sobota, 1 listopada 2014

październikowe reminiscencje

Z założenia nie lubię października. Cóż można lubić w miesiącu, który zwiastuje jedynie ponury, ciemny, mokry i zimny listopad? A w tym roku postanowiłam nie poddać się założeniu. Czegóż bowiem można nie lubić w tak ciepłym miesiącu, w słońcu od rana, w cieple kominka o zmroku, w roześmianym pyszczku mojego młodszego syna w południe.
Ale październik już za nami, listopad zleci nie wiadomo kiedy (pieprzyk Zosi, Chrzciny Leona, drewno na zimę) a grudzień okraszę piernikami. Nie jest źle. (tak wiem, że mi hormony wariują, że nie pracuję, więc mam lepiej, że na łeb mi padło, wiem! Ale upatruję w tym lepszym postrzeganiu świata zasługę Manufaktury. Czytam. Pomaga. Serio, serio).
Tymczasem wywaliłam się w drewutni tak sromotnie (stopa zablokowała mi się między deskami w palecie, stanowiącej podłogę i runęłam jak długa na bok), że spokojnie mogłabym zacząć zbierać dowody na bycie ofiarą przemocy domowej. Jedna mała obdukcja i miałabym teczkę pełną (człowiek w tym wieku nie powinien się przewracać, uwierzcie. Bolą mnie wszystkie mięśnie, tak się spięłam upadając. Cała piszczel w sińcach, zbity łokieć, biodro i nadgarstek). Poszłam po drewno na rozpałkę, drewno, które mąż wcześniej ułożył pięknie przy samych drzwiach na taras. Drewno, nad którym przeszłam, stukając dźwięcznie zgrabnym obcasikiem. Nawet złościć się mogłam tylko na siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz