piątek, 12 grudnia 2008

uczę się, srsly


Dobrze jest. Tradycyjnie zamiast się uczyć zaległam w sieci. Troszenieczkę bolała mnie głowa od zatok, ale tak ciut nieco po ścianach chodziłam i cóż do betonu mam ogryzione. I oto koleżanka podała mi przepis na ze zatoki (wyciąć).
Pół szklanki wody i pół łyżeczki soli. I do noska (ale nie wszystko, rany boskie...). Po kropli. Powoli. Wzięłam tak z dziesięć kropli (mąż mnie skierował do monaru, jak zobaczył jak wciągam). Troszkę piekło (w nosie piekło, a nie w domu) i po dwóch dawkach robiłam skłony (nie pytać po co, robiłam, bo wreszcie mogłam).
Zatoki przeszły, przyszedł suchy kaszel i ból tchawicy (chyba) i powiedziałam sobie dość! Nie będę się użerała w pracy i nadwyrężała zdrowia przed świętami (w szkole co drugi zasmarkany i kaszlący). Poszłam do lekarza i do wtorku jestem w domu (ale pani nic nie jest, gardło czyste, oskrzela też, przez weekend przejdzie, pff przez weekend mam zajęcia, przejdzie na studentów). I że niby się uczę. Widać, prawda.
A za chwil kilka, jak już się pouczę, idę do Zosi na występy do przedszkola, wzruszona na samą myśl, pomalowałam paznokcie, wypaćkam buzię, zabiorę nieletniejszego i będziemy oglądać. Aparat uszykowany.
No to już idę się uczyć, bo przecież ile można...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz