niedziela, 11 września 2011

dekada


W piątek zadebiutowałam. Zajęłam miejsce po drugiej stronie biurka i poszłam na zebranie. Na 18.00 Wróciłam już po 21, bite dwieczterdzieści w maleńkiej ławce na rozmiar 122. Macierzyństwo wymaga poświęceń. Wielu.
Rodzice wydają się być normalni, prócz kilku wybitnie przewrażliwionych, może wyrosną.
Dzieci wymieszane totalnie, sporo sześciolatków, niektóre dzieci jeszcze na końcówce pięciolatki, różnice kolosalne... Za nami także wiolonczela, pani zrobiła naprawdę dobre wrażenie - uśmiechniętej i radosnej i cierpliwej. Zosia zapamiętała naprawdę wszystko. 
Frans jakby oswojony (choć dziś o 7 radośnie rozkaszlał się krtaniowo, rozkosz sama), zobaczymy, co mnie czeka po weekendzie, już dziś śniło mi się, że zapomniałam wiolonczeli, że Zosia nie spakowała tego, co trzeba, że zaspałam, stanęłam w korku (co w Poznaniu jest obecnie po prostu smutn a normą) że ogólnie chujna z grzybnią.
No ale co, no chyba damy radę, nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz