niedziela, 3 lipca 2011

happy b-day. how come?


Zosia skończyłą wczoraj siedem lat. W cholere, nie? Jasny gwint, nie wiem, kiedy ani jak, z małego szparaga, ważącego zaledwie 2950g stała się przepiękną pannicą, mądrą i niebywale elokwentną, co niejednokrotnie mnie do rozstroju nerwowego doprowadza. Jest niewyobrażalnie sprawna (wiem, dobra, przesadzam, przemawia przeze mnie matczyna ślepota, ale ma sport w sercu, na pewno) i bardzo umuzykalniona.
Wczoraj dostała sporo prezentów, gry, zabawki, globus, z którego ucieszyła się bardziej, niż myślałam, ale kiedy po obiedzie i kawie, kiedy goście się rozpierzchli, a chmury nadal obficie częstowały rzęsistymi opadami (czujecie, iż mąż napalił w kominku, taka zimnica była?? Jeszcze w lipcu nie paliliśmy!) mąż zapowiedział wyjazd na basen i rozradowana i ucieszona solenizantka wykrzyknęła na pół miasta, że to dopiero jest najlepszy prezent urodzinowy... (nie żeby jej wypominać, ale była to trzecia wizyta na basenie w mijającym tygodniu, mała rzacz a cieszy).
oto i Ona. Zosia (l. 7)
Egzamin miałąm też wczoraj, ale o nim kiedy indziej. Jeszcze nie ochłonęłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz