wtorek, 7 grudnia 2010

puszysty biały lekki


Jako, żeśmy chorzy (jak to, WY jesteścieście chorzy??? wy przecież nigdyt nie chorujecie! i zaśmiała się gorzko...) zalegliśmy w domu obserwując śnieg zza okna. To, powiedziałabym, nawet sympatyczna perspektywa śnieżna. Jedyna sympatyczna. Żadna inna sympatyczną nie jest. Nie będę popularna, gdy powiem, iż NIENAWIDZĘ śniegu (i zimy). Mówię o tym co roku, nie jest mnie w stanie nic przekonać, a już usilne próby mojej teściowej dają dokładnie odwrotne efekty nienawiści coraz głębszej. Drażni mnie na drogach i chodnikach, na dachach i drzewach (śnieg, nie teściowa). Jest zimny i niebezpieczny, a po kilku chwilach albo zmienia się w ohydną breję albo brunatną maź przybrudzoną psimi odchodami i brudem cywilizacyjnym. Jedyne, co lubię tej zimy to nasz kominek. Nie lubię natomiast perspektywy kilku miesięcy tej męczarni, śnieg, który spadł w listopadzie ma nam towarzyszyć do marca?? Jezu, oszaleję...
Tymczasem coś robić trzeba, zgłębiam więc glottodydaktykę, lepię masę solną, którą po dwóch godzinach zeskrobuję ze stołu, wałka, foremek, podłogi i ścian, doskonalę się w chińczyku i tańczę do tego, co nam serwuje eremefefem. W kółku, żeby szaleńczą zabawą nie wywołać kaszlu.
Mimo wszystko jednak odpoczywam, gdyż mój organizm błaga o litość, krzycząc tym razem dolną partią, czyli krzyżem. Jogo, przybądź na ratunek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz