piątek, 26 września 2014

codziennik

Muszę Wam się przyznać, iż śpimy sobie z Leonkiem często do po dziesiątej. Mój najwspanialszy mąż od pół roku ogarnia rano dom, szykuje dzieci, przygotowuje im śniadania i wyprawia do szkoły wraz z dowozem. I czesaniem warkocza u córki z włosami do pasa niemal. I choć budzę się rano z nimi, to żadna siła (prócz fizjologii) nie jest mnie w stanie wyciągnąć z łóżka.
Wstajemy raczej spokojnie, choć poranna toaleta przebiega raczej w asyście ostrego ryku stęsknionego syneczka, ale w końcu kiedyś musi się wykrzyczeć. I dni mijają nam też raczej spokojnie na łapaniu chwil, w których z wolnymi rękoma mogę: posprzątać, ugotować, zniszczyć miliardowe stada owocówek, pościelić łoża, zrobić listę zakupów, względnie poczytać. Nabyty zaledwie przedwczoraj leżaczek wydaje się być ratunkiem życia, bo Leoś lubi wprawdzie chustę, ale wkładanie do zmywarki naczyń z pięciokilowym niemal dzieckiem na piersiach i setką przysiadów, niszczy moje kolana. A leżaczek został chyba zaakceptowany (co widać na załączonym obrazku: piszę!).
Dziś kolejny już raz (trzeci w tym miesiącu) zabieram ze szkoły prócz mojej dwójki towarzystwo dla nich i chyba skończymy te harce, bo już mi cierpliwości nie starcza dla własnych, a co dopiero dla cudzych dzieci.
Na obiad planuję szybkie naleśniki, a teraz kawa, aromatyczny kubek czarnego gorzkiego naparu, który w ten przeponury dzień musi mi dodać mas energii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz