sobota, 1 maja 2010

to już maj...


i pachnie Saska Kępa?
Nie wiem, w stolicy nie bywam za często, ostatnio ze dwa lata temu może przelotem. Prowadzę dość ustabilizowany żywot pracującej pani domu z dwójką rozkosznych, wiecznie zainfekowanych (zalergizowanych??) dzieci, z dość trudnymi i wymagającymi studiami, z aspiracją do stypendium naukowego, z rozbudową domu na karku, także wyprawy do stolicy to wyprawy zbyt odległe.
Zaczęłam weekend od pijaństwa, tradycyjnie, jak co roku, będę błagać o jego zakończenie rychłe w obawie przed kompletną degenaracją wątroby, ale jak tu nie pić, kiedy Sąsiadka z dnia na dzień traci pracę, ekipa budowlana przekłada rozpoczęcie robót o trzy dni, sesja się wygodnie rozsiada na kanapach, które jeszcze stoją, ale to już ich ostatnie godziny w tym miejscu, na cztery miesiące muszę się przeprowadzić do rodziców, któzy kochani i gościnni, ale nie, na Boga, na tak długo. Także, rozumiecie, czerwone wino południowoafrykańskie, bdb z plusem.
Mąż wybył do Łodzi (on przecież nie jest panem domu, nie studiuje, dziecięce choroby przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza, co oczywiście nie znaczy, że się nie martwi, ale przeżywa to o niebo mniej emocjonalnie, on może się wypuszczać ciut dalej) na mecze siatkarskie, wesoły samochód stworzyli, ekipa moich rodziców i brata wraz z mężem moim i szwagrem, nie wiem, ile butelek na głowę im przypadło, żołądkowa gorzka pany.
No i co, moi drodzy, wynika z tej notki?
Kto pije i pali, nie ma robali.
Ot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz