć leczyć. A na pewno powinnam się pouczyć.
chleb pachnie cudnie...

piątek, 8 kwietnia 2011

update


Nie piszę na bieżąco, bo moje notki byłyby nad wyraz monotonne w wydźwięku. I tematyce. Jestem po prostu przeraźliwie zmęczona, nie nadążam, boleję nad praniem, o którym zapominam i dwa dni po wypraniu błaga o litość i samo wypełza z pralki. Tygodnie a nawet miesiące, o laboga, galopują z prędkością światła, do tego Zosia drugi tydzień w domu z kaszlem silnym, jutro chyba pójdę do lekarza i spodziewam się diagnozy. Na mój słuch to zapalenie oskrzeli, niestety, przecież już trzy miesiące nie miała.
Na studiach tyle pracy, że nie ogarniam, w pracy zapiernicz koszmarny, ja wiem, życie. Ale w pracy mam tyle godzin, że trzech brakuje do dwóch etatów. Nauczyciele pracują w szkole 18 godzin, ja - 33. Czasem sama się zastanawiam, jak ja to wszystko ciągnę. Chyba siłą rozpędu.
Z dobrych wieści mam taką, że mamy już wanne i rozkoszuję się ciepłymi kąpielami dla relaksu, dziś zamierzam nawet sobie schlebić kieliszkiem wina. A no i zdobyłam się na pełną asertywność i przekazałam rodzinie wieści o świętach na tyle stanowczo, że nie było sprzeciwu, a nawet wydawało mi się, że słyszę pomruki wyrażające zrozumienie.
Dzieci mi dorośleją, ich słowa, gesty, emocje są już takie inne. Oboje są empatyczni. Jasne z modrym, kiedy to wszystko się stało???
Moje przyjaciółki osiągają olbrzymie sukcesy. Pokonują bariery, zmierzają się ze słabościami, z pokusami, stają do walki, wygrywają. Czasem mam wrażenie, że ja stoję w miejscu.

zaproszenie


Zosię zaproszono do wzięcia udziału w procesie rekrutacji do szkoły muzycznej. Uczucia mam wybitnie mieszane. Zgadnijcie bowiem, kto będzie skazany na dowóz - odbiór, przesłuchania i gonienie do ćwiczeń, które są raczej zmorą? Z drugiej strony - jednostka jest to raczej elitarna i nie wiem, czy mogę dziecku stawać na drodze rozwoju. Z trzeciej strony, szkoła nie jest AŻ tak daleko. I WTEM, Frans, do innej placówki już przypisany, zrobił nam niespodziankę w postaci opinii od przedszkolanki muzyczki, iż on jak najbardzie też powinien, gdyż głos i słuch i och ach i iść za ciosem.
Czeka nas kilka decyzji do podjęcia. Zastanowię się nad tym w nocy.

piątek, 25 marca 2011

niespodziewanie trzy godziny


Już ubierałam wiosenne pantofelki (nogi miałam lekuchno zimne), a na czuprynę wciskałam czapkę (ale taką lekką, nie siermiężnie zimową), kiedy przyszła wiadomość, że wykład odwołany. Zyskałam 3 godziny.
---
Komu, powiedzcie, to ciepło przeszkadzało? Trzy dni słońca i deszcz ze śniegiem w natarciu. Jeden krok do przodu i trzy w tył, na nic moje rytualne pożegnanie z zimową odzieżą, zima sobie z rytuałów nic nie robi. 
---
Fransa przetoczył wirusik, i kiedy dziś obudził się już raźny i zdrowy, Zosię obudził stan podgorączkowy. Także na zachodzie bez zmian, jak nie jedno, to drugie, nikt matki nie oszczędza.
Rodzina stawiła się w komplecie punktualnie i w radosnym nastroju. Nie mogę narzekać, mówiąc szczerze, bo zajęli się dziećmi, posprzątali mi dziś kuchnie za lodówką włącznie, ugotowali obiad i gdyby nie ta ciasnota - odszczekałabym pokornie to, co mnie tydzień temu zważyło. Ale nadal niestety uwiera mnie brak miejsca, hałas, kiedy potrzebuję spokoju i konieczność milczenia, gdy potrzebuję sie rozruszać.
---
W tak zwanym międzyczasie Tato przeszedł zabieg oddrutowania łękotki złamanej siedem miesięcy temu, ale jakoś tak poszedł i zaraz wrócił, nie zdążyłam się po szpitalu pokręcić i dostałam wiadomość "jestem już w domu". Dobrze, naprawdę, trzy zabiegi operacyjne w ciągu roku. Wystarczy, uważam.
Użyję jednakowoż tego zyskanego czasu na naukę. Niech wzbogaci się moje słownitwo, hej! 

czwartek, 17 marca 2011

bez rajstop


No i mi lepiej (nie wiem, może ten wiatr, albo oczyszczający deszczyk, ciemności egipskie, albo może zgoda w domu, doprawdy zagadka), jakoś w tygodniu przed wolnym weekendem funkcjonuję zgrabniej.
Jutro zawiozę kwestionariusze zgłoszenia dzieci do szkoły/zerówki. Klamka zapadnie, nie do końca mam pewność, czy dobrze robię, ale innego wyjścia nie widzę, homeschooling wymaga większej dyscypliny rodziciela i zapału a ja nie... no i chyba nie chcę jednak rezygnować z pracy.
Marzę o wakacjach. O czasie na książki, które leżą stertami na parapetach, w "twoim koszyku", w przechowalniach. O czasie na sen nieprzerywany bezlitosnym dzwonkiem o 5.30. O kawie na tarasie. Jeszcze tylko momencik, prawda?
Kto jeszcze zanosi się ukrytym szlochem przy reklamie Calzedonii?

wycieczka życia

właśnie wpadła mi w ucho, jak już tak dyskutujemy o reklamie i marketingu, reklama firmy, która wyjątkowym szczęściwcom wylosowanym w loterii czy w czymś proponuje wycieczki do Japoni. Co za niefart, prawda. No skąd mogli wiedzieć...

poniedziałek, 14 marca 2011

lecimy


Mam ostatnio ciężkie momenty, wyczerpałam się, zasoby duracelków są mi nieznane, męczę siebie i innych, mam fazę bycia postrzeganą wyłącznie w roli kopciucha, który to MUSI sprzątnąć, ugotować, ubrać, uprać i uprasować i dopiero wtedy może się na ten przykład, dla relaksu, pouczyć (no bo przecież samam chciałam iść na studia, sama muszę sobie zorganizować czas na owe). Pojawiające się ewentualna pomoc bieży wyłącznie w kierunku męża realizującego się popołudniami i wieczorami budowniczo (o tak, mężczyznom znacznie łatwiej stać się bohaterami w swoich domach), pomoc, którą trzeba obsłużyć i ogarnąć. Not for me, these days.
Jestem zmęczona do granic, moje reakcje mnie przerażają. Jestem nabuzowana i spięta, potrzebuję, nie wiem, wakacji? terapii? dobrej książki niezwiązanej z semiotyką i semantyką?
-----------------------------
w piątek posprzątałam dzieciom ich zakątek. na kolanach. papiery, piękne sztuki origami z gazet, sterta prania spod łóżka, życie kwitnące w kotach kurzu za szafką. I poszłam na uczelnię.
Zosia, skonstatowawszy ład po powrocie do domu, głośno zwerbalizowała swoje wątpliowści - ktoś nam posprzątał. Bóg albo mama. Nie wiem, może jej tę Biblię schowam, żeby po ziemi zaczęła deptać twardo?
mam plan wdrożenia wszystkich w domowe obowiązki. i odgonienia stanowczym WON przesilenia wiosennego, które mnie od środka supła bezwzględnie.
----------------------------
w pracy dolina. któraś musi odejść/zajść w ciążę/wziąć urlop. W moim przypadku urlop jest wykluczony z powodów formalnych, ciąża emocjonalnych, zostaje odejście. walczę i prowadzę ze sobą dyskusję wewnętrzną, czego chcę i jak bardzo. Nic mi się nie chce.
----------------------------
w przedszkolu ciągle odnotowuje się nowe przypadki szkarlatyny. Od dwóch tygodni codziennie ktoś (ententas...), na nas jeszcze nie padło. Obiła mi sie o uszy jeszcze różyczka. W szkole grypa. I na co nam były te mrozy, które przecież dziadostwo wytłuką???
idę pod kocyk pomedytować nad gramatyką. no przecież to wszystko musi się kiedyś skończyć, nes pas?