poniedziałek, 23 kwietnia 2012

pośmierdziałek

Weekend minął mi błyskawicznie. W zasadzie albo byłam na uczelni, albo spałam, albo marzyłam o śnie. Promotor standardowo, excuse my French, zjebał równo za podwójne spacje, złe odstępy między cytatami a tesktem, niedobrą czcionkę, słowem nie szepnął o merytoryce, kolejny raz oświadczył, że on nam nie pomoże po lipcu, więc albo teraz albo z kim innym. Dramat. Walczę dalej, nie z takiej mnie miękkiej gliny ulepiono, acz ciśnienie nie ma szans mi spaść od dni kilku.
Do tego mąż zaczął fantazjować na temat kupna motoru w przeciągu dwóch lat (po moim rozłożonym trupie, kochanie, rzekłam ze stoickim spokojem), a serio podjęłam szereg czynności porządkowych, czyli przez te dwa lata wypiorę mu mósk i wyczyszczę konto, niech chłop nie myśli, że ze spokojem dam mu się przeflancować dobrowolnie z honorowego dawcy krwi na honorowego dawcę nerek.
A śwagier oświadczył się z sukcesem w Paryżu, pięknie, nes pas?
No i jako, że w piątek wybieram się do stolicy na zaplanowane, wytęsknione, wyczekane, wymarzone krótkie wakacje (czterodniowe), Zofia zaprezentowała nam dziś katar do pasa, jutro zapewne pojawi się kaszel, w środę, a najpóźniej w czwartek pediatra usłyszy zapalenie oskrzeli, zakład? %$&$Y#@^$##&%
Paskudny miałam dzień, doprawdy.

wtorek, 17 kwietnia 2012

debiut

Za nami debiut sceniczny naszej córki. Zasiadła dziś, uczesana w dwa warkocze, moja maleńka niegdyś córeczka, na szkolnym krześle rozmiar czerwony, wetkała między szczupłe uda wiolonczelę, której nóżkę wbiła stanowczo w podłogę, dziarsko chwyciła smyczek i zgrabnym ruchem głowy dała znać akompaniatorce na rozpoczęcie. Wygrała swoje dźwięki trzymając mnie na bezdechu, dopiero siniejące i zdrętwiałe usta przypomniały mi o prawidłowej pracy płuc, serca i wątroby. Odetchnęłam dopiero gdy zabrzmiały oklaski. Jestem z niej TAAAAAKAAA DUUUMNAAA!!! Liczna widownia, pęczniejąca naszą rodziną (bratowa w ciąży chwilę przed terminem) ale i rodzinami i znajomymi królika wszystkich pierwszaków wstrzymywałą oddech, gdy komuś zapodziały się tony, a dwie urocze prowadzące chichocząc przepraszały za usterki techniczne (tak, Zofijka prowadziła ten popis, moja dzielna, duża dziewczynka). Moje macierzyństwo jest niesystematyczne, himeryczne, mało spójne, czasem neurotyczne, choleryczne i gwałtowne. Z porywami. Dziś nabrało blasku i wiatrem napełniło skrzydła, że tak to ujmę z grafomańskim polotem!

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

kontaktowo

Dwa zakupy dokonały w moim życiu kolosalnych zmian, nadały nową jakość moim czynom, ułatwiły.
Pierwszy, wielkogabarytowy, trafił do nas ręcami męża w sobotę. I od razu uchomił serię działań usprawniających pracę pralki automatycznej, przyspieszył segregowanie brudów ze względu na kolory, faktury i tkaniny, udoskonalił system wkładania i wyjmowania kolejnych cyklów pachącej biezlizny i nie tylko. Mąż zanabył drugą suszarkę. Taką tradycyjną, z metalowymi prętami do rozwieszania wilgotnych ubrań. Taką, na której zawsze brakuje miejsca. Taką zawsze gęsto obwieszoną. Teraz bezkarnie mogę prać codziennie, nie muszę obawiać się wysmyknięcia się spod mojej kontroli kosza na brudy, który też, jakimś cudem, zawsze jest za mało pojemny. Mam miejsce na wieszanie i schnięcie.
Drugiego zakupu dokonałam już osobiście, spontanicznie i szybko. Weszłam, poddałam się skomplikowanym zabiegom optometry z wywijaniem powieki włącznie i wyszłam z zapasem półrocznym soczewek kontaktowych i płynem do ichże dezynfekcji. Jako wieloletnia okularnica, astygmatyczka, przyklejona do dioptrii plus trzy i pół na stałe, mogę już teraz docenić, że oprawka nie obciera szlachetnie za uchem, ze szkła nie zachodzą gęstym mlekiem przy kontrolnym otwarciu piekarnika, w którym dochodzi placek, że wreszcie mogę ubrać moje ukochane okulary przeciwsłoneczne na pół twarzy bez okularów korekcyjnych nieśmiało schowanych pod spodem i gniotących mocniej za uchem, na skroni i na szczycie nosa.
Acz debiutancka próba wyjęcia szkieł w domu skończyła się spektakularnym zalaniem łzami łazienki, korytarza i schodów. Początki bywają trudne, u optyka poszło sprawniej. Well.

niedziela, 15 kwietnia 2012

obrazy następcze

Znacie to? Powidoki? Po kilkugodzinnym poszukiwaniu grzybów, zamykając oczy widzicie dywan zbutwiałych liści, mchu i gdzieniegdzie łepek podgrzybka. Albo po długiej grze w tetris, na zamkniętych powiekach układają się wam klocki w wypełnionych znikających rzędach. Albo jak ślęczycie nad książkami, e-bookami, pedeefami, stronami wuwuwu o tematyce podobnej czy wspólnej, po głowie chodzą wam frazy, nazwiska i teorie. Najbliższe tygodnie upłyną mi na odganianiu kontrastów następczych

sobota, 14 kwietnia 2012

obserwacje

Jak daliście popalić piątkowi trzynastego? Hę? Ja na ten przykład zapomniałam. Niby przesądna nie jestem, a jednak tli mi się w głowie, szczególnie w jej tyle, myśl, żeby nie zapeszać!!! Więc doprawdy bezpieczniejszym wyjściem było niepamiętanie.
Samochód mi coś nawala, kontrolka od abs zapala się nieśmiało od czasu do czasu i to wcale nie tylko przy hamowaniu, jako że wczoraj, sunąc ruchem jednostajnie przyspieszonym jakieś osiemdziesiąt na godzinę, bez muśnięcia nawet pedału hamlulca, jeśli jakikolwiek muskałam, to raczej ten z prawej, i to też muskaniem trudno opisać, raczej stanowczym wciskaniem, też się uroczo rozświetliła. Po czym bezczelnie zgasła godzinę później. Oczywiście komputer, do którego hondę podpinaliśmy patologii nie widzi, taka karma piętnastoletnich aut.
Siedzę i stukam w tę klawiaturę i wnioski mam na przykład takie, że piękny manicure w modnych kolorach pisania pracy magisterskiej nie usprawnia, podobnego działania nie wykazują też: wiadra herbaty z imbirem, kubki kawy, częste wizyty w toalecie i wzmożony apetyt. Co więcej: te wszystkie czynniki nieznacznie spowalniają proces i opóźniają jego ukończenie. Żeby się z tej imprezy nie wypisać (a czerpię juz z rezerwy), wizalizuje sobie ewentualne granty, jakimi się otoczę po obronie, która już na przełomie czerwca i lipca. Tylko co ja zrobię z moim życiem, jak już te studia skończę? Pobawię się z dziećmi? (tylko czy one aby nie wyrosły z zabaw z mamą w tym czasie?) Poczytam książki? (tylko czy wzrok zachowam po tym wielogodzinnym ślęczeniu przed ekranem dziewięciocalowego monitora?) Obejrzę film? (tylko czy starczy mi cierpliwości na dwugodzinną bezczynność?) Zacznę kolejny fakultet?

czwartek, 12 kwietnia 2012

stosunkowo dobrej nocy

a  na
     dobranoc:
dobranoc.

wiosna nastała

z czego wnoszę? Nie otóż z mojego permanentnego zmęczenia ani też z kwitnących mi tu i ówdzie zawilców i kiełkujących niezapominajek. Wnoszę z autostrady, jaką ponownie na naszej posesji wybudowały sobie błyskawicznie mrówki (swoją drogą, chyba mają swoje Euro albo Olimpiadę, albo dwa w jednym w tej naszej chałupie, że tak im sprawnie poszło, no chyba, że im się Chinczycy nie wtryniali na plac budowy i uczciwych inwestorów pozyskali). Chodzą więc w tę i z powrotem, dźwigając na barkach cały swój świat. A ja po zamieceniu ulepionej brudem ich maleńkich stóp podłogi (wcale mnie już nie dziwi, że umyta dwadzieścia godzin wcześniej na kolanach podłoga dziś nie lśni wcale a wcale i nosi znamiona solidnie upieprzonej, już znam winowajców) zauważam niezłe zamieszanie i ruch w owych śmieciach. Kilka mrówek zawsze się z tej skomplikowanej autostrady na szufelkę załapie.
Drogi ich wejścia do mojego domu jeszcze nie znalazłam. Wyjście wskazuję im za to jednoznacznie stanowczym ruchem palca wskazującego. Ruchem wbijającym ich chitynowe pancerze w terakotę. Owadami, które mają w moim domu ze mną dobrze są wyłącznie pająki. Te wynoszę własnymi ręcami na parapety, ewentualnie, w przypadku zimy za oknem, czy pluchy jesienno marcowej, w kącik przy kominku. Niesystematyczny acz stały ruch tuzinów mrówek na różnych odcinkach ich sieci autostrad wywołuje u mnie niepokój, nie wzruszają mnie ani nie ujmują, mrówkom mówię WON!

środa, 11 kwietnia 2012

słucham

chustka mnie tam zaprowadziła.
zostałam.
wieczór z córką.

rise and shine

Codzienność powitała mnie dając solidnego plaskacza w sam środek czółka. Szkolenie za szkoleniem, zawodowe wyjazdy, nowe obowiązki, popis Zosiny już za tydzień, ogarnięcie kuwety po świętach już dziś no i obiad, bo świąteczne jedzenie zostało skonsumowane co do kruszynki (a mało go, o nienienie, nie było). No i ta przeklęta praca, od której już nie mam teraz wymówki. Już nie żur, serniki, babki, mazurki, mięsiwo, sałatka i pisanki w okna. Termin oddania 20 kwietnia, tak, już za dni dziewięć, widać, gdzie jestem, w czarnej dupie, także żeby nie narazić się na słuszne pomrukiwania, że co ona tu w takim razie robi, oddalę się z tej strony na inną. Biblioteczną.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

in the middle

No to chlup, w dzioby za zdrowie, w łóżka za tradycję, lejcie se/się radośnie i coby Wam woda w drodze lania współtowarzyszy nie zamarzła, u nas na zachodzie temperatura drgnęła ciut powyżej zera, mamy więc szanse umknąć ciężkim powikłaniom po kultywowaniu obrządków i tradycji.
No to kontunuujmy świętowanie.

sobota, 7 kwietnia 2012

okolicznościowo

Sącząc białe wino, rozmyślając o tym, czego nie da się ogarnąć rozumem, sercem jedynie, życzę Wam byście potrafili cenić każdy dzień życia i czerpać z niego garściami aż do zachłyśnięcia. Drugiego życia na tym łęz padole mieć nie będziecie. Dobrych Świąt i nie tylko.

środa, 4 kwietnia 2012

awaryjki

Wizyta u fryzjera ujęła mi kilka gramów i kilka lat z metryki, przynajmniej tej domniemywanej. I, jak to bywa u próżnych kobiet (ostatnio media wypowiadały się na temat powszechnej próżności osobników mej płci), poprawiła mi humor.
Po powrocie wychyliłam duszkiem kubeł czarnej gorzkiej aromatycznej kawy i już za chwileczkę już za momencik zapuszkuję się w kuchni, z której to, niczem z okopów wylezę w sobotę z rana.
I jeszcze coś mi samochód zaszwankował i w tej pięknej aurze, gdy powodów do poślizgu jest co niemiara, zawodzi ABS i hamulce cokolwiek nieświeże. Co począć, jak żyć?

wtorek, 3 kwietnia 2012

sprawdzian szóstoklasisty

Podczas gdy szesnastka powierzonych mi szóstoklasistów skrzętnie doliczała się różnic i ilorazów i ubierała w zgrabne frazy instrukcję sporządzenia gorącej czekolady na gorąco z proszku, grzałam niewzruszenie stołek przez bite dziewięćdziesiąt minut. A potem się dziwić żylakom. Wykorzystałam jednakowoż te 90 minut na kilka dziesiątek różańca w chustkowej intencji, rozkminienie wstępne przygotowań świątecznych (mięsa w środę, sernik w czwartek, mazurek w czwartek, pasztety też, babka i tort w piątek, gości odebrać w środę, czwartek i piątek, fryzjer, paznokcie i bikini do piątku, praca magisterska w międzyczasie, zgon w sobotę), wdzięczny dygot z zimna i bolesne odliczanie minut do końca.
Kwitnie mi grudnik. W kwietniu. Znamienne.