czwartek, 25 września 2014

jesień

Niepostrzeżenie minęło sześć tygodni, Leon stał się niemowlakiem, tracąc bezpowrotnie status noworodka, a ja skończyłam ostatni w moim życiu (a uczyli: nigdy nie mów nigdy???) połóg. Teraz już nie ma innego wytłumaczenia na moje zmienne nastroje i wybuchy, jak tylko mój wredny charakter. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, Małgorzato.
Tymczasem starsze potomstwo ma ciągłe kłopoty z akceptacją faktu, iż nadeszła pora szkolnych obowiązków. I tak Zosia kończy odrabianie lekcji tuż przed 22, nie z powodu nadmiernych ambicji nauczycieli, a raczej dlatego, że w międzyczasie musi zapleść że trzy bransoletki, przeczytać kilka rozdziałów książki, pobawić się z jednym z braci, obrazić że trzy razy na matkę, ojca i Franka, napić, zjeść ("Na głodniaka nie robię", skąd ona to wzięła???), zagrać w coś i w końcu zadzwonić do przyjaciela, bo chyba jeszcze było coś z przyrody. A tu jeszcze wiolonczela. Franio ok, acz jego pomysłowość w dziedzinie ortografii wprawia mnie w kompleksy (zawsze myślałam, że mam bujną wyobraźnię). Ćwiczymy więc z uporem i nieproporcjonalnymi do wysiłku porażkami mając nadzieję, iż się w końcu nauczy.
Jest w tej jesieni coś, co mnie pociąga. Jeszcze nie wiem co. I być może na ów pociąg wpływa fakt, iż mierzę się z jej raptem trzecim dniem. Ale pierwszy raz od wielu lat ta jesień mnie nie przeraża. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz