środa, 13 października 2010

dzikość serca


Ależ mam tę moją opiekę nad dziećmi urozmaiconą, doprawdy. Na ten przykład w niedzielę wywiozłam wszystkich na budowlę i w balerinkach i wąskiej kusej spódnicy dostałam zadanie wyprowadzenia psy. Poszłyśmy więc w celu defekacji zwierzęcej, gdy WTEM usłyszałam szum w liściach. Myślałam, iż ujrzę sarny. Zwierz jednak był nieco niższy, za to bardziej czarny, z wielkim łbem (i kilka kilo cięższy, jak mniemam). Jakieś 30 metrów od nas w lesie (my na ścieżce) stał DZIK. Na drodze ewakuacji zgubiłam telefon. Myślę, że prędkością dorównałam sprinterom amerykańskim, Figa nie dokonała defekacji, ja natomiast nieomal. Mąż pokornie poszedł szukać telefonu, ja spokoju już tego południa nie zaznałam. Dzik znikł (acz nie był to pierwszy dzik napotkany w naszym lasku, mąż też już kiedyś miał przyjemność).
Teraz natomiast, by nie skarżyć się na nudę, maluję ściany unigruntem, zabieram dzieci ze sobą, dzieci, które swoje infekcje już prawie pożegnały (bo coż tam lekki kaszelek z rana), mój nos nadal przytkany totalnie, gardło koszmarne, na proces rekonwalescencji nie mam czasu.
Dobra jest, jestem na magisterskich studiach, zaczynam 5 listopada, dam sobie radę, prawda??

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz