środa, 3 września 2014

trzytygodniowa kupka szczęścia

W dziesiątej dobie życia Leoś stracił pępek, ale tata i tak nie miał szans na opijanie, przy trójce dzieci to jest luksus. Przybiera na wadze jak smok, niemal kilo w trzy tygodnie, zaczynam zauważać wałeczki na rozkosznych udach i w nadgarstkach.
Po tygodniu od urodzenia z wielkimi obawami i ściśniętymi pośladkami wsiadłam na rower. I pojechałam do warzywniaka po włoszczyznę bez bólu, z rozkoszą doświadczając wiatru we włosach i zgarniając zazdrosne spojrzenia sąsiadów i sąsiadek, którzy wiedzieli, jak wyglądałam zaledwie kilka dni wcześniej. Moja przejażdżka obiła się szerokim echem w okolicy, mąż odbierał jeszcze kilka dni później słowa uznania dla dzielnej małżonki. I nawet zaczepiali mnie panowie po drodze (w wieku mojego ojca, ale jak się nie myśli o sobie jako ikonie kobiecości, to każde słowa uznania cieszą, doprawdy).
Spacer pierwszy postanowiliśmy odbyć w lesie. Wcześniej zainteresowaliśmy starsze dzieci mega interesującym zadaniem w domu, żeby do prowadzenia względnie wyrywania sobie wózka było tylko nas dwoje, a i tak pół drogi Albercik niczem król, niesiony był na ręcach, a brzozowe paprochy wyjmowaliśmy mu nawet z pieluchy. No ale początki bywają trudne, później było już tylko lepiej i teraz sypia na dworze doskonale, gorzej jak nam pogoda nie sprzyja (jak wczoraj, przedwczoraj i przed przedwczoraj), wtedy moje plecy wołają o gimnastykę, na którą szpagatami zaiwaniam już od przyszłego tygodnia.
Fajny jest. Marszczy się, jak mopsik, miny strzela perfekcyjne, wrzeszczy donośnie, na przykład teraz. Lecę. Tuczyć byczka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz